Za darmo

Muza z zaścianka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Pij pani po prostu co dzień herbatę w godzinę po obiedzie, jak Anglicy, a będzie pani zdrowa, to bowiem, czego pani doświadcza, to choroba angielska – rzekł poważnie Bianchon.

– Rzeczywiście, to bardzo wielki lekarz – rzekła prezydentowa, wracając do pani de Clagny, pani Popinot-Chandier i burmistrzowej Gorju.

– Powiadają – odparła pod wachlarzem pani de Clagny – że Dina sprowadziła go nie tyle dla wyborów, ile aby się dowiedzieć, skąd pochodzi jej niepłodność…

W pierwszej chwili powodzenia Lousteau przedstawił uczonego lekarza jako jedynego możliwego kandydata przy najbliższych wyborach. Ale Bianchon, ku zadowoleniu nowego podprefekta, oświadczył, iż byłoby mu prawie niepodobieństwem opuścić naukę dla polityki.

– Jedynie – rzekł – lekarze bez klienteli mogą się bawić w posłowanie. Bierzcież tedy mężów stanu, myślicieli, ludzi o rozległej wiedzy, którzy by umieli wznieść się do wyżyn, na jakich powinien znajdować się prawodawca, oto czego brakuje w naszych Izbach, czego potrzeba krajowi.

Kilka panienek, paru młodych ludzi oraz dojrzałych pań przyglądało się Stefanowi, jak gdyby był linoskoczkiem.

– Pan Kajetan Boirouge twierdzi, że pan Lousteau zarabia dwadzieścia tysięcy na rok pisaniem – rzekła żona mera do pani de Clagny – czy pani w to wierzy?

– Czy to możliwe? Toż prokurator pobiera tylko trzy tysiące…

– Panie Kajetanie – rzekła pani Chandier – niech pan zrobi, żeby pan Lousteau powiedział coś głośno, jeszcze go nie słyszałam.

– Jakie ma ładne buciki – rzekła panna Chandier do brata – jak się świecą!

– Ba, lakierki.

– Czemuż ty nie masz takich?

Lousteau spostrzegł w końcu, iż siedzi na cenzurowanym i odgadł w postawach sancerczyków żądzę, która ich sprowadziła. „Cóż za kawał można by im spłatać?” pomyślał. W tej chwili rzekomy pokojowiec pana de La Baudraye, stajenny przebrany w liberię, przyniósł listy, dzienniki i oddał paczkę korekt, którą dziennikarz pozwolił wziąć Bianchonowi. Pani de La Baudraye, widząc pakiet, którego kształt i opakowanie wyraźnie trąciły drukarnią, rzekła:

– Jak to! Literatura ściga pana aż tutaj?

– Nie literatura – odparł – ale miesięcznik, w którym kończę nowelę mającą się ukazać za dziesięć dni. Przybyłem tu pod obuchem podpisu: Ciąg dalszy w następnym numerze i musiałem zostawić drukarzowi adres. Ach! Chleb, który jemy, bardzo drogo sprzedają nam spekulanci drukarskiego czernidła! Odmaluję pani kiedy ów osobliwy gatunek: redaktor miesięcznika!

– Kiedy zacznie się rozmowa? – spytała Diny pani de Clagny, tak jakby pytała: „O której godzinie ognie sztuczne?”.

– Myślałam – rzekła pani Popinot-Chandier do swej kuzynki, prezydentowej Boirouge – że usłyszymy historie?

W tej chwili, kiedy, jak niecierpliwy parter, sancerczycy zaczynali szemrać, Lousteau spostrzegł, iż Bianchon utonął w zadumie natchnionej opaską korekt.

– Co tobie? – rzekł Stefan.

– Ależ ta makulatura, w którą zawinięto korekty, zawiera najcudniejszy romans! Masz, czytaj: Olimpia, czyli Tajemnice Rzymu.

– Pokaż – rzekł Lousteau, biorąc kawałek makulatury z rąk doktora, i przeczytał głośno, co następuje:

204 Olimpia

jaskini. Rinaldo, oburzony tchórzostwem towarzyszów, którzy byli odważni jedynie w polu i nie śmieli zapuścić się w ulice Rzymu, obrzucił ich spojrzeniem wzgardy.

– Jestem tedy sam! – rzekł. Zdawał się myśleć chwilę, po czym dodał: – Jesteście nędznicy, pójdę sam i sam zgarnę tę bogatą zdobycz. Słyszycie!… Żegnam.

– Kapitanie!… – rzekł Lamberti – A gdyby cię ujęto… jeżeli ci się nie powiedzie?

– Bóg ze mną! – odparł Rinaldo, ukazując niebo.

Z tymi słowy wyszedł i spotkał w drodze intendenta księcia Bracciano

– Koniec stronicy – rzekł Lousteau, którego wszyscy słuchali w religijnym skupieniu.

– Czyta nam swoje dzieło – rzekł Kajcio do młodego Popinot-Chandier.

– Z pierwszych słów mogły panie odgadnąć – podjął dziennikarz, chwytając sposobność zmistyfikowania sancerczyków – że zbójcy są w jaskini. Jakże niedbale traktowali wówczas powieściopisarze szczegóły, dziś tak starannie, tak drobiazgowo obserwowane pod pozorem kolorytu lokalnego! Jeżeli złodzieje są w jaskini, zamiast: ukazując niebo, powinno być: ukazując sklepienie. Mimo tej niepoprawności, Rinaldo wydaje mi się tęgim chwatem, a w jego apostrofie do Boga czuć Włochy. Jest w tym romansie odrobineczka kolorytu lokalnego. Do kroćset! Zbójcy, jaskinia, ten Lamberti, który umie kalkulować… Widzę cały wodewil w tej stronicy. Dodajcie do tych elementarnych składników kęs intrygi, młodą wieśniaczkę z wysoką fryzurą, w krótkich spódniczkach, wreszcie setkę ohydnych kupletów… och, mój Boże! Publiczność przyleci. A przy tym Rinaldo… cóż za kapitalne imię dla Lafonta! Dać mu tylko czarne faworyty, obcisłe spodnie, płaszcz, wąsy, pistolet i spiczasty kapelusz; jeśli dyrektor Wodewilu postara się opłacić parę artykułów w dziennikach, pięćdziesiąt przedstawień pewnych, a sześć tysięcy franków tantiemy dla autora, o ile zechcę pochwalić sztukę w moim felietonie. Idźmy dalej.

Albo Tajemnice Rzymu 213

Księżna de Braccipno odnalazła rękawiczkę. To pewna, że Adolf, który przeprowadził ją do pomarańczowego gaiku, mógł mniemać, iż pobudki tkliwej natury były źródłem tego zapomnienia; w tej chwili bowiem gaik był wyludniony. Szmer zabawy dochodził mętnie z oddali. Zapowiedzeni fantoccini ściągnęli wszystkich do galerii. Nigdy Olimpia nie wydała się kochankowi równie piękna. Spojrzenia ich, ożywione jednakim ogniem zrozumiały się. Zapanowała chwila milczenia rozkosznego dla duszy i niepodobnego do oddania. Usiedli na tej samej ławce, na której zastał ich kawaler Paluzzi i rozbawione

– Śmierć i zaraza! Nie widzę już naszego Rinalda – wykrzyknął Lousteau. – Ale jakichż galopujących postępów w zrozumieniu intrygi może dokonać w ciągu tej stronicy inteligentny czytelnik! Księżna Olimpia jest kobietą zdolną zapomnieć z umysłu rękawiczek w wyludnionym gaiku!

– O ile się nie jest czymś między ostrygą a radcą sądowym, dwiema istotami najbliższymi formacji wapiennych w świecie zoologicznym – rzekł Bianchon – nie sposób nie poznać w Olimpii…

– Kobiety trzydziestoletniej! – przerwała żywo pani de La Baudraye, lękając się nazbyt medycznego epitetu.

– Zatem Adolf ma lat dwadzieścia dwa – odparł doktór – ponieważ trzydziestoletnia Włoszka równa się czterdziestoletniej paryżance.

– Przyjąwszy te dwie hipotezy, można odbudować szkielet romansu – rzekł Lousteau. – A ten kawaler Paluzzi! Hę?… Co za człowiek! W tych dwóch stronicach styl jest słaby, autor był może urzędnikiem wymiaru należytości, może nagryzmolił swój romans, aby opłacić krawca…

– W tej epoce – rzekł Bianchon – istniała cenzura; otóż, trzeba być równie pobłażliwym dla człowieka, który przeszedł przez nożyce roku 1805, co dla tych, którzy szli na rusztowanie w 1793.

– Czy pani co rozumie? – szepnęła nieśmiało burmistrzowa Gorju do pani de Clagny.

Żona prokuratora, która, podług wyrażenia pana Gravier, mogłaby wystraszyć młodego kozaka w roku 1814, poprawiła się w biodrach niby jeździec w strzemionach i zrobiła minę do sąsiadki jakby dla powiedzenia: „Patrzą na nas! Uśmiechajmy się tak, jak gdybyśmy rozumiały”.

– To śliczne! – rzekła burmistrzowa do Kajcia. – Panie Lousteau, prosimy, prosimy dalej.

Albo Tajemnice Rzymu 209

suknia zaszeleściła wśród ciszy. Naraz kardynał Borborigano ukazał się oczom księżnej. Twarz miał posępną: czoło zdawało się brzemienne chmurami, a gorzki uśmiech rysował się wśród zmarszczek.

– Pani – rzekł – ciężą na pani podejrzenia. Jeżeli jesteś winna, uciekaj; jeżeli nie, uciekaj również, ponieważ w jednym i drugim wypadku z oddalenia będziesz zdolna o wiele lepiej się bronić.

– Dziękuję Waszej Eminencji za troskliwość – rzekła – książę de Bracciano pojawi się wówczas, gdy uznam za potrzebne dowieść, że istnieje

– Kardynał Borborigano! – wykrzyknął Bianchon. – Na klucze papieża! Jeśli mi nie przyznacie, iż już samo to imię jest wspaniałą kreacją, jeżeli nie widzicie w tych słowach: suknia zaszeleściła wśród ciszy całej poezji roli Schedoniego wymyślonej przez panią Radcliffe w Konfesjonale czarnych pokutników, jesteście niegodni czytać romanse…

– Dla mnie – rzekła Dina, która ulitowała się osiemnastu twarzy wypatrzonych na dwóch paryżan – fabuła postępuje. Wiem wszystko: jestem w Rzymie, widzę trupa zamordowanego męża, którego żona, przewrotna i śmiała, ustawiła swoje łóżko na kraterze. Każdej nocy, za każdą chwilą szczęścia powiada sobie: „Wszystko się odkryje!”…

– Czy widzi ją pani – wykrzyknął Lousteau – jak dusi tego pana Adolfa, ściska go, chce zamknąć całe swoje życie w pocałunku!… Adolf robi na mnie wrażenie młodego człowieka doskonale zbudowanego, ale o skąpej inteligencji, takiego właśnie, jak trzeba dla Włoszki. Rinaldo unosi się nad intrygą, której nie znamy, ale która musi być zagmatwana jak melodramat pana Pixérécourt. Możemy sobie zresztą wyobrazić, że Rinaldo przesuwa się w głębi sceny niby figura z dramatów Wiktora Hugo.

– A może to właśnie mąż! – wykrzyknęła pani de La Baudraye.

– Czy pani co rozumie z tego wszystkiego? – spytała pani Piédefer prezydentowej.

– To czarujące – rzekła pani de La Baudraye do matki.

Mieszkańcy Sancerre otwierali oczy na pół łokcia.

– Niech pan czyta, błagamy – rzekła pani de La Baudraye.

Lousteau czytał dalej.

216 Olimpia

– Klucz…

 

– Czyżbyś go zgubił?

– Jest w gaiku…

– Pędźmy.

– Czyżby go wziął kardynał?…

– Nie… Oto jest…

– Jakiegoż uniknęliśmy niebezpieczeństwa!

Olimpia obejrzała klucz, zdawało się jej, że to ten sam; ale Rinaldo odmienił go: podstęp jego powiódł się, posiadał prawdziwy klucz. Człowiek ten posiadł tyleż zręczności co odwagi i podejrzewając, że jedynie bogate skarby mogły skłonić księżnę do ustawicznego noszenia przy pasku

– Szukaj… – zawołał Lousteau. – Stronicy, która tworzyła następne recto, brakuje; aby nas wydobyć z niepewności, jest jedynie stronica 212.

212 Olimpia

– Gdyby klucz zginął!

– Byłby w tej chwili trupem!

– Trupem! Czyż nie zgodziłaś się przychylić do jego ostatniej prośby i wrócić mu wolność pod warunkiem, że…

– Nie znasz go…

– Ale…

– Milcz. Wzięłam cię za kochanka, nie za spowiednika.

Adolf zamilkł.

– Tu amorek galopujący na kozie, winietka rysowana przez Normanda, ryta przez Duplat… Och, jest podpis – rzekł Lousteau.

– I cóż, a dalej? – rzekli ci ze słuchaczy, którzy rozumieli.

– Skończony rozdział – odparł Lousteau. – Obecność winietki zmienia w zupełności moje pojęcie o autorze. Aby uzyskać za Cesarstwa winietki ryte na drzewie, autor musiał być radcą stanu albo panią Barthélemy-Hadot, nieboszczykiem Desforges lub Servin.

– Adolf zamilkł!… Och – rzekł Bianchon – księżna ma mniej niż trzydzieści lat.

– Jeżeli już nic nie ma, niech pan wymyśli koniec! – rzekła pani de La Baudraye.

– Kiedy – rzekł Lousteau – makulaturę odbito tylko z jednej strony. Odwrotna strona, tzw. w języku typografii sekunda, która powinna była być zadrukowana, zawiera niezliczoną ilość najróżniejszych odbić, należy do arkuszy tzw. próbnych. Ponieważ byłoby piekielnie długim pouczać państwa, na czym polegają wybryki arkusza tzw. próbnego, powiem tylko, iż równie niepodobna mu jest zachować śladów pierwszych dwunastu stronic, jakie drukarz na nim odbił, jak pani nie mogłaby zachować najlżejszego wspomnienia pierwszego uderzenia kijem, gdyby jakiś pasza skazał panią na sto pięćdziesiąt bambusów w pięty.

– Jestem jak oszalała – rzekła pani Popinot-Chandier do pana Gravier – silę się, aby sobie wytłumaczyć radcę stanu, kardynała, klucz i tę makulat…

– Nie chwyta pani ostrza tego konceptu – rzekł pan Gravier – ano cóż, droga pani, niech się pani pocieszy, ja też nie…

– Ale jest jeszcze drugi arkusz – rzekł Bianchon, rzuciwszy okiem na stół, gdzie znajdowały się korekty.

– Brawo! – rzekł Lousteau – jest cały i nietknięty. Norma brzmi: IV, J. 2 wydanie. IV, łaskawe panie, oznacza czwarty tom; J, dziesiąta litera alfabetu, dziesiąty arkusz. Zdaje mi się tedy stwierdzonym faktem, iż ten romans w czterech tomach in 12-o cieszył się, oddalając na bok finty księgarskie, wielkim powodzeniem, skoro doczekał się dwóch wydań. Czytajmy i odcyfrujmy tę zagadkę.

Albo Tajemnice Rzymu 217

kurytarz; ale, czując się ściganym przez ludzi księżnej, Rinaldo

– Dobryś, znowu!

– Och – rzekła pani de La Baudraye – zaszły jakieś ważne wypadki między fragmentem pańskiej makulatury a tą stronicą.

– Powiedzmy ściśle, tym szacownym czystym odbiciem. Ale czy makulatura, w której księżna zapomniała rękawiczek w gaiku, należy do czwartego tomu? Do diaska! jedźmy dalej.

nie znajduje pewniejszego schronienia, jak podążyć natychmiast do podziemia, gdzie musiały się znajdować skarby domu Bracciano. Lekki jak Kamil u łacińskiego poety, pobiegł ku tajemnemu wejściu do Łaźni Wespazjana. Już pochodnie oświecały mury, kiedy zręczny Rinaldo, wypatrzywszy z bystrością, jaką obdarzyła go natura, drzwiczki ukryte w murze, znikł szybko. Straszliwa myśl przeszyła duszę Rinalda niby piorun, gdy przeszywa chmury. Złapał się w potrzask!… Pomacał

– Och! To czyste odbicie i fragment makulatury są w związku! Ostatnia stronica fragmentu jest 212, a tu mamy 217! I w istocie, jeżeli w makulaturze Rinaldo, który ukradł klucz od skarbów księżnej Olimpii, podsuwając jej mniej więcej podobny, znajduje się, w czystym odbiciu, w pałacu książąt Bracciano, romans wyraźnie zmierza ku jakiemuś zakończeniu. Chciałbym, aby to było równie jasne dla państwa, jak zaczyna być dla mnie… Dla mnie zabawa się skończyła, kochankowie wrócili do pałacu, jest noc, pierwsza z rana. Rinaldo wybrał dobry moment!

– A Adolf? – spytał prezydent Boirouge, który miał reputację płochego języka.

– I co za styl! – rzekł Bianchon – Rinaldo, który znajduje schronienie podążyć!

– Widocznie nie drukował tego romansu ani Maradan, ani Treuttel i Wurtz, ani Doguereau – rzekł Lousteau – ci bowiem mają specjalnych korektorów przeglądających odbicia. Jest to zbytek, na który nasi nowocześni wydawcy powinni by sobie pozwolić, dzisiejsi autorowie dużo by na tym zyskali… To musiał być jakiś tandeciarz z Wybrzeża…

– Co za wybrzeże? – rzekła któraś dama do sąsiadki. – Mówiono o łaźni…

– Niech pan czyta dalej – rzekła pani de La Baudraye.

– W każdym razie to nie jest pióro radcy stanu – rzekł Bianchon.

– Może pani Hadot.

– Cóż oni znów mieszają za panią Hadot? – spytała prezydentowa syna.

– Pani Hadot, droga pani prezydentowo – odparła pani domu – to była powieściopisarka, która żyła za konsulatu…

– To kobiety pisywały za cesarza? – spytała pani Popinot-Chandier.

– A pani de Genlis, a pani de Staël? – odparł prokurator, urażony za Dinę o tę uwagę.

– A!…

– Niech pan czyta dalej, błagamy – rzekła pani de La Baudraye do Stefana.

Lousteau podjął czytanie, mówiąc:

– Stronica 218:

218 Olimpia

ścianę z niespokojnym pośpiechem i wydał krzyk rozpaczy, kiedy poszukiwanie śladów tajemnego zamka okazało się daremnym. Niepodobna mu było zamknąć oczu na straszliwą prawdę. Drzwi misternie sporządzone, aby służyć zbrodniczym celom księżnej, nie miały otwarcia od wewnątrz. Rinaldo przykleił twarz w kilku miejscach do ściany, ale nigdzie nie uczuł ciepłego powietrza korytarza. Spodziewał się napotkać szczelinę, która mu wskaże miejsce, gdzie kończy się mur, ale nic, nic!… ściana zdawała się niby jeden złom marmuru…

Wówczas wydarł mu się głuchy ryk hieny………..

– I cóż, zdawało się nam, żeśmy świeżo wynaleźli ryki hieny? – rzekł Lousteau – a literatura Cesarstwa znała je już, wprowadzała je nawet na scenę z pewnym talentem przyrodniczym; czego dowodzi słowo głuchy.

– Niech pan nie robi już uwag – rzekła pani de La Baudraye.

– Ha! – wykrzyknął Bianchon – zaciekawienie, ten romantyczny potwór chwycił panią za gardło, jak mnie przed chwilą.

– Czytaj pan! – zawołał prokurator – Rozumiem!

– Udawacz! – szepnął prezydent do swego sąsiada, podprefekta.

– Chce podchlebić się pani de La Baudraye – rzekł nowy podprefekt.

– Więc dobrze, czytam po porządku – rzekł uroczyście Lousteau.

Sala słuchała dziennikarza w najgłębszym milczeniu.

Albo Tajemnice Rzymu 219

Głęboki jęk odpowiedział na krzyk Rinalda; ale w swoim pomieszaniu wziął go za echo, tak ten jęk był słaby i głuchy! Nie mógł wychodzić z piersi ludzkiej.

– Santa Maria! – rzekł nieznajomy.

„Jeśli opuszczę to miejsce, nie zdołam go już odnaleźć! – pomyślał Rinaldo, kiedy odzyskał zwyczajną zimną krew. – Tłuc się, poznają mnie: co czynić?”

– Kto tam? – spytał głos.

– Hę! – rzekł rozbójnik – czyżby ropuchy mówiły tutaj?

– Jestem książę Bracciano! Kto-

220 Olimpia

kolwiek jesteś, jeżeli nie jesteś zausznikiem księżnej, pójdź, na imię wszystkich świętych, pójdź do mnie…

– Trzebaby wiedzieć, gdzie jesteś, mości książę – odparł Rinaldo z zuchwalstwem człowieka, który czuje się potrzebny.

– Widzę cię, przyjacielu, oczy moje bowiem przywykły do ciemności. Słuchaj, idź prosto… dobrze… skręć na lewo… chodź… tu… Jesteś tuż przy mnie.

Rinaldo, wysuwając przez ostrożność ręce przed siebie, napotkał sztaby z żelaza.

– Oszukują mnie! – krzyknął bandyta.

– Nie, dotknąłeś mojej klatki…

Albo Tajemnice Rzymu 221

Usiądź na złomie porfiru, który tu leży.

– W jaki sposób książę Bracciano może znajdować się w klatce? – spytał bandyta.

– Mój przyjacielu, jestem tu od trzydziestu miesięcy, stojąco, nie mogąc usiąść… Ale kto ty jesteś?

– Jestem Rinaldo, książę Przestrzeni, wódz osiemdziesięciu chwatów, których prawa niesłusznie mienią zbrodniarzami, których wszystkie damy podziwiają i których sędziowie wieszają przez dawne przyzwyczajenie.

– Bogu niech będzie chwała!… Jestem ocalony… Uczciwy człowiek bałby się, podczas gdy jestem pewien, że

222 Olimpia

z tobą porozumiem się doskonale – wykrzyknął książę. O mój drogi wybawco, musisz być uzbrojony od stóp do głów.

– E verissimo!

– Miałżebyś…

– Tak, piłki, dłuta… Corpo di Bacco! Toć miałem właśnie wypożyczyć na czas nieograniczony skarby Braccianich.

– Otrzymasz z nich zupełnie prawnie ładną część, drogi Rinaldo, a może podejmę małe polowanko na ludzi w twoim towarzystwie…

– Zdumiewa mnie ekscelencja…

– Słuchaj mnie, Rinaldo! Nie będę ci mówił o pragnieniu zemsty, jakie mi kąsa serce: siedzę tu od trzydziestu miesięcy – jesteś Włochem —

Albo Tajemnice Rzymu 223

ty mnie zrozumiesz! Ach, mój przyjacielu, moje znużenie i ta przerażająca niewola niczym są w porównaniu do wściekłości, jaka mną miota. Księżna Bracciano jest jeszcze jedną z najpiękniejszych kobiet w Rzymie, kochałem ją dosyć, aby być o nią zazdrosny…

– Pan, jej mąż!…

– Tak, może źle czyniłem!…

– Spodziewam się, tego się nie robi – rzekł Rinaldo.

– Zazdrość moją podsyciło postępowanie księżnej – ciągnął książę. – Wypadki dowiodły, że miałem słuszność. Młody Francuz kochał Olimpię, posiadał jej miłość, miałem dowody ich zobopólnej czułości…

– Najmocniej przepraszam, łaskawe panie – rzekł Lousteau – ale bo widzą państwo, niepodobna mi nie zwrócić uwagi, jak bardzo literatura Cesarstwa szła prosto do faktu bez najmniejszych szczegółów, co mi się wydaje znamieniem czasów pierwotnych. Literatura tej epoki była czymś pośrednim między streszczeniem Telemaka a wnioskiem prokuratora. Miała myśli, ale nie raczyła ich wyrażać – wielka dama! – obserwowała, ale nie udzielała swych obserwacji nikomu – skąpitura! – jedyny Fouche udzielał komuś swoich obserwacji. Literatura zadowalała się wówczas, wedle wyrażenia jednego z najtępszych krytyków „Revue des deux mondes”, dosyć czystym szkicem i bardzo jasnym konturem wszystkich figur na sposób starożytnych; nie siliła się na styl! Bardzo wierzę, nie miała stylu, nie miała słów, którymi by mogła migotać; powiadała wam: Antoś kochał Kasię, Kasia nie kochała Antosia, Antoś zabił Kasię, a żandarmi ujęli Antosia, którego wpakowano do więzienia, postawiono przed sąd i posłano na gilotynę. Tęgi szkic, jasny kontur! Cóż za piękny dramat! Otóż dzisiaj barbarzyńcy lubują się w migotaniu słów…

– Zdaje mi się, że jestem w ciemnym lochu – rzekła burmistrzowa.

– Dzisiaj – ciągnął Lousteau – powieściopisarze rysują charaktery; miast czystego konturu, odsłaniają serce ludzkie, każą się wam interesować bądź Antosiem, bądź Kaśką.

– Co do mnie, przerażony jestem wykształceniem publiczności w kwestiach literackich – rzekł Bianchon. – Jak Rosjanie pobici przez Karola XII nauczyli się w końcu prowadzenia wojny, tak czytelnik nauczył się z czasem rozumieć sztukę. Niegdyś żądano od romansu tylko tyle, aby był zajmujący; co się tyczy stylu, nikt o to nie dbał, nawet autor; co do myśli, zero; co do kolorytu lokalnego, nicość. Nieznacznie czytelnik zaczął żądać stylu, zainteresowania, dramatu, ścisłych wiadomości; zaczął wymagać pięciu zmysłów literackich: inwencji, języka, myśli, wiedzy, uczucia; następnie, na domiar wszystkiego, przyszła krytyka! Krytyka niezdolna wymyślić nic prócz oszczerstwa postawiła tezę, iż wszelkie dzieło, które nie wypłynęło z pełnego, kompletnego mózgu jest chrome. Równocześnie pojawiło się paru szarlatanów, jak Walter Scott, zdolnych zjednoczyć pięć zmysłów literackich: za czym ci, którzy mieli tylko dowcip albo tylko wiedzę, tylko styl lub tylko uczucie, te kulasy, ci bezgłowi, mańkuci, jednoocy literatury zaczęli krzyczeć, że wszystko stracone, zaczęli głosić krucjatę przeciw ludziom, którzy psuli rzemiosło, lub też zaczęli zwalczać ich dzieła.

 

– To dzieje waszych ostatnich walk literackich – zauważyła Dina.

– Przez litość! – wykrzyknął pan de Clagny – Wróćmy do księcia Bracciano.

Ku wielkiej rozpaczy zebranych Lousteau podjął lekturę czystego odbicia.

224 Olimpia

Wówczas chciałem się upewnić o moim nieszczęściu, aby móc się zemścić pod skrzydłem Opatrzności i praw. Księżna odgadła moje plany. Walczyliśmy z sobą myślą, zanim zaczęliśmy walczyć z trucizną w dłoni. Chcieliśmy sobie narzucić wzajemnie ufność, którejśmy nie mieli: ja, aby dać jej wypić napój, ona, aby mną owładnąć. Ona była kobietą, zwyciężyła; kobiety bowiem mają zawsze jedną więcej od nas pułapkę na podorędziu. Wpadłem w nią: byłem szczęśliwy, ale nazajutrz rano obudziłem się w tej żelaznej klatce. Ryczałem przez cały dzień w ciemności

Albo Tajemnice Rzymu 225

tej piwnicy położonej tuż pod sypialnią księżnej. Wieczorem, uniesiony zręcznie sporządzonym mechanizmem, wynurzyłem się ponad podłogę i ujrzałem w objęciach kochanka księżnę, która rzuciła mi kawałek chleba, pożywienie każdego wieczoru. Oto me życie od trzydziestu miesięcy! W tym więzieniu z marmuru krzyki moje nie mogą dojść do żadnego ucha. Żadnej możliwości odmiany. Straciłem już nadzieję! Tak, pokój księżnej znajduje się w głębi pałacu i głosu mego, nawet jeśli tam dochodzi, nie może słyszeć nikt. Za każdym razem, kiedy widzę żonę, pokazuje mi truciznę, którą przygotowałem

226 Olimpia

dla niej i dla jej kochanka; błagam o nią dla siebie, ale ona odmawia mi śmierci, rzuca mi chleb i – jem go… Dobrze zrobiłem, że jadłem, że żyję: zapomniałem o bandytach!…

– Tak, ekscelencjo, kiedy te ciemięgi uczciwi ludzie śpią, my wówczas czuwamy…

– Ach, Rinaldo, wszystkie moje skarby są dla ciebie, podzielimy je jak bracia, chciałbym ci dać wszystko… nawet moje księstwo…

– Ekscelencjo, uzyskaj mi u papieża rozgrzeszenie in articulo mortis, to mi się lepiej przyda w moim rzemiośle.

Albo Tajemnice Rzymu 227

– Wszystko, co zechcesz; ale przepiłuj sztaby klatki i pożycz mi sztyletu… Nie mamy wiele czasu, spiesz się. Och! Gdyby moje zęby były ze stali… Próbowałem gryźć to żelazo…

– Ekscelencjo – rzekł Rinaldo, słuchając ostatnich słów księcia – przepiłowałem już jedną sztabę.

– Jesteś aniołem!

– Żona pańska była na uczcie księżnej Villaviciosa; wróciła ze swoim Francuzikiem, jest pijana miłością, mamy tedy czas.

– Skończyłeś już?

– Tak…

228 Olimpia

– Sztylet? – zapytał żywo książę bandyty.

– Oto jest.

– Dobrze. Słyszę zgrzyt sprężyny.

– Pamiętaj pan o mnie! – rzekł bandyta, który znał się na wdzięczności.

– Jak o rodzonym ojcu – rzekł książę.

– Tedy szczęśliwej drogi. Ho, ho, jak on leci! – dodał bandyta, patrząc za znikającym księciem – Jak o rodzonym ojcu – powtórzył – jeżeli to w ten sposób myśli pamiętać o mnie… Tam do kata! Uczyniłem przecież ślub, aby nigdy nie szkodzić kobietom…

Ale zostawmy na chwilę bandytę

Albo Tajemnice Rzymu 229

zatopionego w myślach i wstąpmy wraz z księciem w komnaty pałacu.

– Jeszcze jedna winietka, amorek na ślimaku. Następnie, 230 strona jest czysta – rzekł dziennikarz. – Oto jeszcze dwie dalsze strony zajęte tym nagłówkiem tak rozkosznym do nakreślenia, kiedy się ma to szczęsne nieszczęście, aby pisać romanse: Zakończenie!

Zakończenie

Nigdy jeszcze księżna nie była tak piękna; wyszła z kąpieli ubrana jak bogini i widząc Adolfa ułożonego rozkosznie na stosach poduszek, rzekła:

234 Olimpia

– Jesteś bardzo piękny.

– A ty, Olimpio!

– Kochasz mnie zawsze?

– Coraz lepiej…

– Ach, jedynie Francuzi umieją kochać! – wykrzyknęła księżna… – Będziesz mnie bardzo kochał dziś wieczór?

– Tak…

– Więc chodź!

I pod wpływem drgnienia nienawiści i miłości, czy to że kardynał Borborigano poruszył żywiej w jej sercu pamięć męża, czy że czuła w sobie większe skarby miłości do rozwinięcia w jego oczach, pocisnęła sprężynę i otworzyła ramiona Adol-

– Oto wszystko! – wykrzyknął Lousteau – prot bowiem podarł resztę, zawijając korektę; ale to wystarczy, aby dowieść, że autor rokował nadzieje.

– Nic nie rozumiem – rzekł Kajcio Boirouge, pierwszy przerywając milczenie sancerczyków.

– Ani ja – rzekł pan Gravier zrozpaczony.

– A wszakże to romans napisany za Cesarstwa – rzekł Lousteau.

– Och – rzekł pan Gravier – ze sposobu, w jaki każe mówić swemu bandycie, widzę, że autor nie znał Włoch. Bandyci nie pozwalają sobie na podobne concetti.

Pani Gorju podeszła do Bianchona, widząc, iż doktór się zamyślił, i rzekła, ukazując Eufemię Gorju, swoją córkę, jedynaczkę z wcale ładnym posażkiem.

– Cóż za groch z kapustą! Recepty, które pan pisze, więcej są warte niż te historie.

Burmistrzowa głęboko obmyśliła to zdanie, które wedle niej znamionowało wyższy umysł.

– Och, pani, trzeba być pobłażliwym, wszak znamy ledwie dwadzieścia stronic na tysiąc – odparł Bianchon, patrząc na pannę Gorju, której kibić nosiła lekkie znamiona pierwszej ciąży.

– I cóż! Panie de Clagny – rzekł Lousteau – mówiliśmy wczoraj o zemstach wymyślonych przez mężów; cóż pan powiesz o tej zemście zgotowanej przez żonę?

– Myślę – odparł prokurator – że romans ten popełnił nie radca Stanu, ale kobieta. W dziwacznych wymysłach wyobraźnia kobiet idzie dalej od mężczyzn, dowodem Frankenstein mistress Shelley, Leone Leoni George Sand, dzieła Anny Radcliffe i Nowy Prometeusz Kamila Maupin.

Dina spojrzała bystro na pana de Clagny, okazując mu wyrazem twarzy, który go zmroził, że mimo tylu znamienitych przykładów bierze tę uwagę za przytyk do Pakity z Sewilli.

– Ba! – rzekł mały de La Baudraye – Książę Bracciano, którego żona zamknęła w klatce i któremu pokazuje się co wieczór w ramionach kochanka, zabije ją… Nazywa to pan zemstą?… Nasze trybunały i społeczeństwo są o wiele okrutniejsze.

– O ile? – rzekł Lousteau.

– Cud się stał, mały de La Baudraye przemówił! – rzekł prezydent Boirouge do żony.

– Po prostu pozwala się kobiecie żyć o chudej pensyjce, wówczas świat odwraca się od niej plecami; nie ma już ani strojów, ani uważania, dwóch rzeczy, które wedle mnie stanowią całą kobietę – rzekł staruszek.

– Ale ma szczęście – odparła emfatycznie pani de La Baudraye.

– Nie – odparł pokurcz, zapalając świecę, aby się udać na spoczynek – bo ma kochanka…

– Jak na człowieka, który myśli tylko o swoich szczepach i wyrębach, ma dryg – rzekł Lousteau.

– Coś przecież musi mieć – odparł Bianchon.

Pani de La Baudraye, jedyna, która mogła zrozumieć odezwanie Bianchona, zaczęła śmiać się tak przenikliwie i gorzko zarazem, iż lekarz odgadł tajemnicę sekretnego życia pani zamku, której przedwczesne zmarszczki zaprzątały go od rana. Ale Dina nie odgadła złowrogiego proroctwa, które mąż rzucił jej w jednym słowie i którego zacny ksiądz Duret nie omieszkałby jej wytłumaczyć. Mały de La Baudraye pochwycił w oczach Diny, kiedy spoglądała na dziennikarza i odsyłała mu piłkę konceptu, ową nagłą i promienną tkliwość, która złoci spojrzenie kobiety w godzinie, gdy rozwaga usypia, gdy zaczyna się urzeczenie. Dina nie zwróciła uwagi na upomnienie, jakie dawał jej mąż, aby zachowywała pozory, jak Lousteau nie wziął do siebie dowcipnych ostrzeżeń Diny w dniu przybycia. Każdy inny niż Bianchon byłby zdziwiony szybkim powodzeniem Stefana, ale on nie czuł się nawet draśnięty pierwszeństwem, jakie Dina dała Dziennikarstwu nad Wiedzą, tak bardzo był lekarzem! W istocie, Dina, natura głęboka i wielkoduszna, musiała bardziej być wrażliwa na dowcip niż na wielkość. Miłość woli zazwyczaj kontrasty niż podobieństwa. Szczerość i dobroduszność doktora, jego zawód, wszystko mówiło przeciw niemu. Oto czemu: kobiety, które chcą kochać, a Dina w równym stopniu chciała kochać, co być kochaną, mają instynktowny wstręt do ludzi pochłoniętych swym zawodem; mimo swej wyższości, są zawsze kobietami w żądzy zagarniania. Poeta i felietonista, lekkoduch Lousteau, strojny swą mizantropią, przedstawiał tę błyskotliwość i to wpół próżniacze życie, które podoba się kobietom. Prostolinijny rozum, przenikliwy wzrok człowieka naprawdę wyższego krępowały Dinę, która nie przyznawała sama przed sobą swej marności, mówiąc sobie: „Doktor wart może więcej od dziennikarza, ale mniej mi się podoba”. Następnie myślała o obowiązkach jego rzemiosła i pytała, czy kiedykolwiek kobieta mogłaby być czym innym niż materiałem w oczach tego lekarza, któremu w ciągu dnia tyle materiału przechodzi przez ręce! Pierwsze zdanie zapisane przez Bianchona w albumie było owocem lekarskiego spostrzeżenia, które nadto spadało ołowiem na kobietę, aby Diny nie miało uderzyć. Wreszcie Bianchon, któremu praktyka lekarska broniła dłuższych wakacji, wyjeżdżał nazajutrz. Któraż kobieta, o ile jej nie sięgnie w serce mitologiczna strzała Kupidyna, może się namyślić tak prędko? Bianchon, objąwszy całokształt tych drobnych rzeczy, które wydają wielkie katastrofy, oznajmił w czterech słowach Stefanowi osobliwy wyrok o pani de La Baudraye, który obudził w dziennikarzu najżywsze zdumienie. Gdy paryżanie szeptali z sobą, podniosła się burza przeciw pani zamku między sancerczykami, którzy nie zrozumieli nic z parafrazy ani z objaśnień Stefana. Dalekie od dopatrzenia się romansu, jaki wydobyli z tej lektury prokurator, podprefekt, prezydent, podprokurator Lebas, pan de La Baudraye i Dina, wszystkie kobiety skupione dokoła stolika z herbatą widziały tylko mistyfikację i obwiniały Muzę z Sancerre, iż umaczała w niej palce. Wszystkie gotowały się spędzić uroczy wieczór, wszystkie na darmo napięły swoje władze umysłowe. Nic tak nie wzburza mieszkańców prowincji jak myśl, iż mogą służyć za zabawkę paryżanom.