Za darmo

Sekrety księżnej de Cadignan

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Cóż za anioł! – Pomyślał d'Arthez.

– Zatem nigdy nie miałam żalu do księżnej d'Uxelles, iż bardziej kochała p. de Maufrigneuse niż tę oto biedną Dianę. Matka widywała mnie bardzo mało, zapomniała o mnie; ale postąpiła sobie źle wobec mnie jako kobieta wobec kobiety; a to, co jest złe w stosunku kobiety do kobiety, staje się straszne ze strony matki wobec córki. Matki, które prowadzą takie życie jak księżna d'Uxelles, trzymają córki z dala od siebie, weszłam tedy w świat na dwa tygodnie przed zamęściem. Osądź pan mą niewinność! Nie wiedziałam nic, byłam niezdolna przeniknąć tajemnicę tego związku. Miałam ładny majątek; sześćdziesiąt tysięcy renty w lasach, których rewolucja zapomniała czy nie mogła sprzedać, przynależnych do pięknego zamku Anzy8; p. de Maufrigneuse był przywalony długami. Jeżeli później zrozumiałam, co to znaczy mieć długi, wówczas nadto byłam nieświadoma życia, aby to podejrzewać. Oszczędności z mego majątku posłużyły na załatanie interesów męża. P. de Maufnigneuse miał trzydzieści osiem lat, kiedy zań wyszłam; ale te lata, niby lata wojny, powinny się liczyć podwójnie! Och! Miał o wiele więcej niż siedemdziesiąt sześć lat. W czterdziestu latach matka miała jeszcze pretensje, znalazłam się wtłoczona między dwie zazdrości. Cóż za życie wiodłam przez dziesięć lat!… Ach! Gdyby kto wiedział, co cierpiała ta biedna, tak osławiana kobiecina! Być strzeżoną przez matkę zazdrosną o własną córkę! Boże!… Wy, autorzy, którzy piszecie dramaty, nie wymyślicie nigdy czegoś równie czarnego, okrutnego… Zwyczajnie, wedle mojej słabej wiedzy literackiej, dramat jest szeregiem czynów, rozmów, zdarzeń, pędzących ku katastrofie; ale to, o czym panu mówię, jest najstraszliwszą katastrofą w czynie! To lawina, która spada na nas rano, aby znowu spaść wieczór, i znowu nazajutrz. Zimno mi w chwili, gdy mówię do pana i kiedy oświetlam tę mroźną i ciemnią jaskinię bez wyjścia, w której żyłam. Jeżeli mam wszystko powiedzieć, urodzenie mego biednego dziecka, które zresztą jest żywą mną – musiało pana uderzyć podobieństwo: to moje włosy, moje oczy, krój mojej twarzy, moje usta, mój uśmiech, moje zęby – otóż, urodzenie jego jest albo przypadkiem, albo wynikiem układu pomiędzy matką a mężem. Długo po ślubie zostałam dziewczyną, opuszczona zaraz nazajutrz… byłam matką, nie bywszy żoną. Księżna z umysłu starała się przedłużać mą nieświadomość: aby zaś osiągnąć ten cel, matka ma wobec córki straszliwe przewagi. Ja, biedna mała, wychowana w klasztorze niby róża mistyczna, nie wiedząc nic o małżeństwie, rozwinięta bardzo późno, czułam się bardzo szczęśliwa i cieszyłam się zgodą i harmonią rodziny. Zresztą, od myśli o mężu, który nie podobał mi się wcale i nie czynił nic, aby okazać się miłym, odciągnęły mnie pierwsze radości macierzyństwa: były tym żywsze, iż nie podejrzewałam innych. Tyle mi nakładziono w uszy o szacunku, jaki matka winna jest samej sobie! Zresztą, młoda dziewczyna zawsze lubi bawić się w mamusię. W wieku, w jakim byłam, dziecko zastępuje lalkę. Czułam się tak dumna, iż mam ten piękny kwiat, Jerzy bowiem był piękny… cud! Jak myśleć o świecie, kiedy się ma szczęście karmić i pielęgnować małego anioła! Ubóstwiam dzieci, kiedy są zupełnie małe, białe i różowe. Widziałam tylko syna, żyłam z synem, nie pozwalałam piastunce ubierać go, rozbierać, przewijać. Te starania, tak nudne dla matek, które mają całe pułki dzieci, były dla mnie tylko przyjemnością. Ale po kilku latach, ponieważ nie jestem całkiem głupia, mimo wytrwałości, z jaką silono się wiązać mi oczy, wreszcie doszło do nich światło. Czy wyobraża pan sobie moje przebudzenie, w cztery lata później, w 1819? Bracia-wrogowie są bladą tragedią wobec matki i córki w położeniu tym, co księżna i ja: wyzywałam ich wówczas, ją i mego męża, za pomocą publicznych nieostrożności, które ściągnęły gadania świata… Bóg wie jakie! Rozumiesz pan, drogi panie, iż mężczyźni, o których mnie pomawiano, mieli dla mnie wartość sztyletu, którym posługujemy się, aby ugodzić w serce wroga. Pochłonięta zemstą, nie czułam ran, jakie zadawałam samej sobie. Niewinna jak dziecko, uchodziłam za przewrotną, za najgorszą kobietę w świecie, i nic nie wiedziałam o tym! Świat jest bardzo ślepy, bardzo głupi, bardzo naiwny, przenika jedynie sekrety, które go bawią, które służą jego złośliwości; gdy chodzi o rzeczy najbardziej wielkie, szlachetne, kładzie sobie rękę na oczy, aby ich nie widzieć. Ale zdaje mi się, że w owym czasie miewałam spojrzenia, gesty zbuntowanej niewinności, odruchy dumy, które stałyby się fortuną dla wielkiego malarza. Musiałam olśniewać sale balowe burzami mego gniewu, potokami wzgardy. Stracona poezja! Stwarzamy owe szczytne poematy jedynie w oburzeniu, jakie nas chwyta za gardło w dwudziestu leciech! Później człowiek nie oburza się, czuje się zmęczony, nie dziwi się już złemu, jest tchórzem, boi się. Och, ja nie oszczędzałam siebie! Odgrywałam najgłupszą rolę w świecie: dźwigałam wszystkie ciężary występku, nie mając jego korzyści. Tyle sprawiało mi przyjemności narażać się! Och, płatałam istne psoty dziecka. Pojechałam do Włoch z młodym szaleńcem, którego rzuciłam z miejsca, skoro mi zaczął mówić o miłości; ale, kiedym się dowiedziała, że naraził się dla mnie (dopuścił się fałszerstwa, aby zdobyć pieniądze!), poleciałam go ratować. Matka i mąż, którzy znali moją tajemnicę, silili się mi nałożyć pęta, jako kobiecie rozrzutnej! Och, tym razem poszłam do króla. Ludwik XVIII, ten człowiek bez serca, wzruszył się, dał mi dwieście tysięcy franków ze swej szkatuły. Margrabia d'Esgrignon, ów młody człowiek, którego pan spotkał może w świecie i który skończył bardzo bogatym małżeństwem, wyszedł nietknięty z otchłani, w jaką zanurzył się dla mnie. Ta przygoda, spowodowana mą nieopatrznością, pobudziła mnie do zastanowienia. Spostrzegłam, że byłam pierwszą ofiarą własnej zemsty. Matka, mąż, teść, mieli za sobą świat, zdawali się ochraniać moje szaleństwa. Matka, która wiedziała dobrze, że jestem zbyt dumna, zbyt wielka, zanadto d'Uxelles, aby postąpić w czymkolwiek pospolicie, przeraziła się wówczas krzywdą, jaką mi uczyniła. Miała pięćdziesiąt dwa lata, opuściła Paryż, osiadła w Uxelles. Kaja się obecnie za winy, pokutuje za nie przesadną dewocją i bezgranicznym do mnie przywiązaniem. Ale w 1823 zostawiła mnie sam na sam z p. de Maufrigneuse. Och, wy mężczyźni, wy nie możecie wiedzieć, co to jest stary ex-donżuan! Cóż za życie z człowiekiem przyzwyczajonym do adoracji światowych lalek, który nie znajduje w domu ani kadzidła, ani kadzielnicy, umarły dla wszystkiego, i, tym samym faktem, zazdrosny! Chciałam, wówczas kiedy p. de Maufrigneuse był wszystkim dla mnie, chciałam być dobrą żoną; ale poraniłam się o wszystkie kanty zgryźliwej natury, o wszystkie zachcenia niemocy, dzieciństwa, głupoty, o wszystkie próżnostki zarozumienia, o człowieka najnudniejszego w pożyciu pod słońcem, który mnie traktował jak małą dziewczynkę, silił się upokarzać przy każdej sposobności mą miłość własną, przygniatać mnie swym doświadczeniem, dowodzić, że nie mam pojęcia o niczym. Ranił mnie wciąż i wszystkim. Słowem, uczynił, co mógł, abym go miała prawo nienawidzić, zdradzić nawet! Ale byłam ofiarą swego głupiego serca i chęci czynienia dobrze, przez przeciąg trzech czy czterech lat! Wie pan, jakie bezecne słowo pchnęło mnie do nowych szaleństw? – Księżna de Maufrigneuse wróciła do męża, powiadano. – Ba! Przez rozpustę: to przecież tryumf wskrzeszać zmarłych, to jedno tylko jej pozostawało, odpowiedziała moja najlepsza przyjaciółka, krewna, u której miałam szczęście pana spotkać.

– Pani d' Espard! – wykrzyknął Daniel, czyniąc gest zgrozy.

– Och! Przebaczyłam jej. Zresztą, słówko jest bardzo dowcipne. Kto wie, mnie samej może zdarzyło się smagać bardziej jeszcze okrutnymi ucinkami biedne kobiety równie czyste jak ja.

D'Arthez znów ucałował rękę świętej osoby, która, podawszy mu matkę poszatkowaną na kawałki, zrobiwszy z księcia de Cadignan (którego znacie) Otella dziesiątej próby, przyprawiła bigosik z siebie samej, obciążając się zarzutami, aby sobie nadać w oczach naiwnego pisarza to dziewictwo, które nawet najgłupsza kobieta pod słońcem sili się wmówić za wszelką cenę kochankowi.

– Rozumiesz, mój przyjacielu, że rzuciłam się z powrotem w świat ze skandalem i po to, aby robić w nim skandale. Przeszłam nowe walki, trzeba mi było zdobyć niezależność i wyzwolić się spod jarzma. Prowadzałam tedy dla innych celów życie lekkomyślne. Aby się ogłuszyć, aby utopić realność fantazji, błyszczałam, wydawałam uczty, grałam „księżnę” i robiłam długi. W domu zapominałam we śnie o zmęczeniu, odradzałam się piękna, wesoła, szalona dla świata; ale w tej smutnej walce wyobraźni przeciw rzeczywistości strawiłam mój majątek. Nadszedł bunt r. 1830, w chwili właśnie gdy na końcu tej egzystencji z Tysiąca i jednej nocy spotkałam miłość czystą i świętą, jaką (jestem szczera!) pragnęłam poznać. Przyznaj pan! Czy to nie było naturalne u kobiety, której serce, zdławione przez tyle przyczyn i wydarzeń, budziło się w wieku, gdy kobieta czuje, że ją oszukano i kiedy widziałam dokoła siebie tyle kobiet szczęśliwych przez miłość? Ach! Czemuż Michał Chrestien był tak pełen szacunku? I w tym szyderstwo losu! Cóż pan chce? Upadając, straciłam wszystko, nie miałam żadnych złudzeń; wycisnęłam wszystko, z wyjątkiem jednego owocu, na który nie mam już smaku ani zębów. Słowem, byłam zmierżona światem w chwili, kiedy mi przyszło opuścić świat. Jest w tym coś opatrznościowego, jak w upadku sił, który przygotowuje nas do śmierci. (Uczyniła gest religijnego namaszczenia).

 

– Wszystko mnie wspomogło wówczas – podjęła – klęski monarchii i jej ruiny pomogły mi zagrzebać się… Syn pociesza mnie po wielu rzeczach. Miłość macierzyńska opłaca nam wszystkie inne oszukane uczucia! Świat dziwi się memu pustelnictwu: ja znalazłam w nim szczęście. Och! Gdyby pan wiedział, jak bardzo czuje się tu szczęśliwa ta oto biedna istota! Poświęcając wszystko memu synowi, zapominam o słodyczach, których nie znam i nie poznam nigdy. Kto mógłby uwierzyć, iż dla księżnej de Cadignan życie streszcza się w lichej nocy poślubnej, wszystkie zaś przygody, jakie jej przypisują, w wyzwaniu rzuconym przez małą dziewczynkę dwom straszliwym namiętnościom? Nie, nikt… Dziś lękam się wszystkiego. Odepchnę z pewnością szczere uczucie, prawdziwą i świętą miłość, przez pamięć tylu fałszów, tylu nieszczęść; tak samo jak bogacze, załapani przez hultajów udających nieszczęście, odtrącają cnotliwą nędzę, zrażeni już do miłosierdzia. Wszystko to jest straszne, nieprawdaż? Ale wierzaj mi pan, to dzieje wielu kobiet.

Te ostatnie słowa wypowiedziane były lekkim i żartobliwym tonem, który przypominał kobietę wytworną i drwiącą. D'Arthez był ogłuszony. W jego oczach ludzie, których trybunały wysyłały na galery, jednego za to, iż zabił, innego za kradzież z włamaniem, owego, iż się pomylił w podpisie co do nazwiska, byli świętymi w porównaniu do „wielkiego świata”. Tę okrutną elegię, ukutą w arsenale kłamstwa i zanurzoną w wodach paryskiego Styksu, księżna wyśpiewała z akcentem prawdy niepodobnym do naśladowania. Pisarz patrzał jakiś czas na tę czarującą kobietę, zanurzoną w fotelu, której obie ręce opadały wzdłuż poręczy niby dwie krople rosy zwisające z kwiatu, wyczerpaną swym zwierzeniem, przytłoczoną nim i zdającą się przeżywać w tym opowiadaniu wszystkie cierpienia swego życia: słowem, anioła melancholii.

– I osądź – rzekła, prostując się nagłym ruchem i podnosząc rękę, a zarazem strzelając błyskawicami z oczu, w których gorzało dwadzieścia lat rzekomej czystości – osądź, jakie wrażenie musiała zrobić na mnie miłość pańskiego przyjaciela; ale przez okrutne szyderstwo losu… lub może Boga… wówczas bowiem, wyznaję, mężczyzna, ale mężczyzna godny mnie, byłby mnie znalazł słabą, tak byłam spragniona szczęścia! I ot! Umarł, umarł, ocalając życie komu?… Panu de Cadignan! I dziwi się pan, iż zastajesz mnie zadumaną…

To był ostatni cios. Biedny d'Arthez nie mógł się opanować, ukląkł, utopił głowę w rękach księżnej, płakał tymi słodkimi łzami, jakie wylewałyby anioły, gdyby anioły płakały. Podczas gdy Daniel wtulił głowę, po wargach pani de Cadignan błądził złośliwy uśmieszek tryumfu, ten uśmiech, który miałyby małpy, płatając jakąś przednią sztukę, gdyby małpy uśmiechały się. – No, trzymam go, pomyślała: i w istocie trzymała go dobrze.

– Ależ pani jesteś… rzekł, podnosząc swą piękną głowę i patrząc z miłością na księżnę.

– Dziewicą i męczennicą – odparła, uśmiechając się z pospolitości tego starego konceptu, ale dając mu urocze znaczenie przez ten uśmiech pełen okrutnej wesołości. – Jeżeli widzisz, że się śmieję, to stąd, iż myślę o tej księżnej, którą zna świat, o tej diuszesie de Maufrigneuse, której przypisują i de Marsaya, i bezecnego de Trailles, bandytę politycznego, i głuptaska d'Esgrignon, i Rastignaka, Rubemprego, ambasadorów, ministrów, generałów rosyjskich, czy ja wiem kogo? Całą Europę! Ileż nagadano o tym albumie, który kazałam zrobić, wierząc, iż wszyscy, którzy mnie uwielbiali, byli mymi przyjaciółmi. Och! To straszne. Nie rozumiem, w jaki sposób cierpię mężczyznę u swoich stóp: gardzić nimi, to powinno być moją religią.

Podniosła się, podeszła ku oknu krokiem pełnym dostojeństwa.

D'Arthez usiadł z powrotem, nie śmiejąc iść za księżną, ale patrząc na nią; usłyszał, jak uciera nos, na pozór, oczywiście. Któraż księżna uciera nos? Diana próbowała niepodobieństwa, aby przekonać o swej uczuciowości. D'Arthez sądził, iż anioł jego płacze, podbiegł, ujął ją wpół, przycisnął do serca.

– Nie, zostaw mnie – szepnęła słabym głosem – za wiele jest we mnie zwątpienia, aby można coś ze mnie wykrzesać. Pogodzić mnie z życiem to zadanie nad siły mężczyzny.

– Diano, będę cię kochał, za całe twoje zmarnowane życie.

– Nie, nie mów tak do mnie – odparła. – W tej chwili jestem zawstydzona i drżąca, jak gdybym popełniła największe występki.

Wróciła całkowicie do niewinności małych dziewczynek, pozostając mimo to dostojną, wielką, wspaniałą jak królowa. Niepodobna opisać wrażenia tej sztuczki tak zręcznej, iż sięgała szczerej prawdy na duszy równie świeżej i szczerej jak d'Artheza. Wielki pisarz stał we framudze, niemy z podziwu, bierny, czekając słowa, gdy księżna czekała pocałunku; ale była mu nazbyt święta. Skoro księżna zmarzła nieco, wróciła, aby usiąść z powrotem w fotelu, nogi miała skostniałe.

– To będzie długa przeprawa – pomyślała, patrząc nań z wyniosłym czołem i głową promienną od cnoty.

– Czy to kobieta? – pytał sam siebie ten głęboki znawca duszy ludzkiej. – Jak do niej przystąpić?

Aż do drugiej w nocy spędzili czas na mówieniu głupstw, które kobiety genialne – jak księżna – umieją zaprawić osobliwym czarem. Diana twierdziła, że jest zanadto zużyta, stara, zwiędła; d'Arthez dowodził jej, o czym była przeświadczona, że ma skórę najbardziej delikatną, najbardziej rozkoszną w dotknięciu, nieporównanie białą, pachnącą; że jest młoda, w pełni rozkwitu. Spierali się o każdy rys piękności, o jeden szczegół po drugim, za pomocą: – Czy wierzysz? – Pan jest szalony. – To z pragnienia! – Za dwa tygodnie będziesz mnie widział taką, jaką jestem. – Ostatecznie dochodzę czterdziestki. – Czy można kochać tak starą kobietę? D'Arthez rozwinął płomienną i studencką wymowę, upstrzoną najbardziej przesadnymi epitetami. Słysząc tego niepospolitego pisarza mówiącego bzdurstwa godne podporucznika, księżna słuchała go z twarzą skupioną, roztkliwiona, ale śmiejąc się w duchu.

Kiedy d'Arthez znalazł się na ulicy, zapytał sam siebie, czy nie powinien był okazać mniej szacunku. Przeszedł w myśli te osobliwe zwierzenia, które, oczywiście, tutaj mocno skrócono; wymagałyby całej książki, aby je oddać w ich miodopłynnej obfitości, z grą sceniczną, która im towarzyszyła. Retrospektywna przenikliwość tego tak naturalnego i tak głębokiego człowieka dała się oszukać naturalności tego romansu, jego głębi, akcentowi księżnej.

– To prawda – mówił sobie nie mogąc usnąć – istnieją w świecie takie dramaty; świat hoduje podobne ohydy pod kwiatami elegancji, pod haftem potwarzy, pod dowcipem ploteczek. Nie wymyślimy nigdy nic ponad prawdę. Biedna Diana! Michał! Przeczuwał tę zagadkę; powiadał, że pod tą powłoką lodów są wulkany! I Bianchon, Rastignac mają słuszność: kiedy mężczyzna może skojarzyć wielkość ideału i rozkosze pragnienia w miłość kobiety wykwintnej, pełnej dowcipu, delikatności, to musi być niewymowne szczęście! I zgłębiał swą miłość, i wydawała mu się nieskończoną.

Nazajutrz, około drugiej, pani d'Espard, która przeszło od miesiąca nie widziała księżnej i nie otrzymała od niej ani słówka, przyszła sprowadzona żywą ciekawością. Nic ucieszniejszego nad rozmowę dwóch sprytnych gadzinek przez pierwsze dwadzieścia minut. Diana d'Uxelles strzegła się niby żółtej sukni wspomnieć o d'Arthezie. Margrabina krążyła dokoła tej kwestii jak Beduin dokoła karawany. Diana bawiła się; margrabina była wściekła. Diana czekała, chciała spożytkować przyjaciółkę, uczynić z niej sobie psa myśliwskiego. Te dwie kobiety, tak głośne we współczesnym świecie, nie były równe co do siły. Księżna przerastała margrabinę o głowę, margrabina zaś uznawała w głębi tę wyższość. W tym, być może, mieściła się tajemnica przyjaźni. Słabsza tkwiła przyczajona w swoim fałszywym przywiązaniu, śledząc godzinę, tak długo wyczekiwaną przez wszystkich słabych, w której będzie mogła skoczyć do gardła silniejszego i wycisnąć tam ślad radosnego ukąszenia. Diana czytała w niej jasno. Cały świat dał się omamić serdecznościom tych dwu kobiet. W chwili, gdy księżna spostrzegła pytanie na ustach przyjaciółki, rzekła: – A więc, moja droga, winna ci jestem szczęście zupełne, olbrzymie, nieskończone, niebiańskie.

– Co chcesz powiedzieć?

– Przypominasz sobie to, cośmy przetrawiały przed trzema miesiącami w tym ogródku, na ławce, w słońcu, pod jaśminem? Och! Jedynie ludzie genialni umieją kochać. Zastosowałabym chętnie do mego wielkiego Daniela powiedzenie księcia Alby do Katarzyny Medycejskiej: „Głowa jednego łososia warta więcej niż głowy wszystkich żab”.

– Nie dziwię się, że już cię nie widuję – rzekła pani d'Espard.

– Przyrzeknij mi, jeśli go zobaczysz, że mu nie powiesz ani słowa o mnie, moja najdroższa – rzekła księżna, ujmując rękę margrabiny. – Jestem szczęśliwa, och! Ale to szczęśliwa nad wszelki wyraz, a wszak wiesz, jak daleko w naszym świecie idzie słówko, żart… Jedno słowo zabija, tyle umieją włożyć jadu w jedno słowo! Gdybyś wiedziała, jak bardzo od tygodnia pragnęłabym dla ciebie podobnego uczucia! Ach, tak, jakaż to słodycz, jakiż to tryumf dla nas, dokończyć swego kobiecego życia, dając się ukołysać miłości gorącej, czystej, oddanej, zupełnej, całkowitej, zwłaszcza jeśli się jej szukało tak długo.

– Dlaczego prosisz mnie, abym dochowała wiary najlepszej przyjaciółce – rzekła pani d'Espard. – Uważasz mnie tedy za zdolną do wypłatania ci niegodziwej sztuczki?

– Kiedy kobieta posiada taki skarb, obawa postradania go jest zbyt naturalnym uczuciem… Jestem niedorzeczna, przebacz mi, droga.

W kilka chwil potem margrabina wyszła; patrząc za odchodzącą, księżna powiedziała sobie: Jak ona mnie urządzi! Obyż mogła powiedzieć wszystko, co wie o mnie; ale, aby jej oszczędzić trudu wyciągania stąd Daniela, poślę go jej.

O godzinie trzeciej, w kilka chwil później, przybył d'Arthez. Wśród zajmującej rozmowy, księżna przerwała w pół słowa i położyła mu piękną dłoń na ramieniu.

– Daruj, drogi przyjacielu – rzekła, przerywając – ale zapomniałabym o rzeczy, która wydaje się głupstwem, a wszelako jest niezmiernej wagi. Nie pokazałeś się u pani d'Espard od owego po tysiąckroć szczęśliwego dnia, w którym cię spotkałam; idź tam, nie dla siebie, ani przez grzeczność, ale dla mnie. Może zrobiłeś mi w niej nieprzyjaciółkę, jeżeli przypadkiem dowiedziała się, że, od czasu tego obiadu, nie ruszyłeś się, można powiedzieć, z mego domu. Zresztą, mój przyjacielu, nie byłabym rada widzieć, iż dla mnie opuszczasz stosunki i świat, swoje zatrudnienia, dzieła… Znowuż stałabym się przedmiotem osobliwych potwarzy. Czegóż by nie mówiono? Że cię trzymam na pasku, że cię zagarniam, że lękam się porównań, że chcę jeszcze świat zaprzątać sobą, że dobrze się biorę do rzeczy, aby zachować zdobycz, wiedząc, że to już ostatnia… Kto mógłby odgadnąć, że jesteś moim jedynym przyjacielem? Jeśli mnie kochasz tak, jak mówisz, dasz światu do poznania, że jesteśmy jedynie i po prostu bratem i siostrą. Mów dalej.

Daniela podbiła na zawsze niewymowna słodycz, z jaką ta pełna wdzięku kobieta układała fałdy sukni, aby upaść z całą wytwornością. Było coś nieskończenie szlachetnego, delikatnego w tym przemówieniu: rozczuliła go do łez. Księżna wyrastała ponad niegodne i mieszczańskie targi kobiet, które się spierają i prawują, kawałek po kawałku, po wszystkich kanapach; roztaczała niesłychaną wielkość; nie potrzebowała tego mówić, związek ich miał w sobie coś szlachetnego, prostego. To nie było ani wczoraj, ani jutro, ani dziś; będzie kiedy zechcą oboje, bez nieskończonych spowijań w to, co kobiety pospolite nazywają poświęceniem: bez wątpienia wiedzą, ile na tym muszą stracić, podczas gdy to święto jest tryumfem dla kobiet pewnych, iż zyskują na nim. W tym zdaniu wszystko było nieokreślone jak obietnica, słodkie jak nadzieja, a mimo to pewne jak prawo. Przyznajmy to! Tego rodzaju wielkości są przywilejem jedynie owych świetnych obłudnic; pozostają władczyniami jeszcze tam, gdzie inne kobiety stają się podwładnymi. D'Arthez mógł zmierzyć przepaść, jaka istnieje między tymi dwoma rodzajami kobiet. Księżna okazywała się zawsze godna i piękna. Tajemnica owej szlachetności leży może w sztuce, z jaką wielkie damy umieją się obnażyć ze swych zasłon; dochodzą w danej sytuacji do tego, iż są jak grecki posąg: gdyby zachowały bodaj szmatkę, byłyby bezwstydne. Mieszczka stara się zawsze w coś zawijać.

Opancerzony czułością, podtrzymywany przez najwspanialsze cnoty, d'Arthez usłuchał i poszedł do pani d'Espard, która rozwinęła dlań najbardziej czarującą zalotność. Margrabina strzegła się wspomnieć d'Arthezowi bodaj słowo o księżnej, zaprosiła go jedynie na obiad za kilka dni.

Tego dnia d'Arthez zastał liczne zgromadzenie. Margrabina zaprosiła Rastignaka, Blondeta, margrabiego d'Ajuda-Pinto, Maksyma de Trailles, margrabiego d'Esgrignon, obu Yandenessów, du Tilleta, jednego z najbogatszych bankierów w Paryżu; barona de Nucingen, Natana, lady Dudley, dwóch modnych sekretarzy ambasady i kawalera d'Espard, jedną z najbardziej głębokich osobistości tego salonu, sprężynę polityki swej bratowej.

 

Śmiejąc się, Maksym de Trailles zagadnął d'Artheza:

– Bywa pan często u księżnej de Cadignan?

D'Arthez odpowiedział suchym skinieniem głowy. Maksym de Trailles9 był to rzezimieszek wyższej kategorii, bez czci i wiary, zdolny do wszystkiego, rujnujący kobiety, które się doń przywiązały, każący im zastawiać dla siebie diamenty, ale pokrywający to postępowanie błyszczącym pokostem, urokiem manier i piekielnym dowcipem. Budził u całego świata jednaki lęk i wzgardę, ale, ponieważ nikt nie był dość odważny, aby mu okazać co innego niż najdworniejszą uprzejmość, nie mógł spostrzec się na tym lub udawał, iż się nie spostrzega. Hrabiemu de Marsay zawdzięczał ostatni szczebel wywyższenia, jaki mógł osiągnąć. De Marsay, który znał Maksyma od dawna i na wylot, odgadł w nim talent do niejakich sekretnych i dyplomatycznych funkcji, które mu powierzał i z których tamten wywiązywał się znakomicie. D'Arthez był od roku na tyle wmieszany w sprawy polityczne, aby znać do gruntu tę osobistość, i on jeden miał może dość charakteru, aby wyrazić głośno to, co cały świat myślał po cichu.

8Zamek Anzy – zamek ten pojawia się także w innej powieści Balzaka: Muza z zaścianka. [przypis edytorski]
9Maksym de Trailles – postać, która pojawiła się takze w innej powieście Blazaka pt. Ojciec Goriot. [przypis edytorski]