Za darmo

Wszelkie Niezbędne Środki

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział 46

6 czerwca

12:03 rano

W drodze

Świat wokół niego był czarny.

Mężczyzna prowadził przez noc długodystansową ciężarówkę. Był pod Florencją w Karolinie Południowej, w części stanu, gdzie nieliczne zjazdy są od siebie bardzo oddalone. Ciemna autostrada rozciągała się w blasku przednich świateł jego ciężarówki. Zamierzał dojechać do północnej Florydy, zanim zjedzie z drogi, może Jacksonville, może St. Augustine, jeśli dojedzie tak daleko.

To był okropny dzień, może nawet najgorszy w jego dotychczasowym życiu. Ale życie toczyło się dalej. Prowadził ciężarówkę pełną puszek z wieprzowiną z Wirginii, które miały dotrzeć do doków w Port Everglades. Same się tam nie zawiozą.

Zapalił papierosa i włączył radio. Właśnie zapowiedziano wystąpienie nowego prezydenta, człowieka, o którym kierowca nigdy dotąd nie słyszał. Miał coś ogłosić.

Kierowca westchnął. Miał nadzieję, że ten nie zostanie wysadzony w powietrze. Prezydent zaczął.

– Drodzy obywatele, Amerykanie – powiedział.

– Wczoraj, piątego czerwca, Stany Zjednoczone Ameryki zostały nagle i z premedytacją zaatakowane przez tajnych agentów i prowokatorów Islamskiej Republiki Iranu. Stany Zjednoczone utrzymywały pokojowe stosunki z narodem tego kraju i prowadziły rozmowy dyplomatyczne z jego rządem, dążąc do utrzymania pokoju na Środkowym Wschodzie.

Rzeczywiście, mniej niż dwadzieścia cztery godziny przed atakiem bezzałogowym statkiem powietrznym na Biały Dom, irański Ambasador należący do Narodów Zjednoczonych dostarczył naszemu ambasadorowi Narodów Zjednoczonych oficjalną odpowiedź na ostatnią wiadomość od Amerykanów. Odpowiedź głosiła, że kontynuowanie obecnych negocjacji dyplomatycznych najpewniej przyniesie efekty i jednocześnie nie zawierała żadnej groźby czy sugestii dotyczącej wojny lub ataku zbrojnego.

Należy zauważyć, że natura ataku zdradza, iż był on planowany od wielu dni, tygodni, a może nawet miesięcy. W czasie rozmów irański rząd celowo starał się oszukać Stany Zjednoczony, składając fałszywe oświadczenia i wyrazy nadziei na pojednanie.

Atak, który miał miejsce dziś w nocy, poważnie uszkodził Centrum Działań Kryzysowych Mount Weather, gdzie przebywał poprzedni prezydent, wiceprezydent i liczni przedstawiciele rządu. Z przykrością przyznaję, że wielu Amerykanów straciło życie. Na chwilę obecną nie są jeszcze znane konkretne liczby, ale spodziewamy się, że w najbliższych dniach zostanie potwierdzona informacja o co najmniej trzystu straconych amerykańskich istnieniach.

Zatem Iran z zaskoczenia podjął ofensywę na ziemi amerykańskiej. Wczorajsze i dzisiejsze wydarzenia mówią same za siebie. Obywatele Stanów Zjednoczonych już wyrobili sobie opinię dotyczącą zaistniałej sytuacji i zrozumieli konsekwencje wiążące się z życiem i bezpieczeństwem naszego narodu.

Jako Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych zarządzam podjęcie wszelkich środków w naszej obronie. Bez względu na to, jak długo zajmie przezwyciężenie ataku z premedytacją, nie ma wątpliwości, że Amerykanie odniosą całkowite zwycięstwo. Ufam, że wyrażam wolę narodu, kiedy twierdzę, iż będziemy nie tylko bronić się do samego końca, ale także zrobimy wszystko, aby upewnić się, że nie zagrozi nam już żadna forma zdrady.

Wrogość istnieje. Nie możemy przymykać oczu na fakt, że nasi ludzie, nasze terytorium i nasze interesy są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z ufnością w nasze siły zbrojne, a także w determinację naszych ludzi, odniesiemy nieunikniony triumf, tak nam dopomóż Bóg. Przeto oświadczam, że od dnia piątego czerwca, kiedy to nastąpiły niesprowokowane i tchórzliwe ataki, Stany Zjednoczone i Iran pozostają w stanie wojny.

Rozdział 47

***

12:35 rano

Hrabstwo Queen Anne’s, Maryland – wschodnie wybrzeże zatoki Chesapeake

Luke przybył do domu, świadomy tego, jak bardzo jest spóźniony.

Było ciemno. Pobliska woda zdawała się dodawać elektryczności powietrzu.

Najpierw zaparkował sto jardów od posiadłości. Wyłączył światła, czekał i obserwował. Na drodze nie było żywego ducha. Światło z ekranu telewizora błyskało w domu daleko po lewej. Bliżej, ćwierć mili stąd, w domu Thompsonów panował mrok.

Poczucie grozy było tak wszechobecne, że mógłby od niego zwymiotować. Przez cały czas popełniał błędy, a teraz prawdopodobnie będzie to kosztować życie Beccę i Gunnera. Powinien dawno temu wyjawić Becce, jakie ryzyko wiąże się z jego pracą. Nie – przede wszystkim nie powinien dopuścić do tego, żeby Becca czy ktokolwiek inny został wplątany w coś takiego.

Pozwolił, żeby samochód zjechał wzgórzem przed dom. Jej Volvo tam było. Zaparkował obok. Wysiadł i szarpnął za klamkę. Nie próbował się ukryć. Lepiej, żeby przyszli po niego niż zabili jego rodzinę. Żałował, że nie zaproponował takiego układu, kiedy jeszcze miał taką możliwość. Wiedział, że to kłamstwo, ale…

Drzwi samochodu nie były zablokowane – nigdy ich nie blokowała, kiedy tu byli. Wnętrze samochodu było puste. Otworzył bagażnik i przygotował się na to, co może tam znaleźć. Nic. Podnośnik, klucz do kół, pompa powietrzna i dwie rakiety tenisowe.

Podszedł przed dom. Drzwi były otwarte. Wszedł.

Nikogo nie było.

Czuł pustkę zionącą ze starego domu. Światło w łazience było włączone i rzucało cień w salonie. Stolik do kawy był przewrócony, jakby ktoś się na niego przewrócił. To był jedyny ślad walki, jaki zobaczył.

Stał przez chwilę, wstrzymując oddech, rozglądając się i wsłuchując.

Żadnych dźwięków. Kompletna cisza.

Wypuścił powietrze z przeciągłym niskim jęknięciem. Dobrze. Zaszedł tak daleko. Teraz musi dać sobie chwilę, aby poukładać emocje, po czym zacząć przeszukiwać dom. Jeśli ktokolwiek był tutaj, nie żył.

„Przepraszam, Becca”.

Stał tam przez kilka minut. W oddali za tylnym oknem po ciemnej wodzie sunęła łódka. Wcale jej nie widział. Domyślił się, że tam jest, widząc czerwone światełko na rufie.

Rozpoczął poszukiwania. Sprawdził resztę domu, przechodząc w roztargnieniu przez pokoje. Wokół niego unosiły się cienie. Wszedł do głównej sypialni. Przeszukał łazienkę i garderobę. Becci tam nie było. Cokolwiek z nią zrobili, nie zostawili jej ciała.

Wszedł do pokoju Gunnera. Nad łóżkiem wisiał plakat przedstawiający rzeczywistych rozmiarów zombie. Gapiło się na niego. Przez ułamek sekundy myślał, że stoi tam człowiek. Zakrwawione zombie w obdartych ubraniach i z krwią kapiącą z ust, oskarżało go:

„Zabiłeś dziecko. Zrobiłeś to”.

Nie było nic, co Luke mógłby powiedzieć na swoją obronę.

Przeszedł go piekący ból. Nie miał nic wspólnego z brutalnością, której dziś doświadczył. Był to ból rozłąki, bezsilna obawa o ich bezpieczeństwo. Zostali od niego oderwani, a on nie umiał ich odzyskać.

Myśli kłębiły się w jego głowie. Nie mógł oddychać.

Mógł zadzwonić do Dona. Mógł błagać. Byłoby to nędzne, obrzydliwe. Tylko jedna niewykonalna przysługa przez wzgląd na dawne czasy. Luke zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby tylko zamienić się z nimi miejscami. Tyle że Don nigdy by tego nie zrobił. Znał Dona. Kiedy Don stawiał ultimatum, nie było można nic zrobić. Żadnego cofania. Cholera. Don pewnie nie mógł tego zatrzymać, nawet gdyby chciał. Pewnie nie miał kontaktu z porywaczami, a porywacze pewnie pracowali sami sobie. Kiedy ruszyli do akcji, wykonywali zadanie bez dalszego kontaktu z kimkolwiek.

Becca i Gunner pewnie już nie żyli.

Luke czuł, że zaraz się rozpłacze. Nie było w tym nic złego. Nie było powodu, dla którego miałby tego nie zrobić. Nie było też nic więcej, co mógłby zrobić.

Zadzwonił jego telefon. Odebrał.

Odezwał się kobiecy głos: – Luke?

– Trudy.

– Luke, wiceprezydent żyje.

W ciągu trzech sekund Luke wypadł z pokoju Gunnera i zbiegał po schodach. Wybiegł z domu i otoczony przez nocne powietrze pospiesznie szedł do samochodu. To był instynkt. Jego ciało wiedziało co robić, zanim zdążył pomyśleć. Wiceprezydent Susan Hopkins i wszystko, co sobą reprezentowała, była jego jedyną szansą na uratowanie rodziny.

– Mów – powiedział.

– Echelon – powiedziała Trudy. – Szukają znaków życia na podstawie telefonów komórkowych, adresów e-mail, tabletów, wszelkich urządzeń komunikacyjnych związanych z osobami, które były w Mount Weather. Zaledwie dziesięć minut temu odebrano sygnał z telefonu komórkowego Charlesa Berga, agenta Secret Service, ochroniarza Susan Hopkins. System powiadomił Regionalną Bramkę Czasu Rzeczywistego w siedzibie NSA, skąd monitorowano połączenie, które nawiązał Berg.

Luke odpalił silnik, wrzucił bieg i przydusił pedał gazu. Opony zapiszczały, kiedy wjechał na jezdnię.

– Słucham – powiedział.

– Berg zadzwonił do emerytowanego agenta Secret Service o nazwisku Walter Brenna. Kiedyś razem pracowali. Nie wdając się w szczegóły, Berg ma Hopkins – jest ranna, ale żyje – i wiezie ją z powrotem do Waszyngtonu. Nie planuje powiedzieć o tym nikomu więcej. Najwyraźniej Brenna był medykiem w Korpusie Piechoty Morskiej, zanim wstąpił do Secret Service. To było jakieś trzydzieści lat temu. Berg zamierza przywieźć panią wiceprezydent do domu Brenny, mieszczącego się na wschodnich przedmieściach, gdzie spróbują opatrzyć jej rany. Później chcą ją ukryć.

– Jak bardzo jest ranna?

– Nie wiadomo. Rozmowa trwała niewiele ponad minutę.

– Gdzie mieszka Brenna?

– Uch… Mam to. Prześledzili połączenie na telefon stacjonarny. Mieszka w Bowie, Maryland, przy 1307 na Trzeciej Ulicy.

Luke właśnie wpisywał adres do nawigacji GPS zamontowanej w desce rozdzielczej jego samochodu. Patrzył, jak na ekranie rysowana jest trasa. Trzydzieści minut stąd, może mniej, jeśli wciśnie gaz do dechy.

– Gdzie Berg i wiceprezydent są teraz?

– Też nie wiadomo. Telefon Berga przestał działać na drodze podrzędnej w Wirginii Wschodniej. Próby dodzwonienia się nie przynoszą żadnego efektu. Agenci z różnych organizacji jadą w ich kierunku, ale mogą tylko się domyślać, jakie jest ich położenie z dokładnością do dwustu jardów. Dane satelitarne pokazują trawiasty i zadrzewiony teren wzdłuż drogi. W okolicy nie soją zaparkowane żadne samochody. Wygląda to tak, jakby Berg wykonał tylko to jedno połączenie do Brenny, po czym wyrzucił telefon przez okno. Nie wiemy nawet, jakim samochodem jedzie.

 

Luke kiwnął głową. Facet był sprytny. Wiedział, że ludzie mogą go obserwować. Nie wiedział tylko, ile jest tych ludzi i na jaką skalę przeprowadzają obserwację.

– Czy Don wie cokolwiek na ten temat?

– To bardzo dziwne. Wie. Odjechał stąd z piskiem opon, kiedy przyszli ludzie z wywiadu. Don nie jest sobą.

– Mówił coś o mnie?

– Wspominał, że rozmawialiście. Że była sprzeczka. Powiedziałeś mu, że idziesz spać. Sugerował, żeby ci nie przeszkadzać, ale ja się nie dałam nabrać na to, że śpisz. Mam wrażenie, że nigdy nie widziałam, żebyś spał z jakiegokolwiek powodu.

– Trudy, Don próbuje mnie zabić.

Słowa padły, nim zdążył je powstrzymać. Kiedy już zostały wypowiedziane, nie przeszkadzały mu. To był fakt, a Trudy była już dużą dziewczynką. Nie mógł ochronić jej przed faktami. Na linii zapadła długa cisza.

Luke minął znak obwieszczający most nad zatoką Chesapeake. Pięć mil. Za dziesięć minut będzie znów przejeżdżał obok zwłok Davida Delligera.

– Trudy?

– Luke, o czym ty teraz mówisz?

– Jeśli ci powiem, narażę cię na niebezpieczeństwo.

– Powiedz mi – odpowiedziała.

Więc jej powiedział. Na koniec zapadła jeszcze dłuższa cisza. Wjeżdżając na most, Luke jechał szybko, dziewięćdziesiąt mil na godzinę. Ulice były puste. Zwolnił, kiedy dostrzegł policjanta.

– Wierzysz mi? – zapytał.

– Luke, nie wiem, w co wierzę. Wiem, że Don i Bill Ryan byli przyjaciółmi, studiując na Citadel. Zabierali swoje rodziny na wspólne wakacje.

– Trudy, zabrali moją żonę i syna.

– Co?

Opowiedział jej. Mówił stanowczym głosem. Trzymał się faktów, rzeczy, których był pewien. Nie płakał. Nie krzyczał.

– To był zamach – powiedział Luke. – W wywiadzie i wojsku są ludzie, którzy chcą wojny. Organizacje zajmujące się bezpieczeństwem pewnie też. Don jest w to zamieszany. Jako drobny gracz, ale jednak.

Trudy powiedziała drżącym głosem: – Pół godziny temu Bill Ryan wypowiedział wojnę Iranowi. Zaraz potem fale radiowe oszalały. Echelon, wszystkie stacje nasłuchowe, wojskowa baza lotnicza Misawa Air Force Base w Japonii, kilka innych… wszyscy słuchali rosyjskiej gadaniny. Rosjanie jeszcze tego nie ogłosili, ale są przygotowani traktować atak na Iran jako atak na Rosję. Przygotowują pociski. Nie mogę uwierzyć w to, że Don chciałby, aby działy się takie rzeczy.

– Mam do ciebie prośbę – powiedział Luke. – Niech Swann… Jest tam jeszcze?

– Swann nigdy nie wraca do domu – powiedziała.

– Niech Swann sprawdzi komputer Dona. Niech poszuka dowodów na to, że Don z wyprzedzeniem wiedział o atakach. E-maile, pliki, cokolwiek. Don nie zorganizował ataków, ale wiedział, że nastąpią.

– Co to pomoże, jeśli nawet coś znajdziemy?

– Może ułatwić ściganie Ryana i każdego, kto za tym stoi. Jeśli dorwiemy Dona, może dorwiemy też Ryana, a później kolejną osobę, i kolejną. Zmieciemy ich jak domino. Jeśli pani wiceprezydent przeżyje, będziemy mogli zmusić Ryana, żeby się wycofał. Kiedy to zrobi, stanowisko nie będzie go już dłużej chronić. Jeśli będziemy mieć dowód przeciwko niemu, będzie prawie po nim.

– Dobrze, Luke. Powiem Swannowi, żeby spróbował coś znaleźć.

– Wiem, że coś znajdzie – powiedział Luke. – Zadzwoń, jak tylko to zrobi.

– Coś jeszcze?

– Tak. Zadzwoń do Eda Newsama i powiedz mu, żeby się ubrał. Nie może leżeć w łóżku w takiej chwili jak ta.

– Co zamierzasz?

– Ja? Uratuję panią wiceprezydent… Jeśli nie jest jeszcze za późno.

Rozdział 48

8:56 rano (czasu moskiewskiego)

Dowództwo Strategiczne i Centrum Kontroli – Moskwa, Federacja Rosyjska

Jurij Graczow, dwudziestodziewięcioletni asystent Ministra Obrony, szedł energicznie korytarzami centrum kontroli, kierując się do ogromnego pokoju sytuacyjnego. Pogrążony w myślach analizował sytuację, podczas gdy jego kroki odbijały się echem wzdłuż pustych korytarzy. Wydarzył się najgorszy scenariusz. Niewiele brakowało do tragedii.

Z powodów, których nikt nie umiał wyjaśnić, przez ostatnie czterdzieści pięć minut czarna teczka z kodami nuklearnymi ministra, jego Cheget, była przypięta kajdankami do nadgarstka Juriego. Teczka była stara ciążka i zmuszała Juriego do pochylenia lewego ramienia, kiedy szedł. Zawierała kody i mechanizmy umożliwiające wystrzelenie pocisków na Zachód.

Jurij nie chciał, żeby ta potworna rzecz była do niego przyczepiona. Chciał wrócić do domu do swojej żony i synka. A najbardziej chciało mu się płakać. Czuł, jak trzęsie się całe jego ciało. Jego obojętny wyraz twarzy mógł się w każdej chwili pokruszyć i rozpaść.

Cztery godziny temu amerykański rząd obalono w wyniku zamachu stanu. Godzinę temu nowy prezydent pojawił się w radiu i telewizji, wypowiadając wojnę Iranowi. W kręgach rosyjskiego rządu nowy prezydent był ogólnie uważany za szaleńca i przedstawiciela chowających się w cieniu elit sprzymierzeńców propagandy wojennej. Możliwość, że obejmie władzę była od dawna uważana za najgorszy scenariusz.

Zamach stanu i wypowiedzenie wojny doprowadziły do pojawienia się w Rosji serii procedur, które dotąd przez długi czas były w uśpieniu. Procedury były znane pod kilkoma nazwami, ale większość osób mówiła na nie „Martwa ręka”.

Martwa ręka stawiała rosyjskie systemy defensywne w stan wysokiej gotowości i udzielała zezwolenia na podejmowanie na wpół niezależnych decyzji odległym stacjom rakietowym, samolotom i łodzią podwodnym. To decentralizowało dowodzenie.

Dzięki Martwej ręce można było umożliwić rosyjskiej obronie kontratak po niespodziewanym ataku ubiegającym Amerykanów, usuwającym przywództwo w Moskwie. Jeśli została zerwana komunikacja i pojawiły się nietypowe sygnały sejsmiczne lub odczyty radarów, w razie ataku dowódcy regionalni, a nawet odizolowane bunkry, mogły decydować same za siebie oraz o tym, czy rozpocząć atomowy odwet.

Tylko że system nie działał. Niszczał przez ponad dwie dekady, przez prawie całe życie Juriego. Przez ten czas osiem z początkowych dwunastu satelitów monitorujących spadło do oceanu. Żadnego nie zastąpiono.

Nie było łączności z odległymi stacjami. Zawsze były nietypowe odczyty sejsmiczne – w dowolnym momencie gdzieś na świecie przebiegało mniejsze czy większe trzęsienie ziemi. Najgorsze było to, że radary regularnie błędnie identyfikowały wystrzelenie pocisków rakietowych. Żaden z dowódców by tego nie przyznał, ale taka była prawda.

Jurij był w gotowości w centrum dowodzenia trzy lata temu, kiedy Szwedzi wystrzelili na orbitę rakietę naukową. System wczesnego ostrzegania mylnie zidentyfikował ją jako pocisk wystrzelony z amerykańskiej łodzi podwodnej stacjonującej na północnym Atlantyku.

Teczka z kodami nuklearnymi (wtedy na szczęście nie była przyczepiona do nadgarstka Juriego) zaczęła sygnalizować alarm. Wysłała alerty do stacji bojowych, owszem, ale także wydawała z siebie słyszalny sygnał. Ohydny przeraźliwy pisk.

Silosy rakietowe z centrum Rosji zgłosiły gotowość bojową. Jeśli rakieta byłaby wystrzelona jako atak ubiegający z Ameryki, uderzenie powinno by odczuwalne w ciągu dziewięciu minut. Czy to był impuls elektromagnetyczny unieszkodliwiający rosyjskie możliwości reagowania? Czy nastąpi po nim poważniejszy atak?

Nikt tego nie wiedział. Trzeba przyznać, że Sztab Generalny wstrzymał oddech i czekał. Minęły długie minuty. Po ośmiu minutach radar poinformował, że rakieta opuściła atmosferę ziemską. Pojawiły się niepewne oznaki radości. Po jedenastu minutach radar poinformował, że rakieta objęła normalny lot orbitalny.

Nikt się już nie cieszył. Wszyscy zwyczajnie wrócili do pracy.

Tego dnia nie przeprowadzono Martwej ręki. Stacje bojowe czekały na rozkazy z centrum dowodzenia. Jednak dziś Martwa ręka została uruchomiona. Błąd, niedziałający system komunikacji czy szczur przegryzający kable mógł spowodować, że decyzja o ataku nuklearnym spoczywała w rękach ludzi przebywających w odległych miejscach. Ludzi, którzy byli pijani, znudzeni albo szaleni.

Amerykanie zrobili coś, czego nikt się nie spodziewał. Groźna grupa spiskowców przejęła rządy w Waszyngtonie, a ich kolejne ruchy były nieprzewidywalne. W odpowiedzi Rosja aktywowała niepewne i niebezpieczne procedury, które zagrażały istnieniu całego świata.

Martwa ręka była straszakiem typu fail-deadly. Była gwarancją obopólnego zniszczenia. Być może był to dobry pomysł kiedyś – za czasów świetności Związku Radzieckiego, kiedy komunikacja i systemy ostrzegania poprawnie funkcjonowały, były nowoczesne i w dobrym stanie.

Teraz jednak był to przerażający pomysł. I właśnie został wprowadzony w życie.

Rozdział 49

1:03 rano

Bowie, Maryland – wschodnie przedmieścia Waszyngtonu, DC

Luke zaparkował w odległości stu stóp. Budynek był dwupiętrowym domem w stylu rancho, wybudowanym na garażu dla dwóch samochodów. Wewnątrz włączone były chyba wszystkie światła. Jedna część garażu była otwarta i oświetlona. Miejsce wyglądało, jakby trwały święta Bożego Narodzenia.

W otwartej części garażu było pusto – tylko kilka narzędzi zawieszonych na ścianach, kosz na śmieci, kilka grabi i łopat w rogu. Luke domyślił się, że Brenna wyprowadził własny samochód, żeby Chuck mógł zaparkować natychmiast, kiedy tu przyjedzie. Ci ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, z kim mają do czynienia.

Luke zerknął na niebo. Była pochmurna noc. Gra toczyła się o tak wysoką stawkę, że nie zdziwiłby się, gdyby w pewnym momencie jakiś dron zmiótł dom z powierzchni ziemi. Zrobiliby to i utrzymywali, że był to piorun. Pewnie powstrzymywali się w oczekiwaniu na Susan Hopkins.

W tej grze zwycięzca brał wszystko.

Zadzwonił telefon Luke’a. Zerknął na niego i odebrał.

– Ed.

– Luke, cieszę się, że nadal żyjesz.

– Ja też. Dzięki za ostrzeżenia. Uratowały mi życie.

– Trudy kazała mi zadzwonić. Powiedziała, że twoja rodzina zaginęła. To prawda?

– Tak – powiedział Luke – to prawda.

– Zamierzasz się poddać?

– Obawiam się, że może być już na to za późno. Moja jedyna nadzieja to iść do przodu.

– Powiem ci coś w tajemnicy – odezwał się Ed. – Kiedyś trzymałem człowieka przy życiu przez tydzień, zanim go zabiłem. To była prywatna sprawa, niezwiązana z pracą. Zrobiłbym to jeszcze raz. Jeśli ktoś skrzywdzi twoją rodzinę, zrobię to dla ciebie. Obiecuję.

Luke przełknął ślinę. Ten dzień może nadejść, kiedy przyjmie ofertę Eda.

– Dziękuję.

– Co mogę teraz dla ciebie zrobić?

– Mam znajomego – powiedział Luke. – Jest irackim lekarzem pracującym w biurze naczelnego lekarza medycyny sądowej przy ulicy E. Nazywa się Ashwal Nadoori. Podczas jednej z misji naraziłem się dla niego, ujawniając moją tożsamość. Uratowałem mu tyłek. Jest mi coś winien. Zadzwoń do niego, kiedy skończymy rozmawiać. Dobrze?

– Jasne.

– Powiedz mu, że proszę o przysługę. Żadnych niejasnych warunków. Nie ma wyboru. Powiedział mi, że dla mnie przeszedłby pustynię na kolanach. Coś w tym stylu. Przypomnij mu o tym. To jego szansa, żeby mi się odwdzięczyć. Później się spotkamy… Możesz chodzić?

– Nie. Nie bardzo. Mogę kuśtykać.

– To pokuśtykaj do jego biura. Kiedy tam dotrzesz, oddzwoń do mnie, ale nie z tego telefonu, z którego teraz dzwonisz. Ukradnij czyjś. W nocy będę odbierał wszystkie połączenia. Jeśli zobaczę połączenie z numeru, którego nie znam, będę wiedział, że to ty. Do tego czasu będę miał inny telefon. Nawiążemy połączenie między dwoma kradzionymi telefonami. Wtedy przekażę Ashwalowi moje instrukcje. Możliwe, że będziesz musiał pomóc mu zrobić to, o co poproszę. Być może będzie trzeba trochę wykręcić mu ramię.

– W porządku, Luke. Jestem całkiem niezły w wykręcaniu ramion.

– Wiem, że jesteś.

Luke rozłączył się i wysiadł z samochodu. Z bagażnika wyciągnął metalowe pudło i zieloną torbę na ramię. Podszedł do drzwi domu, przemierzając ciemną okolicę. Miał wrażenie, że sąsiedzi tak naprawdę wcale nie śpią. Kto mógłby spać w taką noc? Wyobraził sobie, jak wokół niego dziesiątki osób leżą w łóżkach i nie śpią, może rozmawiają po cichu z ukochaną osobą, może płaczą, może się modlą.

Jeśli gdzieś tam był snajper, mógłby go teraz zdjąć. Przygotował się na strzał, ale żaden pocisk nie nadleciał.

 

Wszedł po schodach i zadzwonił do drzwi. Wewnątrz rozległ się melodyjny dzwonek. Minęło kilka chwil. Luke odłożył torby. Odwrócił się i spojrzał w noc. Dom przy domu, uliczka przy uliczce, kilka budynków dalej rozciągała się główna ulica. Dla wielu ludzi prawdopodobnie była to najgorsza noc w życiu. Był jedną z tych osób.

Ktoś otworzył za nim drzwi. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę stojącego w progu. Wysoki z siwymi włosami i skalistą twarzą. Wyglądał jak przeciętny facet po sześćdziesiątce, który nigdy nie palił i nadal pięć razy w tygodniu ćwiczył w siłowni. Przyjął pozycję strzelca gotowego do oddania strzału. W rękach miał wielki pistolet. Celował prosto w twarz Luke’a.

– W czym mogę pomóc? – odezwał się mężczyzna.

Luke uniósł ręce do góry. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnego przyjmowania bezsensownych strzałów. Mówił powoli i spokojnie: – Walter Brenna, nazywam się Luke Stone. Jestem z Jednostki Szybkiego Reagowania FBI. Jestem jednym z dobrych.

– Skąd znasz moje nazwisko?

– Walter, każdy, dosłownie każdy, zna twoje nazwisko. Wszyscy wiedzą, kim jesteś i co próbujesz zrobić. Jestem tu, by powiedzieć, że to się nie uda. Źli faceci słyszeli twoją pogawędkę z Chuckiem Bergiem i niebawem tu dotrą, jeśli jeszcze tego nie zrobili. Nie powstrzymasz ich.

Brenna się uśmiechnął. – A ty to zrobisz?

– Jako członek Delta Force służyłem na ziemiach Afganistanu, Iraku, Jemenu i Demokratycznej Republiki Konga oraz w kilku innych miejscach. Nikt nawet nie wie, że byliśmy w Kongo, rozumiesz?

Brenna kiwnął głową. – Rozumiem. Jednak nie oznacza to, że się tym przejmuję ani że ci wierzę.

Luke wskazał głową. – Widzisz pudełko i torbę za mną? Są pełne broni. Wiem, jak jej używać. Przestałem liczyć, ile osób zabiłem, kiedy potwierdzono pierwszych sto. Jeśli chcesz przeżyć tę noc oraz żeby pani wiceprezydent przeżyła tę noc, powinieneś mnie wpuścić.

Brenna chciał grać w dwadzieścia pytań. – A co, jeśli tego nie zrobię?

Luke wzruszył ramionami. – Zaczekam tutaj. Kiedy Chuck się pojawi, powiem mu, że pani wiceprezydent idzie ze mną. Jeśli nie będzie chciał się zgodzić, zabiję go. Później i tak zabiorę ją ze sobą. Musi przeżyć za wszelką cenę. Chuck się nie liczy, ty też nie.

– Gdzie ją zabierzesz?

– Do moich znajomych. Czeka na nią pewien doktor i inny były członek Delta. To mój partner. Nie bez znaczenia będzie, jeśli powiem, że zabił sześciu ludzi w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Trzech z nich było rządowymi zabójcami. Kiedy ostatni raz kogoś zabiłeś, Walter?

Brenna gapił się na niego.

– Myślałeś, że załatwisz to bez zabijania ludzi? Jeśli tak, zastanów się jeszcze raz.

Broń zadrżała.

– Zadzwoniłem do drzwi, Walter. Oni tego nie zrobią.

Brenna opuścił broń. – Wejdź.

Luke chwycił torby i wszedł do domu. Szedł wąskim korytarzem, podążając za Brenną. Minęli stary aneks kuchenny. Luke przejął dowodzenie, a Brenna dostosował się do jego poleceń.

– Czy są tu kobiety? – zapytał Luke. – Dzieci?

Brenna potrząsnął głową. – Jestem rozwiedziony. Moja żona pojechała do Meksyku. Córka mieszka w Kalifornii.

– Dobrze.

Brenna zaprowadził Luke'a do niewyszukanego skromnego pokoju bez okien. Na środku stał drewniany stół. Rozłożony był na nim sprzęt medyczny – skalpele, nożyce, środki odkażające, bandaże, opaski uciskowe. – Ten pokój ma podwójne stalowe wzmocnienia. Jego umiejscowienie jest fałszywe, kilka stóp od ścian. Z zewnątrz nie wiadomo, gdzie się znajduje.

Luke pokręcił głową. – Nie. Używają podczerwieni i czujników ciepła. Mieliśmy takie gogle w Afganistanie. Jeśli je nałożysz, zobaczysz ciepłe obszary przez ściany. Wypuszczą tu burzę ognia i będziemy w pułapce.

Luke uniósł rękę. – Posłuchaj, Walter. Nie wygramy tego, będąc miłym. Oni nie będą udawać. Nie ma żadnych zasad prawa. Nie ma negocjacji. Stawka jest zbyt wysoka. Kiedy uderzą, uderzą mocno. Musimy być na to przygotowani. Nie zawahają się przed wysadzeniem tego miejsca, a później powiedzą wszystkim, że wybuchł główny zawór gazu. Osobiście wolałbym zginąć w strzelaninie na ulicy.

Luke odłożył swoje torby na stół. Najwyraźniej ten człowiek był hobbystą, jednym z tak zwanych prepersów, czyli ludzi budujących bezpieczne pokoje takie jak ten i przechowujących konserwy, które pomogą im przetrwać nadchodzącą apokalipsę. Luke nie przepadał za takim zachowaniem, ale lepiej, że trafił na taką osobę niż na kogoś zupełnie nieprzygotowanego.

– Co jeszcze masz? – zapytał Luke. – Daj mi coś dobrego.

– Mam karabin M1 Garand i może ze dwadzieścia magazynków z pociskami przeciwpancerno-zapalającymi 30-06.

Luke pokiwał głową. – Lepiej. Co jeszcze?

Brenna wziął głęboki oddech.

– No dalej, Walter. Wyduś to z siebie. Nie mamy dużo czasu.

– Dobrze – odpowiedział Brenna. – Mam GMC Suburban kompletnie przerobionego z uzbrojeniem z rynku wtórnego. Jest w garażu. Może nie wygląda, ale drzwi, nadwozie, wnętrze, silnik i wszystko inne jest opakowane w stalowe płyty, balistyczny nylon albo Kevlar. Ma opony odporne na przebicia, można jechać nimi sześćdziesiąt mil po tym, jak zostaną rozerwane. Szyby są z przezroczystego poliwęglanu i ołowiu, grube na dwa cale. Waży bardzo dużo, dwa tysiące funtów więcej niż Suburban z taśmy. Silnik to podrasowany V8, a przednie zderzaki i krata to wzmocniona stal – można przejechać nim przez mur.

Luke się uśmiechnął. – Pięknie. A ty nie chciałeś mi o tym powiedzieć.

Brenna pokręcił głową. – Władowałem w ten samochód sto tysięcy dolarów.

– Nie będzie lepszej okazji, żeby z niego skorzystać – powiedział Luke. – Pokaż mi go.

Przeszli przez dom do garażu. Luke zatrzymał Brennę przed wejściem. Stali blisko drzwi do kuchni, gdzie mogły krzyżować się zakresy widzenia snajperów, którzy być może mierzyli do nich przez otwarte wejście do garażu. Było stamtąd widać czarny Suburban. Brenna miał rację. Wyglądał jak zwyczajny nowoczesny SUV. Może szyby były nieco ciemniejsze od normalnych. Może bagażnik błyszczał trochę bardziej, niż powinien. A może to była tylko wyobraźnia Luke’a.

– Zatankowałeś? – zapytał Luke.

– Oczywiście.

– Muszę go pożyczyć.

Brenna kiwnął głową. – Domyśliłem się. Może pojechałbym z tobą.

– Dobry pomysł. Masz jakichś starych znajomych z Secret Service, którzy nadal są zdolni do służby i którym możesz zaufać?

– Znajdzie się kilku. Tak myślę.

– Potrzebujemy ich – powiedział Luke. – Cholera, państwo nadal wypłaca im pensje, prawda? Mogliby zaryzykować po raz ostatni.

Kiedy to powiedział, z ulicy dobiegł ich warkot wielkiego motocykla. Jechał szybko. Pojawił się znikąd, niemal położył się na jezdni, skręcając na krótki podjazd do domu Brenny, po czym podjechał przed wejście do garażu. Zatrzymał się z poślizgiem i z jednym kołem na przeciwległej ścianie. Kierowca zdołał utrzymać równowagę.

Luke wyciągnął pistolet, myśląc, że to początek ataku.

Brenna podbiegł do drzwi garażu. Skoczył, chwycił sznur i ściągnął drzwi na dół. Zabezpieczył je, zaczepiając o potężny uchwyt w ziemi.

Motocyklista zdjął ciemny kask. Siedziała za nim kobieta, obejmując go w pasie. Luke przyjrzał się uważniej. Tak naprawdę wcale go nie obejmowała. Na jej nadgarstkach były kajdanki. Była też przywiązana do niego dwoma szerokimi skórzanymi pasami. Brenna wyciągnął nóż i natychmiast zaczął rozcinać pasy.

Kiedy jej nadgarstki się oswobodziły, przyciągnęła swoją lewą rękę do siebie. Prawą ręką zdjęła kask. Jej obcięte na boba krótkie blond włosy opadły jej prawie do ramion. Twarz miała brudną od sadzy. Mocno zaciskała zęby. Z lewej części jej twarzy, prawie do podbródka, schodziła czerwona skóra. Błękit oczu przeczył jej wyczerpaniu.

Susan Hopkins rozejrzała się po garażu. Zauważyła Luke'a.

– Stone? Co ty tu robisz?

– To samo co wy – odpowiedział Luke. – Próbuję odzyskać mój kraj. Dobrze się czujesz?

– Wszystko mnie boli, ale nic mi nie jest.

Mężczyzna oparł motocykl na podpórce i zsiadł. Był bardzo wysoki. Na jego twarzy było widać zmęczenie, ale jego ruchy były energiczne, a wzrok bystry.

– Charles Berg? – zapytał Luke.

Mężczyzna kiwnął głową – Mów mi Chuck – odpowiedział. – Pani wiceprezydent to doświadczona kobieta. Mieliśmy ciężką noc, ale się nie poddała. Nie ma silniejszych ludzi niż ona.

– Jest prezydentem – powiedział Luke i po raz pierwszy poczuł wagę tych słów. – To już nie jest pani wiceprezydent. – Spojrzał na nią. Była niska. Bardzo go to dziwiło. Zawsze był pewien, że supermodelki powinny być wysokie. Była też piękna, niemal nieziemsko piękna. Poparzenie na jej twarzy na swój sposób potęgowało efekt. Mógłby wpatrywać się w nią przez godzinę.