Za darmo

Proboszcz z Tours

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie zapaliłaś ognia? – rzekł.

– Przepraszam księdza – odparła. – Musiał zgasnąć.

Birotteau spojrzał na nowo na kominek i przekonał się, że był nietknięty od rana.

– Muszę wysuszyć nogi – odparł – rozpal ogień.

Marianna usłuchała z pośpiechem osoby, której się widocznie chce spać. Szukając sam swoich pantofli i nie znajdując ich, jak bywało zwykle, na dywaniku, ksiądz przyglądał się Mariannie i uczynił parę spostrzeżeń, świadczących, że ona nie wstała prosto z łóżka, jak twierdziła. Uprzytomnił sobie wówczas, że od dwóch tygodni pozbawiono go wszystkich owych drobnych wygód, które przez półtora roku uczyniły mu życie tak słodkim. Otóż, ponieważ ciasne umysły skłonne są z natury do roztrząsania drobiazgów, pogrążył się z miejsca w głębokich dumaniach nad tymi czterema wypadkami, które, niedostrzegalne dla kogo innego, dla niego stanowiły cztery katastrofy. Była to oczywiście zupełna ruina jego szczęścia; to zapomnienie pantofli, to kłamstwo Marianny o ogniu na kominku; to niesłychane przeniesienie lichtarza do przedpokoju, i wreszcie ta przymusowa kwarantanna w deszcz pod bramą.

Kiedy ogień błysnął na kominku, kiedy zapalono lampkę nocną, i kiedy Marianna opuściła pokój, nie spytawszy, jak czyniła niegdyś: „Czy księdzu jeszcze czego nie potrzeba?”, ksiądz Birotteau zanurzył się łagodnie w pięknej i obszernej berżerce34 zmarłego przyjaciela; ale ruch, jakim się w nią osunął, miał coś smutnego. Oblegało nieboraka przeczucie jakiegoś straszliwego nieszczęścia.Oczy jego wędrowały kolejno po pięknej szafie, komodzie, krzesłach, firankach, dywanach, po obszernym łóżku, kropielnicy, krucyfiksie, Dziewicy Valentyna, Chrystusie Lebruna35, słowem po wszystkich przedmiotach; a na jego twarzy odbił się ból najtkliwszego pożegnania, jakiem kiedykolwiek kochanek darzył pierwszą kochankę lub starzec swoje ostatnie zasadzone drzewa. Wikary poznał w tej chwili, nieco późno co prawda, oznaki cichego prześladowania, uprawianego na nim od trzech miesięcy przez pannę Gamard. Człowiek inteligentny byłby z pewnością odgadł jej niechęć o wiele wcześniej. Alboż wszystkie stare panny nie mają specjalnego talentu akcentowania uczynków i słów, jakie podsuwa nienawiść? Drapią podobnie jak koty. Przy tym nie tylko ranią, ale doznają rozkoszy w tym, aby ranić i aby pokazać ofierze, że ją zraniły. Tam, gdzie człowiek obyty w świecie nie dałby się drasnąć dwa razy, poczciwemu Birotteau trzeba było kilku uderzeń łapą w twarz, zanim uwierzył w złą intencję.

Natychmiast, z ową drobiazgową bystrością, jakiej nabywają księża nawykli zgłębiać sumienia i roztrząsać błahostki przy konfesjonale, ksiądz Birotteau zaczął budować – jak gdyby chodziło o kontrowersję religijną – następujący pewnik:

– Przypuściwszy, że panna Gamard zapomniała o wieczorze u pani de Listomere, że Marianna zapomniała rozpalić ogień, że myślały, że wróciłem; zważywszy, że zniosłem dziś rano – i to osobiście! – mój lichtarz!!! niepodobieństwem jest, aby panna Gamard, widząc go u siebie w sali, mogła przypuszczać, że ja jestem w domu. Ergo36, panna Gamard chciała mnie wytrzymać pod bramą w deszcz; każąc zaś odnieść lichtarz na górę, miała zamiar okazać mi… – Co? – rzekł głośno, przejęty grozą wypadków, wstając aby zdjąć mokrą odzież, wziąć szlafrok i fular37 na głowę.

Następnie przeszedł od łóżka do kominka, gestykulując i rzucając na rozmaite tony następujące zdania, każde zakończone falsetem38, jakby dla zamarkowania wykrzykników:

– Cóż ja jej, u diaska, zrobiłem? Czego ona chce ode mnie? Marianna nie mogła zapomnieć o ogniu! To ona jej powiedziała, aby nie palić! Trzeba by być dzieckiem, aby nie spostrzec, z jej tonu i zachowania, że ona ma coś do mnie. Nigdy księdzu Chapeloud nie zdarzyło się nic podobnego! Niepodobna mi będzie żyć z takim dokuczaniem… W moim wieku!…

Ksiądz położył się w nadziei wyświetlenia nazajutrz przyczyn nienawiści, niweczącej na zawsze owo szczęście, którym cieszył się od dwóch lat, wytęskniwszy się za nim tak długo. Niestety! Tajemne pobudki uczuć panny Gamard miały dla niego zostać na wieki nieznane, nie dlatego, aby je trudno było odgadnąć, ale dlatego, że nieborakowi brak było owej szczerości, z jaką ludzie wyżsi i hultaje umieją wejrzeć w siebie i osądzić się. Jedynie genialny człowiek lub filut umie sobie powiedzieć: „Zbłądziłem”. Interes i talent, to jedyni sumienni i bystrzy doradcy. Otóż, ksiądz Birotteau, którego poczciwość graniczyła z głupotą, którego wykształcenie było jakby inkrustacją39 wtłoczoną wysiłkiem pracy, nie miał najmniejszego pojęcia o świecie i o życiu. Żył między mszą a konfesjonałem, wielce zajęty rozstrzyganiem najlżejszych skrupułów sumienia jako spowiednik miejscowych pensjonatów, oraz kilku zacnych dusz, które umiały go cenić. Było to wielkie dziecko, któremu mechanizm społeczny był prawie zupełnie obcy. Jedynie egoizm wrodzony wszystkim ludzkim istotom, wzmocniony swoistym egoizmem księżym, oraz ciasnym egoizmem prowincji, rozwinął się w nim nieznacznie i mimo jego wiedzy. Gdyby ktoś zadał sobie ten trud, aby zgłębić duszę wikarego i wykazać mu, że w nieskończenie drobnych szczegółach jego egzystencji oraz drobnych obowiązkach jego prywatnego życia brak mu zasadniczo owego poświęcenia, które głosił, byłby się sam ukarał, umartwiłby się z dobrą wiarą. Ale ci, których zadraśniemy, nawet bezwiednie, nie troszczą się o naszą nieświadomość, chcą i umieją się zemścić. Zatem Birotteau, mimo iż mały człeczyna, miał paść ofiarą owej wielkiej Sprawiedliwości, która nieodmiennie każe światu spełniać swoje wyroki, zwane przez wielu dudków40nieszczęściami życia.

Pomiędzy nieboszczykiem ks. Chapeloud a wikarym była ta różnica, że jeden był egoistą zręcznym i sprytnym, a drugi egoistą szczerym i naiwnym. Kiedy ksiądz Chapeloud osiadł u panny Gamard, umiał doskonale ocenić charakter swojej gospodyni. Konfesjonał zdradził mu, ile goryczy wytwarza w sercu starej panny nieszczęście stawiające ją poza obrębem społeczeństwa; wytyczył tedy rozważnie plan swego postępowania. Gospodyni, licząca dopiero trzydzieści osiem lat, zachowała jeszcze pewne pretensje, które, u takich szarych osób, zmieniają się później w wysokie mniemanie o sobie. Kanonik zrozumiał, że, aby dobrze żyć z panną Gamard, musi zawsze mieć dla niej tę samą uprzejmość i te same względy, być bardziej nieomylny niż sam papież. Aby to osiągnąć, ograniczył się w stosunkach z nią jedynie do tego, co nakazuje prosta uprzejmość oraz stopień zażyłości wytwarzający się między osobami mieszkającymi pod jednym dachem, I tak, mimo że ks. Troubert i on jadali regularnie trzy razy dziennie, wymówił się od wspólnego śniadania, przyuczając pannę Gamard, aby mu posyłała do łóżka kawę ze śmietanką. Następnie oszczędził sobie nudów po kolacji, wychodząc na herbatę do znajomych domów. W ten sposób rzadko widywał swoją gospodynię poza obiadem, ale na obiad przychodził zawsze trochę wcześniej. W czasie tej niby wizyty, zawsze, przez dwanaście lat, które spędził pod jej dachem, zadawał jej te same pytania, otrzymując te same odpowiedzi. Zainteresowanie tym, czy dobrze spała, śniadanie, drobne sprawy domowe, jej wygląd, zdrowie, pogoda, czas trwania nabożeństw, epizody w czasie mszy, wreszcie zdrowie tego lub owego księdza, oto były tematy tej codziennej rozmowy. Przy obiedzie operował zawsze metodą delikatnego pochlebstwa, raz po raz przechodząc od zalet ryby, od delikatności zasmażki lub przymiotów sosu do przymiotów panny Gamard i jej zalet jako gospodyni. Umiał zręcznie głaskać próżnostki starej panny, chwaląc jej konfitury, korniszony, konserwy, pasztety i inne gastronomiczne wymysły. Nigdy wreszcie sprytny kanonik nie opuścił żółtego saloniku, nie powiedziawszy jej wprzódy, że nigdzie, w całym Tours, nie pija się równie dobrej kawy.

 

Dzięki temu doskonałemu zrozumieniu charakteru panny Gamard, oraz tej sztuce życia uprawianej przez kanonika przez dwanaście lat, nigdy nie przyszło pomiędzy nimi do najmniejszego nieporozumienia. Ksiądz Chapeloud poznał od razu wszystkie kanty, szorstkości, zadziory starej panny i uregulował nieuniknione punkty styczności w ten sposób, aby uzyskać od niej wszystko, co było potrzebne dla szczęścia i spokoju jego życia. Toteż panna Gamard mówiła, że ks. Chapeloud jest to człowiek bardzo miły, łatwy w pożyciu i nader dowcipny. Co się tyczy ks. Troubert, dewotka nie mówiła o nim bezwarunkowo nic. Zupełnie wszedłszy w krąg jej życia jak satelita w sferę swej planety, Troubert był dla niej czymś pośrednim między człowiekiem a psem; mieścił się w jej sercu tuż przed miejscem przeznaczonym dla przyjaciół oraz dla wielkiego dychawicznego41 mopsa, którego kochała tkliwie. Władała nim całkowicie. Zespolenie ich interesów posunęło się tak daleko, iż wiele osób żyjących blisko z panną Gamard mniemało, że ksiądz Troubert dybie na majątek starej panny, że ją przywiązuje do siebie bezgraniczną cierpliwością i powoduje42 nią tym skuteczniej udając, że sam jej słucha i nie zdradzając najmniejszej chęci do władzy.

Kiedy ksiądz Chapeloud umarł, stara panna, która chciała mieć spokojnego pensjonariusza, pomyślała z natury rzeczy o wikarym. Zanim jeszcze otwarto testament kanonika, już panna Gamard zamyśliła oddać mieszkanie zmarłego swemu poczciwemu księdzu Troubert, uważając, że mu jest niedobrze na parterze. Ale kiedy ks. Birotteau przyszedł spisywać ze starą panną warunki, ujrzała, że tak jest rozkochany w tym mieszkaniu, którego pożądał tak długo, dziś dopiero mogąc zdradzić silę swoich pragnień, iż nie śmiała mu wspomnieć o zamianie. Przyjaźń podporządkowała względom interesu. Aby pocieszyć ukochanego kanonika, dała w jego mieszkaniu posadzkę zamiast podłogi i przebudowała kominek, który dymił.

Ksiądz Birotteau odwiedzał przez dwanaście lat przyjaciela swego ks. Chapeloud, przy czym nigdy nie przyszło mu na myśl dochodzić, skąd pochodzi jego niezmierna oględność w stosunkach z panną Gamard. Kiedy się sprowadził do tej świątobliwej panienki, znajdował się w sytuacji kochanka, który doczekał się uwieńczenia swych pragnień. Gdyby nawet z natury nie był ślepy, oczy jego zanadto były olśnione szczęściem, aby mógł przejrzeć pannę Gamard i zastanowić się nad sposobem unormowania codziennych stosunków. Panna Gamard, widziana z daleka przez pryzmat doczesnych szczęśliwości, jakie wikary marzył w jej domu, zdawała mu się istotą doskonałą, wzorową chrześcijanką, osobą pełną miłości bliźniego, niewiastą ewangeliczną, panną mądrą, strojną w owe ciche i skromne cnoty, nasycające życie niebiańskim zapachem. Toteż, z całym zachwytem człowieka, który dochodzi do dawno upragnionego celu, z naiwnością dziecka oraz nieopatrznością starca nieznającego świata, wszedł w życie panny Gamard, jak mucha łapie się w sieć pająka. I tak, pierwszego dnia kiedy miał jeść i spać w jej domu, został w salonie, wiedziony pragnieniem bliższego poznania, a również owym dziwnym zakłopotaniem, które tak często paraliżuje ludzi nieśmiałych: wydaje się im, że będą niegrzeczni, jeżeli przerwą rozmowę, aby się pożegnać. Został tedy na cały wieczór. Druga stara panna, przyjaciółka ks. Birotteau, panna Salomon de Villenoix, przyszła tego wieczora. Uszczęśliwiona panna Gamard złożyła partyjkę bostona43. Kładąc się spać, wikary pomyślał, że spędził bardzo miły wieczór. Znając jeszcze bardzo niewiele pannę Gamard i księdza Troubert, widział jedynie powierzchnie ich charakterów. Mało kto odsłania od razu swoje wady. Na ogół każdy stara się przybrać powabną maskę. Ks. Birotteau powziął tedy uroczy projekt poświęcenia swoich wieczorów pannie Gamard, zamiast je spędzać w mieście.

Osoba ta hodowała od kilku lat pragnienie, które potęgowało się w niej z każdym dniem. Pragnienie to, z rzędu tych, które hodują starcy a nawet ładne kobiety, stało się u niej namiętnością podobną namiętności księdza Birotteau do mieszkania swego przyjaciela. Tkwiło ono w sercu starej panny korzeniami pychy i egoizmu, zazdrości i próżności, jakie istnieją u ludzi światowych. Wieczna historia: wystarczy rozszerzyć nieco ciasny krąg, w którym poruszają się te osoby, aby otrzymać wzór wypadków zachodzących w najwyższych sferach towarzyskich.

Panna Gamard spędzała wieczory kolejno w sześciu czy ośmiu rozmaitych domach. Czy to dolegało jej, że musi szukać ludzi i czuła się w prawie w swoim wieku żądać od nich wzajemności; czy raniło jej miłość własną, że nie ma własnego towarzystwa; czy wreszcie próżność jej żądała pochlebstw i względów, jakimi cieszyły się jej przyjaciółki, dość że całą jej ambicją było uczynić swój salon punktem zbornym, do którego co wieczór pewna ilość osób dążyłaby z przyjemnością.Kiedy Birotteau i jego przyjaciółka, panna Salomon, spędzili u niej kilka wieczorów w towarzystwie wiernego i cierpliwego księdza Troubert, pewnego wieczora, wychodząc od św. Gracjana, panna Gamard oznajmiła przyjaciółkom, których dotąd czuła się jakby niewolnicą, że osoby pragnące ją widzieć, mogą ją odwiedzać raz na tydzień u niej w domu, gdzie zbiera się grono przyjaciół dość liczne, aby złożyć partyjkę bostona. Nie godzi się jej – mówiła – zostawiać samego księdza Birotteau, swego nowego pensjonariusza; panna Salomon nie opuściła jeszcze ani jednego dnia; ma obowiązki wobec swych przyjaciół… i to, i owo… itd., itd. Słowa te były tym pokorniej dumne i tym obficiej słodkawe, iż panna Salomon de Villenoix należała do najbardziej arystokratycznego towarzystwa w Tours. Mimo iż panna Salomon przychodziła jedynie przez przyjaźń do wikarego, panna Gamard pyszniła się, że ją ma w swoim salonie, i czuła się, dzięki księdzu Birotteau, bliska ziszczenia wielkiego planu: stworzyć kółko równie liczne, równie miłe jak salon pani de Listomere, panny Merlin de la Blottiere i innych dewotek, podejmujących nabożne towarzystwo w Tours! Ale, niestety, ksiądz Birotteau unicestwił zamiary panny Gamard. Otóż, jeżeli wszyscy ci, którzy osiągnęli w życiu od dawna upragnione szczęście, zrozumieli radość, jaką mógł czuć wikary, kładąc się w łóżku księdza Chapeloud, powinni również wytworzyć sobie lekkie pojęcie o zgryzocie, jaką sprawiło pannie Gamard zwalenie jej ulubionego planu. Ścierpiawszy przez pół roku dość powolnie swoje szczęście, Birotteau pierzchnął z jej domu, uprowadzając z sobą pannę Salomon. Mimo niesłychanych wysiłków, ambitna Gamard zebrała ledwie jakieś pięć czy sześć osób, uczęszczających dość nieregularnie, potrzeba zaś było co najmniej czworo wiernych, aby podtrzymać bostona. Trzeba jej tedy było skruszyć się i wrócić do dawnych przyjaciółek, stare panny bowiem czują się zbyt licho we własnym towarzystwie, aby się mogły obejść bez wątpliwych przyjemności świata.

Przyczynę tej dezercji łatwo odgadnąć. Mimo iż wikary był z rzędu tych, do których ma kiedyś należeć raj na mocy wyroku: Błogosławieni ubodzy duchem! – nie mógł, jak wielu ludzi głupich, znosić nudy, o jaką go przyprawiali inni głupcy. Ludzie nieinteligentni podobni są do chwastów, które lubują sobie w dobrej glebie; ponieważ sami się nudzą, tym bardziej potrzebują, aby ich bawiono. Wcielenie nudy, której są pastwą, połączone z ustawiczną potrzebą ucieczki od samych siebie, wytwarza tę namiętność ruchu, tę ciągłą potrzebę bycia tam, gdzie ich nie ma. To ich cecha, podobnie jak cecha istot pozbawionych czucia, oraz tych, którzy chybią w życiu swego losu lub cierpią z własnej winy.Nie zgłębiając nadto pustki i nicości panny Gamard, ani też nie tłumacząc sobie ciasnoty jej myśli, biedny ksiądz Birotteau spostrzegł (nieco późno, na swoje nieszczęście) wady, jakie dzieliła z wszystkimi starymi pannami, oraz te, które posiadała osobiście. Zło, oglądane w drugich, odcina się tak wyraźnie od dobrego, iż uderza nas prawie zawsze w oczy, zanim nas jeszcze zrani. Ten objaw moralny mógłby usprawiedliwić skłonność, która nas mniej lub więcej popycha do obmowy. Tak naturalną rzeczą jest drwić sobie z ułomności drugich, iż powinniśmy wybaczyć uszczypliwe plotki usprawiedliwione naszymi śmiesznostkami i dziwić się jedynie potwarzy. Ale oczy poczciwego wikarego nigdy nie osiągnęły tego punktu optycznego, który pozwala światowcom dojrzeć rychło kolce sąsiada i uniknąć ich; iżby tedy poznał wady swej gospodyni, musiał uczuć przestrogę, jakiej natura udziela wszystkim stworzeniom: ból! Stare panny, nie nagiąwszy swego charakteru i życia do cudzego życia i charakteru, jak tego wymaga dola kobiety, mają przeważnie tę manię, aby wszystko dokoła chcieć nagiąć do siebie. U panny Gamard skłonność ta wyrodziła się w despotyzm; ale ten despotyzm umiał się wyrazić tylko w drobiazgach. Tak więc, wśród tysiąca przykładów, koszyczek z fiszkami44 i sztonami45, postawiony na stoliku do kart dla księdza Birotteau, powinien był zostać tam, gdzie go położyła; i ksiądz drażnił ją wielce, przesuwając ten koszyczek, co zdarzało się prawie co wieczór. Skąd pochodziła owa drażliwość tak niemądrze czepiająca się błahostek i jaki był jej cel? Nikt by tego nie umiał powiedzieć, panna Gamard sama nie wiedziała. Mimo iż z natury potulny jak owca, nowy pensjonariusz – tak samo jak i owce zresztą – nie lubił zbyt często czuć laski pastuszej, zwłaszcza opatrzonej kolcem. Nie tłumacząc sobie bezgranicznej cierpliwości księdza Troubert, Birotteau zrezygnował ze szczęścia, które panna Gamard chciała mu przyrządzać na swój sposób, sądziła bowiem, że ze szczęściem jest tak jak z konfiturami. Ale nieborak, wskutek naiwności swego charakteru, wziął się do rzeczy dość niezręcznie; rozstanie nie obeszło się tedy bez kwasów i szpileczek, na które ksiądz Birotteau silił się okazać obojętnym.

Z końcem pierwszego roku przeżytego pod dachem panny Gamard, wikariusz wrócił do swych dawnych obyczajów, spędzając dwa wieczory w tygodniu u pani de Listomere, trzy u panny Salomon, a dwa pozostałe u panny Merlin de la Blottiere. Osoby te należały do miejscowej arystokracji, do której panna Gamard nie miała wstępu. Toteż gospodyni dotkliwie odczuła ucieczkę księdza Birotteau, która dała jej poznać własną nicość: wszelki wybór mieści w sobie wzgardę porzuconego przedmiotu.

– Ksiądz Birotteau nie czuł się dobrze w naszym towarzystwie – powiadał ksiądz Troubert przyjaciołom panny Gamard, kiedy musiała poniechać swoich wieczorów. – To inteligencja, smakosz! Jemu trzeba wielkiego świata, zbytku, dowcipnej rozmowy, ploteczek…

Słowa te pobudzały zawsze pannę Gamard do wysławiania swego charakteru kosztem księdza Birotteau.

– Nie taka znów inteligencja – mówiła. – Gdyby nie ksiądz Chapeloud, nigdy by się nie wszrubował46 do pani de Listomere. Och! Wiele straciłam, tracąc księdza Chapeloud. Cóż za miły człowiek, jaki łatwy w stosunkach! Dość powiedzieć, że w ciągu dwunastu lat nie miałam z nim najmniejszego zajścia ani przykrości.

 

Panna Gamard przedstawiła księdza Birotteau w świetle tak ujemnym, że w tym mieszczańskim światku, potajemnie zawistnym o świat arystokratyczny, zyskał opinię człowieka bardzo przykrego i nieznośnego w pożyciu. Następnie stara panna miała przez kilka tygodni tę przyjemność, iż słuchała ubolewań swoich przyjaciółek, które, nie myśląc ani słowa z tego, co mówiły, powtarzały jej bez ustanku: „Jak to, pani, taka zgodna i dobra, pani ściągnęła na siebie niechęć…?” Albo: „Niech się pani pocieszy, droga pani Gamard, zanadto dobrze panią znają, aby…” etc.

Ale wszyscy w duchu błogosławili wikariusza, uszczęśliwieni, iż ominął ich jeden wieczór w tygodniu w Klasztorze, miejscu najbardziej odludnym, posępnym i oddalonym od centrum w całym Tours.

Między osobami wciąż stykającymi się z sobą, nienawiść i miłość wciąż wzrastają: znajduje się co chwila nowe przyczyny, aby się bardziej kochać lub nienawidzić. Toteż ksiądz Birotteau stał się dla panny Gamard nie do zniesienia. W półtora roku od swego osiedlenia, w chwili gdy poczciwiec widział błogi spokój w milczeniu nienawiści i rad był, że tak dobrze ułożył swoje stosunki ze starą panną, w istocie stał się dla niej celem tajemnej naganki i chłodno obmyślonej zemsty. Dopiero te cztery fundamentalne okoliczności: zamknięte drzwi, zapomniane pantofle, brak ognia, lichtarz przeniesiony do jego pokoju, zdołały mu odsłonić ową straszliwą nienawiść, której ostatnie ciosy miały nań spaść aż w chwili, gdy będą nie do naprawienia.

Usypiając tedy, zacny wikariusz łamał sobie daremnie biedną głowinę, aby sobie wytłumaczyć to tak szczególnie niegrzeczne postępowanie panny Gamard. Ponieważ swego czasu postąpił bardzo logicznie trzymając się naturalnych praw swego egoizmu, trudno mu było zrozumieć, w czym zawinił wobec gospodyni? O ile wielkie rzeczy łatwo jest pojąć i wyrazić, małostki życia wymagają wielu szczegółów. Wypadki, stanowiące niejako prolog tego mieszczańskiego dramatu, w którym wszakże namiętności są równie gwałtowne, co gdyby płynęły z wielkich przyczyn, wymagały tego długiego wstępu, i trudno byłoby wiernemu historykowi się ograniczyć.

Nazajutrz rano, po przebudzeniu, Birotteau tak usilnie myślał o swej kanonii, że nie pamiętał już czterech ostatnich okoliczności, w których ujrzał w wilię47 złowrogą wróżbę przyszłych nieszczęść. Wikariusz nie był człowiekiem, który by wstał z łóżka bez ognia, zadzwonił tedy na Mariannę; po czym, wedle zwyczaju, utonął w pół-sennych rojeniach. Zwykle służąca, rozpalając ogień, wyrywała go łagodnie z tego ostatniego snu szmerem swoich pytań i swego krzątania. Ksiądz lubił ten rodzaj muzyki. Upłynęło pół godziny, a Marianna się nie zjawiła. Wikariusz – na wpół już kanonik – miał zadzwonić na nowo, ale puścił taśmę od dzwonka, słysząc na schodach męskie kroki. Był to ksiądz Troubert, który, zapukawszy dyskretnie, wszedł na zaproszenie gospodarza. Wizyta ta, którą dwaj księża wymieniali dość regularnie raz na miesiąc, nie zdziwiła wikariusza. Najpierw kanonik zdziwił się, że Marianna jeszcze nie roznieciła ognia u jego kolegi. Otworzył okno, ostro krzyknął na Mariannę, wzywając ją do księdza Birotteau, po czym, zwracając się do księdza, rzekł:

– Gdyby panna Gamard dowiedziała się, że ksiądz nie masz ognia, połajałaby48 Mariannę.

To rzekłszy, zagadnął księdza o zdrowie i spytał łagodnie, czy ma jakieś nowiny co do swej nominacji. Wikariusz opowiedział mu o swych zabiegach i wymienił naiwnie osoby, na które starała się wpłynąć pani de Listomere. Nie wiedział, iż Troubert nigdy nie przebaczył owej pani tego, że nie mógł się dostać do jej domu, on, ksiądz Troubert, dwa razy już omal mianowany generalnym wikariuszem49 diecezji!

Niepodobna znaleźć dwóch fizjonomii, które by pozostawiały więcej sprzeczności niż fizjonomie50 tych dwóch księży. Troubert, wysoki i chudy, miał cerę śniadą i żółciową, podczas gdy wikariusz był co się nazywa pulchny. Twarz księdza Birotteau, okrągła i rumiana, wyrażała bezmyślną dobroduszność; gdy twarz Trouberta, długa i poorana głębokimi bruzdami, nabierała chwilami wyrazu pełnego ironii i wzgardy: trzeba było wszakże przyjrzeć mu się uważnie, aby odkryć te dwa uczucia. Zwyczajnie kanonik zachowywał zupełny spokój, mając powieki wciąż prawie opuszczone na dwoje piwnych oczu, których spojrzenie stawało się, kiedy zechciał, jasne i przenikliwe. Rude włosy dopełniały tej posępnej fizjonomii, bez ustanku powleczonej mrokiem poważnych dumań. Wiele osób mniemało zrazu, iż księdza Troubert pochłania jakaś wysoka i głęboka ambicja; ale ci, co go rzekomo znali lepiej, obalili w końcu to mniemanie, przedstawiając go jako człowieka ogłupionego despotyzmem panny Gamard lub też wyczerpanego nadmiernymi postami. Mówił rzadko i nie śmiał się nigdy. Kiedy mu się zdarzyło być mile wzruszonym, wymykał mu się słaby uśmiech, gubiący się w fałdach twarzy.

Birotteau był przeciwnie z gruntu szczery, wylany, lubiący smacznie zjeść; bawił się lada czym z naiwnością człowieka bez żółci i zdrady. Ksiądz Troubert budził w pierwszej chwili uczucie mimowolnej grozy, podczas gdy wikariusz skłaniał tych, co go widzieli, do łagodnego uśmiechu. Kiedy, przez arkady i nawy św. Gracjana, wysoki kanonik szedł uroczystym krokiem, z pochylonym czołem, z surowymi oczyma, budził szacunek: jego przygarbiona postać harmonizowała z pożółkłymi sklepieniami katedry, fałdy jego sutanny miały coś monumentalnego, godnego rzeźbiarza. Natomiast poczciwy wikariusz krążył tam bez żadnej powagi, dreptał, deptał, tocząc się jak kulka.

Ci dwaj ludzie mieli wszakże jedno podobieństwo. Tak samo jak ambitne wejrzenie Trouberta, każąc go się obawiać, skazało go może na nieznaczącą rolę zwykłego kanonika, tak samo charakter i postać księdza Birotteau skazywały go niejako na wiekuisty wikariat. Jednakże ksiądz Troubert, doszedłszy pięćdziesięciu lat, taktem swoim, pozorami zupełnego braku ambicji i na wskroś świętym życiem rozproszył całkowicie obawy, jakie jego domniemane zdolności oraz groźna fizjonomia obudziły w jego zwierzchnikach. Ponieważ zdrowie jego było od roku poważnie zachwiane, nominacja jego na generalnego wikariusza arcybiskupstwa zdawała się prawdopodobna. Nawet jego współzawodnicy życzyli mu tej nominacji, pragnąc lepiej przygotować własną przez tych niewiele dni, których użyczyłaby mu choroba, dziś już chroniczna. Zupełnie przeciwnie, potrójny podbródek księdza Birotteau jawił konkurentom walczącym z nim o miejsce kanonika znamiona kwitnącego zdrowia, jego zaś podagra zdawała się, w myśl przysłowia, rękojmią51 długowieczności.

Ksiądz Chapeloud, człowiek nader roztropny, mile widziany dla swoich zalet towarzyskich przez arystokrację oraz miejscowych dygnitarzy, zawsze przeciwdziałał, tajemnie zresztą i bardzo sprytnie, wywyższeniu księdza Troubert; bardzo zręcznie nawet zamknął mu przystęp do wszystkich znakomitszych salonów w Tours, mimo że Troubert odnosił się doń zawsze z wielkim szacunkiem, okazując mu w każdej potrzebie wysoką cześć. Uniżoność ta nie mogła zmienić opinii zmarłego kanonika, który, podczas ostatniej przechadzki, powtarzał jeszcze księdzu Birotteau:

– Strzeż się tego dryblasa Trouberta! To Sykstus Piąty52 pomniejszony do rozmiarów konsystorza53.

Takim był przyjaciel i towarzysz stołu panny Gamard, który, nazajutrz po dniu, w którym stara panna wypowiedziała niejako wojnę biednemu Birotteau, przyszedł go odwiedzić z wylewami przyjaźni.

– Trzeba darować Mariannie – rzekł kanonik, widząc wchodzącą służącą. – Zdaje się, że zaczęła od mego mieszkania. U mnie jest bardzo wilgotno, kaszlałem dziś całą noc. – Bardzo tu zdrowo ksiądz mieszka – rzekł, wodząc okiem po ścianach.

– Och! Mieszkam jak kanonik – rzekł Birotteau z uśmiechem.

– A ja jak wikariusz – rzekł pokorny ksiądz.

– Tak, ale niebawem będzie ksiądz mieszkał w konsystorzu – rzekł poczciwy Birotteau, który chciał, aby wszyscy byli szczęśliwi.

34berżerka – niski i szeroki fotel z wyściełanym, pełnym oparciem i siedzeniem. [przypis edytorski]
35Le Brun, Charles (1683–1686) – fr. malarz okresu baroku. [przypis edytorski]
36ergo (łac.) – więc. [przypis edytorski]
37fular – tkanina jedwabna bądź wykonana z niej chustka zastępująca krawat. [przypis edytorski]
38falset – nienaturalnie wysoki głos męski. [przypis edytorski]
39inkrustacja – dekoracja umieszczana na powierzchni przedmiotu dekoracji, wykonywana z innego niż on materiału. [przypis edytorski]
40dudek (daw.) – głupek. [przypis edytorski]
41dychawiczny (daw.) – chory na astmę. [przypis edytorski]
42powodować (daw.) – kierować. [przypis edytorski]
43boston – gra karciana. [przypis edytorski]
44fiszka – znaczek używany do płacenia w czasie gry, później wymieniany na pieniądze. [przypis edytorski]
45szton – dziś: żeton. [przypis edytorski]
46wszrubować się (daw., pot.) – wkręcić się, włączyć się do jakiegoś towarzystwa. [przypis edytorski]
47w wilię (daw.) – w przeddzień. [przypis edytorski]
48łajać (daw.) – ostro krytykować, strofować. [przypis edytorski]
49generalny wikariusz – duchowny wyznaczony przez biskupa diecezjalnego do pomocy w zarządzaniu całą diecezją jako jego pełnomocnik. [przypis edytorski]
50fizjonomia (daw.) – twarz. [przypis edytorski]
51rękojmia (daw.) – gwarancja. [przypis edytorski]
52Sykstus Piąty – papież w latach 1585–1590, zreformował kościół katolicki. [przypis edytorski]
53konsystorz – od łac. consistorium, tj. zgromadzenie: sąd przy kurii biskupiej. [przypis edytorski]