Jednego dnia Bianchon powiedział Despleinowi, że biedny nosiwoda z dzielnicy Saint-Jacques cierpi straszliwą chorobę, spowodowaną trudami i nędzą; biedny Owerniak27 nie jadł nic prócz kartofli przez straszliwą zimę roku 1821. Desplein zostawił wszystkich pacjentów. Co koń wyskoczy pomknął wraz z Bianchonem do biedaka i kazał go sam przenieść do lecznicy słynnego doktora Dubois. Odwiedzał tego człowieka, a kiedy go wyleczył, wręczył mu sumę potrzebną na kupno konia i beczki. Owerniak ten odznaczył się jednym oryginalnym rysem. Przyjaciel jego zachorował; prowadzi go co rychlej do Despleina, powiadając do swego dobroczyńcy: „Nie zniósłbym, aby poszedł do kogo innego”. Mimo iż bardzo opryskliwy, Desplein uścisnął rękę woziwody, powiadając: „Sprowadź mi ich wszystkich”. I przyjął nieboraka do Szpitala Bożego, gdzie opiekował się nim troskliwie. Bianchon już parę razy zauważył u swego mistrza sympatię do Owerniaków, a zwłaszcza nosiwodów, ale ponieważ Desplein miał pewną ambicję na punkcie swoich kuracji w Szpitalu Bożym, uczeń nie widział w tym nic szczególnego.
Pewnego dnia, przechodząc przez plac Saint-Sulpice28 około dziewiątej rano, Bianchon spostrzegł swego szefa wchodzącego do kościoła. Desplein, który nigdy nie robił kroku bez swego powozika, był pieszo; wsunął się bramą od ulicy Petit-Lion, tak jakby wchodził do podejrzanego domu. Zdjęty zrozumiałą ciekawością, intern, który znał przekonania swego mistrza i który był dyabelskim cabanistą29 (dyabelskim przez y, co jest u Rabelego wyższym stopniem diabelstwa), wsunął się do kościoła i zdziwił się niemało, widząc wielkiego Despleina, owego ateusza bez litości dla aniołów niedostępnych jego skalpelowi, niemogących mieć fistuł30 ani przepuklin31, słowem tego nieustraszonego szydercę, klęczącego pokornie, i to gdzie?… w kaplicy Matki Boskiej. Wysłuchał przed ołtarzem mszy, dał na kościół, dał na biednych, poważny, jak gdyby chodziło o operację.
– Nie przyszedł tu chyba po to, aby wyświetlić tajemnicę porodu Najświętszej Panny – mruknął Bianchon, którego zdumienie nie miało granic. – Gdybym go widział w Boże Ciało niosącego baldachim, można by się uśmiać, ale o tej godzinie, sam, bez świadków, nad tym można w istocie podumać!
Bianchon nie chciał, aby się zdawało, że szpieguje naczelnego chirurga Szpitala Bożego, tedy odszedł. Przypadkiem Desplein zaprosił go tego samego dnia na obiad do restauracji.
Przy deserze Bianchon, zręcznie naprowadziwszy rozmowę, zaczął mówić o mszy, mieniąc32 ją komedią i błazeństwem.
– Błazeństwo, które kosztowało chrześcijan więcej krwi niż wszystkie bitwy Napoleona i wszystkie pijawki kolegi Broussais33! Msza to wymysł papieski, który sięga nie dawniej niż VI wieku i który oparto na Hoc est corpus34. Ileż strumieni krwi trzeba było wylać, aby ustanowić święto Bożego Ciała35, którym kuria rzymska chciała stwierdzić swoje zwycięstwo w sprawie Rzeczywistej Obecności36, schizmy37, która przez trzy wieki trawiła Kościół! Wojny hrabiego Tuluzy38 i albigensi39 są następstwem tej sprawy. Waldensi40 i albigensi nie chcieli uznać tej innowacji.
Słowem, Desplein rozwinął całą werwę niedowiarka; był to istny potok wolterowskich41 konceptów lub, aby rzec lepiej, obrzydliwa kopia Cytatora42.
– Tam do licha! – powiadał sobie Bianchon w duchu. – Gdzież jest mój bigot43 z dzisiejszego rana?
Nie rzekł nic, zwątpił, czy to w istocie swego szefa widział w kościele Saint-Sulpice. Desplein nie byłby się trudził kłamać przed Bianchonem; zanadto się dobrze znali; nieraz już w równie ważnych kwestiach wymieniali myśli, dyskutowali systemy de natura rerum44, zgłębiając je lub sekcjonując nożem i skalpelem niedowiarstwa. Upłynęły trzy miesiące. Bianchon nie doszedł do żadnych wniosków co do tego faktu, mimo że pozostał on wyryty w jego pamięci. Któregoś dnia jeden z lekarzy Szpitala Bożego ujął Despleina przy Bianchonie pod ramię.
– Co pan robił w kościele Saint-Sulpice, drogi mistrzu? – rzekł.
– Byłem u księdza, który ma próchnicę45 kolana i którego księżna d'Angoulême46 raczyła mi polecić – odparł Desplein.
Lekarz zadowolił się tym wykrętem, ale Bianchon nie.
– Ha, ha! On teraz ogląda próchnicę kolana w kościele! Był na mszy – powiedział sobie intern.
Bianchon postanowił sobie śledzić Despleina. Przypomniał sobie dzień, godzinę, w której napotkał go wchodzącego do Saint-Sulpice, i postanowił przyjść na rok następny w tym samym dniu i o tej samej godzinie, aby się przekonać, czy go spotka znowu. W takim razie, ta periodyczna dewocja uprawniałaby naukowe zbadanie; nie mogło bowiem być u takiego człowieka jaskrawej sprzeczności między myślą a czynem. Następnego roku, w wiadomym dniu i godzinie, Bianchon, który nie był już internem Despleina, ujrzał powozik chirurga zatrzymujący się na rogu ulicy du Tournon i ulicy Petit-Lion, skąd przyjaciel jego sunął jezuickim47 krokiem wzdłuż murów Saint-Sulpice. Wszedł i znowuż wysłuchał mszy przed ołtarzem Najświętszej Panny. Był to Desplein, naczelny chirurg, ateusz in petto48, bigot z przypadku. Intryga wikłała się. Wytrwałość tego znamienitego uczonego komplikowała wszystko. Kiedy Desplein wyszedł, Bianchon zbliżył się do zakrystiana, który robił porządek w kaplicy, i spytał go, czy ten pan często tu bywa.
– Jestem tu dwadzieścia lat – rzekł zakrystian – i od tego czasu pan Desplein przychodzi cztery razy na rok wysłuchać tej mszy, to on ją ufundował.
– Jego fundacja! – rzekł Bianchon, oddalając się. – To się równa tajemnicy Niepokalanego Poczęcia, rzecz, która sama przez się musi obudzić sceptycyzm lekarza.
Upłynął jakiś czas, a Bianchon, mimo że tak zażyły z Despleinem, nie miał sposobności wspomnieć mu o tej zagadce. Kiedy się spotykali na konsylium49 albo w salonie, trudno było znaleźć ową chwilę swobody i samotności, kiedy to, siedząc z nogami wyciągniętymi przed kominkiem, z głową wspartą o fotel, dwaj mężczyźni zwierzają sobie swoje tajemnice. Wreszcie w siedem lat później, po rewolucji roku 1830, kiedy lud rzucał się na arcybiskupstwo, kiedy poszepty republikańskie judziły go, aby niszczył złocone krzyże, które jaśniały niby błyskawice nad tym oceanem domów, kiedy niedowiarstwo pod ramię z buntem przewalało się po ulicach, Bianchon znowuż ujrzał Despleina wchodzącego do Saint-Sulpice. Lekarz wszedł i stanął obok niego, przy czym Desplein nie okazał najmniejszego zdziwienia. Obaj wysłuchali ufundowanej mszy.
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, drogi mistrzu – rzekł Bianchon, kiedy wyszli z kościoła – jaka jest przyczyna tej twojej dewocji? Trzy razy już zdybałem50 cię idącego na mszę, ciebie! Musisz mi wyjaśnić tę tajemnicę i wytłumaczyć rażącą sprzeczność między twymi poglądami a twoim postępowaniem. Nie wierzysz w Boga, a chodzisz na mszę. Drogi mistrzu, musisz, powinieneś mi odpowiedzieć.
– Podobny w tym jestem do wielu dewotów, ludzi głęboko religijnych na pozór, a w gruncie takich samych niedowiarków jak ty i ja.
I trysnął z jego ust strumień żarcików na kilka osobistości politycznych, z których najbardziej znana jest w naszej epoce nowym wydaniem Świętoszka Moliera.
– Nie pytam o to wszystko – rzekł Bianchon. – Ja chcę wiedzieć, co ty tutaj robisz i po co ufundowałeś tę mszę.
– Dalibóg, drogi przyjacielu, jestem już nad grobem, mogę ci więc opowiedzieć początki mego życia.
W tej chwili, Bianchon i wielki człowiek znajdowali się przy ulicy Quatre-Vents, jednej z najokropniejszych ulic w Paryżu. Desplein ukazał szóste piętro jednego z owych domów podobnych do obelisku, których wąska brama prowadzi na korytarz kończący się ciemnymi kręconymi schodami. Na parterze tego zielonkawego domu mieszkał handlarz mebli, na każdym zaś piętrze gnieździła się jakaś inna nędza. Podnosząc rękę wymownym gestem, Desplein rzekł do Bianchona:
– Mieszkałem tam dwa lata!
– Wiem o tym, d'Arthez tu mieszkał, bywałem tu za młodu co dzień; nazywaliśmy wówczas ten dom „słojem wielkich ludzi”. I co dalej?
– Msza, której wysłuchałem, wiąże się z wypadkami, które działy się wówczas, gdy mieszkałem na poddaszu, gdzie, jak mi powiadasz, mieszkał d'Arthez: w tym oknie, w którym buja w tej chwili bielizna na sznurku, nad doniczką z kwiatami. Początki moje były tak ciężkie, drogi Bianchon, że mogę z każdym walczyć o palmę pierwszeństwa mąk paryskich. Zniosłem wszystko: głód, pragnienie, brak pieniędzy, brak ubrania, trzewików i bielizny, wszystko co nędza ma najdotkliwszego. Chuchałem w zdrętwiałe palce w tym „słoju wielkich ludzi”, który chciałbym odwiedzić z tobą. Pracowałem przez jedną zimę, widząc jak mi się kurzy z głowy i oglądając parowanie mego ciała, tak jak się widzi parowanie koni w mroźny dzień. Nie wiem, skąd czerpie się siłę, aby znieść takie życie. Byłem sam, bez pomocy, bez grosza na kupno książek i na opłacenie kursów, bez przyjaciela; charakter mój, porywczy, drażliwy, niespokojny, zrażał do mnie. Nikt nie chciał widzieć w mojej nerwowości cierpień i pracy człowieka, który z dna społecznego, gdzie się znajduje, miota się, aby się wydobyć na powierzchnię. Ale miałem, mogę ci to powiedzieć, tobie, przed którym nie potrzebuję nic udawać, miałem ten podkład dobrych uczuć i żywej wrażliwości, które zawsze będą przywilejem ludzi dość silnych, aby się wdrapać na jakikolwiek szczyt, po długim brodzeniu w bajorach nędzy. Nie mogłem nic wydobyć z mojej rodziny ani z moich stron poza chudą pensyjką, którą mi wyznaczono. Słowem, w owej epoce jadłem rano bułkę, którą piekarz z ulicy Petit-Lion sprzedawał mi taniej, bo była wczorajsza albo przedwczorajsza, i drobiłem ją w mleku; tak więc śniadanie kosztowało mnie tylko dwa su51. Jadałem obiad tylko raz na dwa dni, w pensjonacie, gdzie obiad kosztował szesnaście su. W ten sposób wydawałem tylko dziewięć su dziennie. Wiesz równie dobrze jak ja, jak musiałem dbać o buty i oszczędzać ubranie! Nie wiem, czy później doznajemy tyle zgryzoty, przekonując się o zdradzie kolegi i przyjaciela, co kiedy ujrzymy ironiczny grymas buta, który się pruje, lub usłyszymy pękanie szwu u surduta. Piłem tylko wodę, miałem zabobonną cześć dla kawiarni. „Zoppi” wydawał mi się ziemią obiecaną, gdzie jedynie Lukullusy52 Dzielnicy Łacińskiej mają prawo wstępu. „Czy będę mógł kiedy – powiadałem sobie czasem – wypić tam filiżankę kawy ze śmietanką, zagrać partyjkę domina?”