Za darmo

Proboszcz z Tours

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ten stary szlachcic, nazwiskiem p. de Bourbonne, wyrażał wszystkie pojęcia prowincji równie wiernie, jak Wolter74 wyrażał ducha swojej epoki. Chudy ten starzec był zaniedbany w ubraniu, jak człowiek, którego wartość terytorialna znana jest w departamencie. Fizjonomia jego, wygarbowana słońcem, była nie tyle inteligentna, ile chytra. Nawykły ważyć słowa, obmyślać każdy krok, ukrywał głębokie wyrachowanie pod zwodniczą prostotą. Toteż od pierwszego rzutu oka można było zgadnąć, że, podobnie jak chłop normandzki, człowiek ten musiał mieć zawsze górę w każdej sprawie. Był bardzo biegły w oinologii75, ulubionej wiedzy Turyńczyków. Umiał zaokrąglić swoje łąki kosztem namułów Loary, tak aby się nie narazić na procesy z rządem. Sztuczka ta utrwaliła wysokie mniemanie o jego talentach. Gdyby ktoś, oczarowany rozmową pana de Bourbonne, spytał kogoś w okolicy o jego życiorys, przysłowiowa odpowiedź wszystkich, co mu zazdrościli – a było takich dużo – brzmiała: „ O, to stary wyga! W Turenii, jak przeważnie na prowincji, zazdrość jest rdzeniem języka.

Uwaga pana de Bourbonne spowodowała chwilowe milczenie. Osoby składające to małe grono zdawały się namyślać. Wśród tego oznajmiono pannę Salomon de Villenoix. Pragnąc przyjść z pomocą księdzu Birotteau, przybyła z Tours, a nowiny, jakie przywiozła zmieniły zupełnie postać rzeczy. W chwili jej przybycia wszyscy, z wyjątkiem szczwanego ziemianina, radzili księdzu podjąć wojnę przeciw spółce Troubert-Gamard, pod auspicjami arystokratycznego towarzystwa, które miało go wspierać w tej kampanii.

– Generalny wikariusz, który prowadzi dział personalny – rzekła panna Salomon – zachorował; arcybiskup powierzył jego miejsce księdzu Troubert.

Nominacja na kanonika zależy tedy w zupełności od niego. Otóż, wczoraj, u panny de la Blottiere, ksiądz Poirel mówił o przykrościach, jakie ksiądz Birotteau sprawia pannie Gamard, jak gdyby chcąc usprawiedliwić niełaskę, która spadnie na naszego kochanego wikariusza: „Ksiądz Birotteau wiele stracił, tracąc nieboszczyka księdza Chapeloud, powiadał; od śmierci tego zacnego kanonika okazało się, że… Tu nastąpiły domysły, potwarze itd. Rozumiecie?

– Troubert będzie generalnym wikariuszem – rzekł uroczyście pan de Bourbonne.

– No, księże! – rzekła pani de Listomere, spoglądając na wikarego – co ksiądz woli; być kanonikiem czy zostać u panny Gamard?

– Być kanonikiem! – krzyknął powszechnie chór.

– A więc – odparła pani de Listomere – trzeba ustąpić księdzu Troubert i pannie Gamard. Czyż ta wizyta Carona nie daje pośrednio do zrozumienia, że jeżeli zgodzisz się ustąpić, zostaniesz kanonikiem? Z rączki do rączki!

Wszyscy jęli76 sławić przenikliwość i rozum pani de Listomere, z wyjątkiem barona de Listomere, jej bratanka, który rzekł jowialnie do pana de Bourbonne:

– Cieszyłem się na starcie okrętów Gamard i Birotteau.

Ale, nieszczęściem dla wikariusza, siły w tej wojnie między „światem” a starą panną wspieraną przez księdza Troubert nie były równe. Rychło nadeszła chwila, w której walka miała się zarysować wyraźniej, urosnąć i przybrać olbrzymie proporcje.Z porady pani de Listomere i jej stronników, którzy rozpalili się do tej intrygi ożywiającej prowincjonalną pustkę, posłano po pana Caron. Prawnik wrócił z godną uwagi szybkością, która przeraziła jedynie pana de Bourbonne.

– Odłóżmy wszelką decyzję aż do ściślejszych informacji – orzekł ten Fabiusz77 w szlafroku, który mocą głębokiej refleksji przenikał wysokie kombinacje tureńskiej szachownicy.

Chciał oświecić księdza Birotteau co do niebezpieczeństw jego pozycji. Ale mądrość starego wygi nie szła na rękę namiętnościom chwili, toteż nie bardzo zwracano nań uwagę. Narada adwokata z księdzem Birotteau trwała krótko. Wikariusz wrócił bardzo pomieszany mówiąc:

– Żąda stwierdzenia na piśmie mojej cesji78.

– Cóż to za okropne słowo? – spytał porucznik okrętu.

– Cóż to ma znaczyć? – wykrzyknęła pani de Listomere.

– To znaczy po prostu, iż ksiądz ma oświadczyć, że chce opuścić dom panny Gamard – odpowiedział pan de Bourbonne, zażywając tabakę.

– Tylko tyle? Niech ksiądz podpisze! – rzekła pani de Listomere. – Jeżeli ksiądz masz poważny zamiar opuścić jej dom, nie ma żadnej przeszkody do stwierdzenia pańskiej woli.

Wola księdza Birotteau!

– Słusznie – rzekł p. de Bourbonne, zamykając tabakierkę suchym gestem, którego znaczenia niepodobna oddać, bo to był cały język. – Ale zawsze to niebezpieczna rzecz pisać – dodał, kładąc tabakierkę na kominku z miną zdolną przerazić wikariusza.

Birotteau był tak oszołomiony tym przewrotem we wszystkich jego pojęciach, szybkością wypadków, które go zaskakiwały bez obrony, lekkością, z jaką przyjaciele traktowali najdroższe sprawy jego samotnego życia, że stał bez ruchu, jak lunatyk, nie myśląc nic, słuchając tylko i starając się zrozumieć sens padających słów. Wziął pismo pana Caron i przeczytał je z pozorami uwagi; ale był to ruch zupełnie machinalny. I podpisał ten papier, którym uznawał, iż zrzeka się dobrowolnie mieszkania u panny Gamard, jak również jadania u niej w myśl zawartego układu. Kiedy wikariusz podpisał, imć Caron wziął akt i zapytał, gdzie jego klientka ma odstawić rzeczy należące do księdza. Birotteau wskazał dom pani de Listomere. Skinieniem głowy dama ta zgodziła się przyjąć księdza na kilka dni, nie wątpiąc, że niebawem zostanie kanonikiem. Stary obywatel poprosił o pokazanie tej cesji; p. Caron podał mu akt.

– Jak to – spytał wikariusza przeczytawszy – istnieje tedy między księdzem a panną Gamard jakaś umowa pisana? Gdzież ona jest? Jakie są jej warunki?

– Akt jest u mnie – odparł Birotteau.

– Czy zna pan jego zawartość? – spytał obywatel adwokata.

– Nie, panie – rzekł p. Caron, wyciągając rękę, aby odebrać nieszczęsny papier.

– Ba! – powiedział sobie w duchu stary obywatel – ty, mości adwokacie, wiesz z pewnością, co ten akt zawiera; ale nie głupi jesteś nam to powiedzieć.

I pan de Bourbonne oddał adwokatowi cesję.

– Gdzie ja podzieję wszystkie moje meble? – wykrzyknął Birotteau – i moje książki, moją piękną bibliotekę, moje piękne obrazy, mój czerwony salon, słowem całe moje urządzenie!

I rozpacz nieboraka, który znalazł się, aby tak rzec, na bruku, miała coś tak naiwnego, tak dobrze malowała czystość jego obyczajów, jego nieświadomość spraw tego świata, że pani de Listomere i panna Salomon zaczęły go pocieszać, tonem matki, która obiecuje dziecku zabawkę.

– Ech! będzie się ksiądz kłopotał o takie drobiazgi? Ale i znajdziemy księdzu zawsze jakieś mieszkanie, mniej zimne, mniej czarne niż u panny Gamard. Gdyby się nie znalazło coś, co by się księdzu nadało, to cóż, jedna z nas weźmie księdza do siebie. No, siadajmy do tryktraka79. Jutro pójdzie ksiądz do księdza Troubert poprosić go o poparcie: zobaczy ksiądz, jak księdza dobrze przyjmie!

Ludzie słabi nabierają otuchy równie szybko, jak się nastraszyli. Zatem biedny Birotteau, olśniony widokami mieszkania u pani de Listomere, zapomniał o bezpowrotnej ruinie szczęścia, którego tak długo był pragnął, którym się tak napawał. Ale wieczorem, nim usnął, trapił się jak człowiek, dla którego kłopoty przenosin oraz zmiana przyzwyczajeń były ostateczną klęską. Dręczył się, czy znajdzie dla swojej biblioteki pomieszczenie równie dogodne. Widząc swoje książki wędrujące, meble porozwlekane, dom cały w nieładzie, pytał po tysiąc razy w duchu, czemu pierwszy rok u panny Gamard był tak błogi, a drugi tak okrutny. I wciąż przygoda jego była ową studnią bez dna, w której tonął jego rozum. Kanonia nie wydawała mu się już dostatecznym odszkodowaniem za tyle nieszczęść; porównywał swoje życie do pończochy, w której gdy jedno oczko puści, wszystko się pruje. Zostawała mu panna Salomon. Ale, tracąc stare złudzenia, biedny ksiądz nie śmiał już wierzyć w młodą przyjaźń.

 

W citta dolente80 starych panien spotyka się, zwłaszcza we Francji, wiele takich, których życie jest codzienną ofiarą szlachetnie składaną na ołtarzu szlachetnych uczuć. Jedne dumnie pozostają wierne sercu, które śmierć im zbyt rychło wydarła: te męczennice miłości umieją pozostać kobietami duszą. Inne posłuszne są dumie rodzinnej, która, ku naszemu wstydowi, z każdym dniem upada, i poświęcają się dla kariery brata lub dla osieroconych bratanków: te stają się matkami, zostając dziewicami. Te stare panny sięgają najwyższego heroizmu swojej płci, poświęcając wszystkie kobiece uczucia kultowi nieszczęścia. Idealizują postać kobiety, wyrzekając się słodyczy swego losu, a przyjmując tylko jego trudy. Żyją otoczone blaskiem swego poświęcenia, a mężczyźni skłaniają z szacunkiem głowę przed ich zwiędłymi rysami. Panna de Sombreuil81 nie była ani kobietą, ani panną; była i będzie zawsze żywą poezją. Panna Salomon należała do tych heroicznych istot. Poświęcenie jej było tym wspanialsze, iż miało pozostać bez chwały, będąc równocześnie każdodzienną męką. Będąc młodą i piękną pokochała, była kochaną82 ; narzeczony jej postradał zmysły. Przez pięć lat poświęciła się, z całą odwagą miłości, pielęgnowaniu nieszczęśnika, z którego szaleństwem zespoliła się tak zupełnie, iż nie uważała go za szalonego. Była to zresztą osoba prosta w obejściu, szczera w mowie; blada jej twarz, mimo regularności rysów, miała wiele wyrazu. Nie mówiła nigdy o swoim życiu. Czasami tylko nagły dreszcz, który ją wstrząsnął, kiedy słyszała opowiadanie jakiejś strasznej lub smutnej przygody, odsłaniał w niej bogactwo duszy, jakie rozwija się z wielkich bólów. Osiadła w Tours straciwszy towarzysza swego życia. Nikt nie mógł tam ocenić jej istotnej wartości; uchodziła za dobrą osobę. Czyniła wiele dobrego; czuła zwłaszcza pociąg do istot słabych. Z tego tytułu biedny wikariusz musiał w niej obudzić głęboką sympatię.

Panna de Villenoix, która rano jechała do miasta, zabrała z sobą księdza Birotteau, wysadziła go na ulicy Katedralnej, skąd ruszył w stronę Klasztoru. Pilno mu było przybyć, aby ocalić z rozbicia bodaj kanonię i czuwać nad przeniesieniem mebli. Zadzwonił, nie bez gwałtownego bicia serca, jakiego doznał na progu domu, gdzie zwykł był wchodzić od czternastu lat, w którym mieszkał i skąd skazał się na wiekuiste wygnanie. A tak marzył, iż umrze tam w pokoju, śladem księdza Chapeloud! Marianna przyjęła wikariusza ze zdziwieniem. Oświadczył, że chce się widzieć z ks. Troubert, i skierował się w stronę mieszkania kanonika; ale Marianna krzyknęła:

– Kanonik już tam nie mieszka, proszę księdza: jest w dawnym księdzowym mieszkaniu.

Słowa te wstrząsnęły straszliwie wikariusza. Zrozumiał wreszcie charakter Trouberta oraz jego powoli gotowaną zemstę, kiedy go ujrzał w bibliotece księdza Chapeloud, siedzącego w jego pięknym gotyckim fotelu, sypiającego zapewne w jego łóżku, obalającego jego testament i wreszcie wydziedziczającego przyjaciela tego Chapeloud, który go tak długo więził u panny Gamard, broniąc mu wszelkiego awansu i zamykając mu salony w Tours. Jaka różdżka czarnoksięska dokonała tej metamorfozy? Czyż to wszystko nie należało już do księdza Birotteau? To pewna, iż widząc sardoniczny uśmiech, z jakim Troubert spoglądał na tę bibliotekę, biedny Birotteau zrozumiał, że przyszły generalny wikariusz pewien jest wiecznego posiadania łupu po tych, których tak okrutnie nienawidził; księdza Chapeloud jako swego wroga, a księdza Birotteau, ponieważ odnajdywał w nim jeszcze tamtego. Na ten widok, tysiączne myśli zaroiły się w sercu nieboraka i pogrążyły go jak gdyby we śnie. Stał nieruchomy, niby urzeczony okiem Trouberta, który spoglądał na niego bystro.

– Nie sądzę, księże – rzekł wreszcie Birotteau – abyś mnie chciał pozbawiać rzeczy, które należą do mnie. Jeżeli pannie Gamard było tak pilno dać księdzu lepsze pomieszczenie, winna była bądź co bądź zachować tyle względów, aby mi zostawić czas na spakowanie książek i zabranie mebli.

– Mój księże – rzekł zimno ks. Troubert – panna Gamard oznajmiła mi wczoraj, że się ksiądz wyprowadza, nie wiem z jakiej przyczyny. Jeżeli mnie pomieściła tutaj, to z musu. Ksiądz Poirel zajął moje mieszkanie. Nie wiem, czy rzeczy znajdujące się w tych pokojach należą do panny Gamard, czy nie; jeżeli są pańskie, znasz ksiądz jej rzetelność: świętość jej życia jest rękojmią jej uczciwości. Co do mnie, nie jest księdzu tajna prostota moich obyczajów. Sypiałem przez piętnaście lat w gołych ścianach nie zważając na wilgoć, która z biegiem czasu mnie zabiła. Mimo to, gdyby ksiądz chciał na nowo zająć to mieszkanie, ustąpiłbym go chętnie.

Słysząc te straszliwe słowa, Birotteau zapomniał o kanonii i zbiegł z chyżością młodzieńca, aby szukać panny Gamard. Znalazł ją na dole, w obszernej sieni, która łączyła dwa apartamenty.

– Pani – rzekł, kłaniając się i nie zwracając uwagi na zgryźliwy i drwiący uśmiech błądzący po jej wargach ani na niezwykły płomień dający jej oczom blask oczu tygrysa – nie umiem sobie wytłumaczyć, że pani nie zaczekała aż zabiorę moje meble, zanim…

– Jak to! – przerwała – czy wszystkich pańskich rzeczy nie złożono u pani de Listomere?

– Ale moje meble?

– Czyż ksiądz nie czytał swojej umowy? – rzekła stara panna tonem, który trzeba by móc zanotować muzycznie, aby pokazać, ile odcieni nienawiści umie zamknąć w akcencie każdego słowa.

Zdawało się, że panna Gamard urosła; oczy jej błysnęły jeszcze mocniej, twarz rozpromieniła się, całe jej ciało zadrżało z rozkoszy. Ksiądz Troubert otworzył okno, aby móc lepiej czytać jakieś in folio. Birotteau stał jakby rażony gromem. Panna Gamard krzyczała mu w uszy, głosem tak dźwięcznym jak dźwięk trąbki, następujące słowa:

– Czyż nie umówiliśmy się, iż, w razie gdyby się ksiądz wyprowadził, meble przechodzą na moją własność, jako odszkodowanie za różnicę między pensją księdza a pensją, którą płacił przezacny ksiądz Chapeloud? Otóż, ponieważ księdza Poirel mianowano kanonikiem…

Słysząc te ostatnie słowa, Birotteau pochylił się lekko, jak gdyby kłaniając się starej pannie; po czym wyszedł śpiesznie. Bał się, iż, gdyby został dłużej, zemdleje i dostarczy zbyt wielkiego tryumfu nieubłaganym wrogom. Idąc jak człowiek pijany, zaszedł do pani de Listomere, gdzie znalazł w sieni swoją bieliznę, ubranie i papiery mieszczące się w jednej walizce. Na widok szczątków swego dobytku nieszczęśliwy ksiądz usiadł i ukrył twarz w dłoniach, aby zasłonić swoje oczy we łzach. Ksiądz Poirel kanonikiem! On, Birotteau, został bez dachu, bez środków i bez mebli!

Szczęściem, panna Salomon przejeżdżała tamtędy. Odźwierny, który zrozumiał rozpacz nieboraka, skinął na woźnicę. Po kilku słowach wymienionych między starą panną a odźwiernym, wikariusz dał się podprowadzić wpół żywy do wiernej przyjaciółki, która nie zdołała z niego wydobyć nic prócz słów bez związku. Panna Salomon, przerażona tym gwałtownym zamętem w głowie już tak słabej, zabrała go na natychmiast do Skowronka, przypisując ten początek pomieszania zmysłów wrażeniu, jakie sprawiła nominacja księdza Poirel. Nie znała umowy księdza z panną Gamard, dla tej prostej przyczyny, iż on sam nie zdawał sobie sprawy z jej doniosłości. Że zaś jest w naturze człowieka, iż komizm miesza się niekiedy z najbardziej dramatycznymi rzeczami, dziwne odpowiedzi księdza Birotteau przyprawiły niemal o uśmiech pannę Salomon.

– Chapeloud miał słuszność – powiadał. —To potwór!

– Kto? – spytała.

– Chapeloud. Wszystko mi zabrał.

– Kto, Poirel?

– Nie, Troubert.

Wreszcie przybyli do Skowronka. Przyjaciele księdza otoczyli go tak gorliwymi staraniami, iż pod wieczór uspokoili go i zdołali z niego wydobyć relację o tym, co się zdarzyło w ciągu rana.

Flegmatyczny ziemianin zażądał przede wszystkim aktu, w którym od wczoraj domyślał się słowa zagadki. Birotteau wydobył z kieszeni nieszczęsny papier, podał go panu de Bourbonne, który odczytał go śpiesznie i doszedł niebawem do takiej klauzuli:

„Ponieważ istnieje różnica ośmiuset franków rocznie między pensją, jaką płacił nieboszczyk ksiądz Chapeloud a tą, za jaką rzeczona Zofia Gamard godzi się przyjąć w swój dom, na powyżej wyszczególnionych warunkach, rzeczonego Franciszka Birotteau, zważywszy iż podpisany Franciszek Birotteau uznaje się ponad wszelką wątpliwość niezdolnym przez wiele lat opłacać pensję płaconą przez pensjonariuszy panny Gamard, a w szczególności przez księdza Troubert, w uznaniu wreszcie rozmaitych zaliczek wypłacanych mu przez rzeczoną podpisaną Zofię Gamard, rzeczony Birotteau zobowiązuje się zostawić jej tytułem odszkodowania ruchomości, które będą w jego posiadaniu w chwili jego zgonu, lub też, gdyby, dla jakiejkolwiek przyczyny, opuścił z dobrej woli, w jakiejkolwiek porze, obecnie zajmowany lokal, i przestał korzystać z korzyści zastrzeżonych w zobowiązaniu zaciągniętemu względem niego przez pannę Gamard”…

– Tam do licha, cóż za historia! – wykrzyknął obywatel – i co za szpony ma ta rzeczona83 Zofia Gamard!

Biedny Birotteau, nie wyobrażając sobie w swoim dziecięcym mózgu żadnej przyczyny, która by go mogła rozdzielić kiedyś z panną Gamard, spodziewał się umrzeć w jej domu. Nie pamiętał zupełnie tej klauzuli, której punktów nawet nie rozważył w owym czasie, tak mu się wydawała sprawiedliwa wówczas, gdy, w swoim pragnieniu zamieszkania u starej panny, byłby podpisał wszystkie pergaminy, jakie by mu podsunięto. Naiwność ta była tak czcigodna, a postępowanie panny Gamard tak ohydne; los biednego starca miał w sobie coś tak żałosnego, a niemoc czyniła go tak wzruszającym, że, w pierwszej chwili oburzenia, pani de Listomere wykrzyknęła:

– Ja jestem przyczyną podpisania aktu, który księdza zrujnował, do mnie należy zwrócić księdzu szczęście, którego cię pozbawiłam.

– Ba – rzekł stary szlachcic – ten akt kryje w sobie znamiona podstępu; tu jest punkt do procesu…

– Wybornie! Ksiądz wniesie skargę. Jeżeli przegra w Tours, wygra w Orleanie, Jeżeli przegra w Orleanie, wygra w Paryżu – wykrzyknął baron de Listomere.

– Jeżeli chce się procesować – odparł zimno p. de Bourbonne – radzę mu ustąpić wpierw z wikariatu.

– Poradzimy się adwokatów – rzekła pani de Listomere – i będziemy się procesowali, jeśli trzeba. Ale ta sprawa jest zbyt hańbiąca dla panny Gamard i może się stać zbyt szkodliwa dla księdza Troubert, abyśmy nie mieli uzyskać jakiej ugody.

Po dojrzałej rozwadze każdy przyrzekł pomoc księdzu Birotteau w walce, jaka go czekała ze stronnikami jego wrogów. Niezawodne przeczucie, nieokreślony prowincjonalny instynkt kazał wszystkim łączyć te dwa nazwiska: Troubert i Gamard. Ale nikt z osób, które znajdowały się wówczas u pani de Listomere, z wyjątkiem starego wygi, nie miał jasnego pojęcia o doniosłości podobnej walki. P. de Bourbonne odciągnął biednego księdza na bok.

 

– Z czternastu osób, które są tutaj, za dwa tygodnie ani jednej nie będzie miał ksiądz za sobą. Jeżeli będzie ksiądz potrzebował czyjejś pomocy, jedynie ja będę może na tyle śmiały, aby cię wziąć w obronę. Ja znam prowincję, ludzi, okoliczności, a co ważniejsze, interesy! Wszyscy pańscy przyjaciele, mimo że pełni dobrych intencji, pchają pana na złą drogę, z której ksiądz nie wybrniesz. Posłuchaj pan mojej rady. Jeżeli chcesz żyć w spokoju, rzuć swój wikariat, opuść Tours. Nie mów, dokąd się udajesz, ale postaraj się o jakieś odległe probostwo, gdzie by Troubert nie mógł cię dosięgnąć.

– Opuścić Tours? – wykrzyknął wikariusz z nieopisanym przerażeniem.

Była to dla niego śmierć. Czyż to nie znaczyło zniszczyć wszystkie korzenie, którymi tkwił w świecie? U ludzi bezżennych przyzwyczajenie zastępuje uczucia. Kiedy ten ustrój moralny, mocą którego nie tyle żyją, ile przechodzą przez życie, połączy się ze słabym charakterem, wpływ rzeczy zewnętrznych wyrasta u nich do zdumiewających rozmiarów. Birotteau stał się podobny do rośliny: przeszczepić go, znaczyło podciąć jej niewinne życie. Jak drzewo, aby żyć, musi wciąż ssać te same soki i tkwić w jednym gruncie, tak Birotteau musiał wciąż dreptać po katedrze, kręcić się w miejscu, gdzie nawykł się przechadzać, mijać te same ulice, odwiedzać trzy salony, gdzie co wieczór grywał w wista lub tryktraka.

– A! Nie pomyślałem o tym – odparł p. de Bourbonne, spoglądając na księdza z litością.

Całe Tours dowiedziało się niebawem, że baronowa de Listomere, wdowa po generale-poruczniku, wzięła do domu księdza Birotteau, wikariusza katedry. Fakt ten, który wiele osób podawało w wątpliwość, przeciął stanowczo wszystkie kwestie i rozgraniczył stronnictwa, zwłaszcza gdy panna Salomon odważyła się pierwsza mówić o podstępie i o procesie. Drażliwa ambicja, która cechuje stare panny, oraz wrodzona zaciekłość panny Gamard sprawiły, iż uczuła się mocno dotknięta rolą pani de Listomere. Baronowa była to osoba z wielkiego świata, wykwintna, osoba której dobrego smaku, dworności, pobożności nikt nie mógł podać w wątpliwość. Biorąc do domu księdza Birotteau, potępiała tym samym jawnie pannę Gamard, krytykowała pośrednio jej zachowanie i sankcjonowała niejako żale wikariusza.

Dla zrozumienia tej historii trzeba wyjaśnić, ile siły użyczała pannie Gamard bystrość, z jaką stare kobiety zdają sobie sprawę z postępków drugich, jak również jaką bronią rozporządzali jej poplecznicy. Stara panna, wraz z milczącym księdzem Troubert, spędzała wieczory w kilku domach, gdzie zbierała się garstka osób zespolonych wspólnością upodobań i analogią sytuacji. Było to paru starców żyjących plotkami i zainteresowaniami swoich gospodyń, kilka starych panien trawiących dni na rozbieraniu słów, na ważeniu kroków swoich sąsiadów oraz ludzi pomieszczonych powyżej lub poniżej nich w hierarchii społecznej; wreszcie kilka starych kobiet wyłącznie zajętych destylowaniem plotek, prowadzeniem rejestru wszystkich majątków i kontrolowaniem cudzych czynności; przepowiadały małżeństwa i krytykowały równie cierpko postępowanie swoich przyjaciółek jak nieprzyjaciółek. Osoby te, rozmieszczone w mieście niby naczynia włoskowate w roślinie, łaknęły, niby liść rosy, nowinek, tajemnic każdego stadła, wysysały je i udzielały ich natychmiast księdzu Troubert, tak jak liście udzielają łodydze wilgoci, którą wchłonęły. Za czym, co wieczora, parte ową potrzebą wzruszeń, która mieszka w każdej istocie, zacne te dewotki sporządzały dokładny bilans miejscowych stosunków, rozwijając w tym bystrość godną Rady Dziewięciu84, i uprawiając szpiegostwo niezawodne siłą swego zapału. Następnie, kiedy odgadły tajemną przyczynę jakiegoś wypadku, miały tę ambicję, aby wchłonąć całą mądrość swego sanhedrynu85, i dzięki temu grać pierwsze skrzypce plotek każda w swojej sferze. Kongregacja ta, bezczynna a tak czynna, niewidzialna a widząca wszystko, niema a gadająca bez ustanku, posiadała wpływ, nie niebezpieczny na pozór z powodu nicości tego światka, ale straszliwy z chwilą, gdy go ożywiał jakiś wyższy interes.Otóż, od dawna już nie pojawił się w sferze ich istnień wypadek równie doniosły i poważny, jak walka księdza Birotteau, wspomaganego przez panią de Listomere, przeciw księdzu Troubert i pannie Gamard. Domy, w których bywała panna Gamard, uważały za wrogi obóz salony pań de Listomere, de la Blottiere i de Villenoix; na dnie tego sporu czaiły się wszystkie klasowe próżności. Była to walka ludu i senatu rzymskiego w kretowisku, albo też burza w szklance wody, jak powiedział Monteskiusz o republice San-Marino, gdzie godności publiczne trwały tylko jeden dzień, tak łatwo tam było zagarnąć tyranię. Bądź co bądź ta burza rodziła w duszach tyleż namiętności, ile byłoby trzeba, aby kierować największymi sprawami. Czyż nie jest błędem mniemać, że czas biegnie szybciej jedynie dla serc miotanych wielkimi zamiarami, które mącą życie i doprowadzają je do wrzenia? Godziny księdza Troubert biegły równie żywo, umykały brzemienne myślami równie pełnymi trosk, były pomarszczone nadzieją i rozpaczą równie głęboką, jak straszliwe godziny człowieka ambitnego, kochanka lub gracza. Sam Bóg zna sumę energii, jaką nas kosztują tajemnie odniesione tryumfy nad ludźmi, wypadkami i nad samymi sobą. O ile nie zawsze wiemy, dokąd dążymy, znamy dobrze trudy podróży! Jeżeli wolno jest historykowi porzucić dramat, który opowiada, aby objąć na chwilę rolę krytyka, jeżeli wam pokazuje na chwilę życie tych starych panien i dwóch księży, aby tam poszukać przyczyn nieszczęścia, które je zatruło w samej jego istocie, zrozumiecie może, że człowiek musi zaznać pewnych namiętności, aby rozwinąć w sobie przymioty uszlachetniające jego życie, rozszerzające jego sferę i dławiące egoizm wrodzony wszystkim stworzeniom.

Pani de Listomere wróciła do miasta, nie wiedząc, że od kilku dni przyjaciele jej zmuszeni byli odpierać bajki obiegające o niej. Bajki te, z których uśmiałaby się, gdyby o nich wiedziała, podsuwały jej przywiązaniu do bratanka pobudki mocno podejrzane. Zaprowadziła księdza Birotteau do adwokata, któremu proces nie wydał się rzeczą łatwą. Przyjaciele wikarego, spokojni o los dobrej sprawy, lub też opieszali w sporze nie tyczącym ich osobiście, odłożyli rzecz na porę gdy wrócą do Tours. Przyjaciele panny Gamard mogli tedy ich uprzedzić i umieli przedstawić rzecz w świetle niekorzystnym dla księdza Birotteau. Tak więc prawnik, którego klientela składała się wyłącznie z osób nabożnych, zdziwił wielce panią de Listomere, radząc jej, aby się nie wdawała w podobny proces; oświadczył zresztą, że on nie podjąłby się jego prowadzenia. Prawnie, panna Gamard w myśl brzmienia aktu ma słuszność. Moralnie, to znaczy poza wykładem ściśle prawnym, w oczach trybunału i opinii, ksiądz Birotteau okazałby się człowiekiem pozbawionym owego ducha pokoju, łagodności, zgody, sprzecznie z tym co o nim mniemano dotychczas. Panna Gamard – mówił adwokat – wygodziła86 księdzu Birotteau, pożyczając mu pieniędzy na koszta połączone z testamentem księdza Chapeloud, i to bez kwitu. Ani wiek, ani charakter księdza Birotteau nie pozwalają przypuszczać, aby podpisał akt, nie wiedząc, co zawiera, ani też nie znając jego wagi. Jeżeli opuścił dom panny Gamard po dwóch latach, gdy przyjaciel jego Chapeloud spędził tam lat dwanaście, a Troubert piętnaście, musiało to mieć jakieś pobudki, jemu tylko znane; proces osądzono by tedy jako akt niewdzięczności, etc. Podczas gdy Birotteau miał się ku wyjściu, adwokat odciągnął na bok panią de Listomere i zaklął ją, w imię jej spokoju, aby się nie mieszała do tej sprawy.

Jednakże, wieczorem, biedny wikary, który męczył się tak, jak skazaniec męczy się w swej celi, czekając na wynik apelacji, nie mógł się powstrzymać, aby nie opowiedzieć przyjaciołom rezultatu swojej wizyty, w chwili gdy, przed partyjką, wszyscy skupili się koło kominka.

– Wyjąwszy adwokata liberałów, nie widzę w Tours prawnika, który by się podjął tego procesu, chyba z zamiarem przegrania go – wykrzyknął p. de Bourbonne. – Nie radzę się w to wdawać.

74Wolter – właśc. Francois-Marie Arouet, fr. pisarz epoki oświecenia, działacz i filozof. [przypis edytorski]
75oinologia – stworzony przez Balzaka dla żartu wyraz (od gr. oinos: wino): wiedza o winie. [przypis edytorski]
76jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
77Fabiusz – Quintus Fabius Maximus Verrucosus Cunctator (ok. 280 p.n.e.–203 p.n.e.) rzymski polityk i wódz z czasów II wojny punickiej, stosował przeciw Hannibalowi taktykę wyczekującą. [przypis edytorski]
78cesja – przelanie praw na inną osobę. [przypis edytorski]
79tryktrak – gra planszowa. [przypis edytorski]
80citta dolente (wł.) – kraina cierpień, tak nazywa piekło Dante w Boskiej komedii. [przypis edytorski]
81panna de Sombreuil (1774–1823) – córka marszałka de Sombreuil, uwięzionego w 1792 r., w okresie masowych egzekucji, odwagą swą i poświęceniem ocaliła ojca, zwróciwszy się o łaskę do ludu. Heroizm jej opiewali poeci, m. in. Wiktor Hugo. [przypis edytorski]
82Będąc młodą i piękną pokochała, była kochaną – cytat z utworu Ludwik Lambert Balzaca. [przypis edytorski]
83rzeczony – wspomniany. [przypis edytorski]
84Rada Dziewięciu – organ rządzący. [przypis edytorski]
85sanhedryn – rada starszych. [przypis edytorski]
86wygodzić (daw.) – spełnić czyjeś życzenia. [przypis edytorski]