Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– O panie mój ukochany – mówiła wdowa jakby do nieboszczyka wskazując ręką na lekarza – skoro usiłowania najlepszego z ludzi uratować cię nie mogły, snać, że tam w górze napisaném było, byś mnie do grobu wyprzedził. Tak! zimną jest już ta dłoń, która mnie tak czule obejmowała i ściskała. Straciłam nazawsze ukochanego towarzysza, a dom nasz stracił swego przewodnika; boś ty nim był zawsze. Niestety! wszyscy, którzy cię wespół ze mną opłakują, cenili cię i znali zacność twego serca, ale ja jedna tylko wiem, jak byłeś łagodnym i cierpliwym. O mój mężu! mój opiekunie, trzebaż cię więc pożegnać, ciebie, naszę podporę, naszego dobrego pana! My wszyscy twoje dzieci, boś ty nas wszystkich jednakowo kochał, my wszyscy straciliśmy ojca w tobie!

I wdowa rzuciła się na ciało; objęła je, rozgrzewając pocałunkami i strumieniem łez gorących, a domownicy wykrzyknęli znowu: – Pan umarł!

– Tak! – ponowiła wdowa – umarł ten nasz dobroczyńca, który nas żywił, który siał i zbierał dla nas i czuwał nad szczęściem naszém, przodując nam w życiu z łagodnością i dobrocią. Tak! mogę to teraz na jego pochwałę powiedziéć, że mi nigdy najlżejszego powodu do smutku nie dał, a gdyśmy go męczyli, by mu to cenne zdrowie przywrócić, mówił nam: – Zostawcie mnie w spokoju, moje dzieci, wszystko już napróżno! Mówił to tym samym cichym, dobrotliwym głosem, jakim przed kilku dniami powtarzał: – Wszystko idzie dobrze, moi przyjaciele! Tak! Wielki Boże! kilka dni starczyło, by nam odjąć wesele tego domu i zasępić nasze życie przez śmierć najlepszego, najszanowniejszego z ludzi, który nie miał sobie równego w uprawie roli, który dzień i noc biegał po górach, a za powrotem miał zawsze uśmiech dla żony i dzieci. Och! on był naszém szczęściem, naszą pociechą! Gdy opuszczał dom, ognisko nasze rodzinne smutniało; nie mogliśmy jeść z ochotą. Och! a teraz, cóż będzie, gdy nasz anioł stróż spocznie pod ziemią, my go więcéj nigdy nie ujrzymy! Nigdy! moi przyjaciele! nigdy! moi krewniacy! nigdy! moje dzieci! Tak! dzieci moje straciły ojca, rodzina nasza straciła brata, przyjaciele nasi stracili przyjaciela, dom stracił pana, a ja straciłam wszystko.

Wdowa uklękła i przycisnąwszy twarz do ręki zmarłego, zaczęła tę martwą dłoń całować. Domownicy znowu po trzykroć powtórzyli: – Pan umarł. W téj chwili najstarszy syn zbliżył się do matki i szepnął:

– Moja matko! ludzie z Saint-Laurent przyszli, potrzebaby im dać wina.

– Mój synu! – odparła również cicho wdowa innym już zupełnie głosem – weź klucze; jesteś tu odtąd panem i bacz, by doznali tu takiego przyjęcia, jakiém go twój ojciec zawsze witał. Niech dla nich żadnéj tu zmiany nie będzie.

– O! niech-że ci się raz jeszcze przypatrzę – ozwała się znowu żałośnie. – Niestety! tyś już martwy, a ja cię rozgrzać nie mogę. Ach! nic-bym nie chciała, tylko módz cię pocieszyć tém zapewnieniem, że póki mi życia stanie, ty zawsze w sercu mém mieszkać będziesz, że będę szczęśliwą wspomnieniem doznanego przy tobie szczęścia, że wspomnienie twoje przetrwa tu do końca. Słuchaj mnie! mężu mój najdroższy! Przysięgam zachować twoje łoże takiém, jakiém jest teraz. Nigdym do niego bez ciebie nie weszła, niech więc pustém i zimném zostanie. Tracąc cię, tracę zaiste wszystko, co może posiadać kobieta: pana, męża, ojca, przyjaciela, towarzysza! Wszystko!

– Pan umarł! – wołali domownicy.

W téj chwili wdowa podniosła zawieszone u pasa nożyczki i ucięła sobie włosy, które w rękę męża włożyła. Milczenie nastąpiło głębokie.

– To znaczy, że już za mąż nie pójdzie – szepnął towarzyszowi Benassis. – Wielu krewnych czekało na to postanowienie.

– Weź, panie mój drogi – wymówiła kobieta z przejęciem się, które wszystkich wzruszyło – weź i zabierz do grobu tę wiarę, com ci przysięgła. Tak będziem zawsze złączeni, a ja zostanę pośród twych dzieci, przez miłość dla tego naszego potomstwa, którego widok odmładzał twą duszę. O! gdybyś mógł mnie usłyszéć, mój mężu, mój skarbie jedyny, i dowiedziéć się, że choć umarły pobudzisz mnie jeszcze do życia, które mi będzie potrzebne do spełnienia świętéj dla mnie woli twojéj i uczczenia twéj pamięci.

Benassis dotknął ręki Genestasa, dając mu znak do odwrotu, i wyszli obaj. W pierwszéj izbie pełno było ludzi z innéj gminy również w górach leżącéj; stali oni milczący i skupieni, jakby smutek i żałoba nad domem tym goszczące i ich także były owładły. Gdy Benassis z komendantem przestępowali próg, usłyszeli następujące pytanie, które jeden z przybyłych zadał synowi zmarłego:

– Kiedyż więc umarł?

– Ach! – zawołał zagadnięty dwudziestopięcioletni młodzieniec – nie patrzyłem na zgon jego; przyzywał mnie, a mnie nie było. Łkania zatamowały mu głos, po chwili mówił daléj: – W przeddzień powiedział mi: – Chłopcze, pójdziesz do miasta opłacić podatki, z powodu mego pogrzebu nie mielibyście czasu o tém pomyślić i spóźnilibyście się, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Ojcu było niby lepiéj, poszedłem więc. A on tymczasem umarł nie dawszy mi nawet ostatniego uściśnienia. W ostatniéj chwili nie widział mnie przy sobie, mnie, który-m zawsze był przy nim.

– Pan umarł! – wołano.

– Niestety! umarł, a ja ani jego ostatnich spojrzeń ni ostatniego westchnienia nie przyjąłem. I trzebaż mnie było myśléć wtedy o podatkach! Nie trzebaż było stracić raczéj całe mienie niż z domu się wydalić! Czyż jest co na świecie, co-by mi to stracone, ostatnie pożegnanie opłacić mogło? O nie, mój Boże! Słuchaj Janie, gdy twój ojciec będzie chory, nie odstępuj go na krok, jeżeli sobie nie chcesz wyrzutów na całe życie sprowadzić.

– Mój przyjacielu – rzekł do zrozpaczonego chłopca Genestas. – Widziałem tysiące ludzi umierających na polu bitwy, a śmierć nie czekała, aż ich dzieci przyjdą pożegnać się z niemi; pociesz się więc; nie jednego ciebie to spotkało.

– Ach, panie kochany – odparł zalewając się łzami. – Stracić tak dobrego ojca, który był takim zacnym człowiekiem, to okropne!

– Ta cześć pogrzebowego obrządku trwać będzie, dopóki ciała w trumnę nie złożą – rzekł Benassis do Genestasa, kierując się z nim ku zabudowaniom fermy – a ta szlochająca kobieta przemawiać będzie coraz gwałtowniéj, coraz rozpaczniéj. Ale aby tak mówić wobec całego zgromadzenia, żona powinna miéć do tego prawo, życiem nieskazitelném nabyte. Jeżeli ma sobie by-najlżejszy błąd do wyrzucenia, musi milczéć, bo inaczéj potępiałaby samę siebie; byłaby zarazem oskarżycielem i sędzią. Ne jest-że szczytnym ten zwyczaj oddający jednocześnie pod sąd zmarłego i żyjącego? Żałobę wezmą tu dopiéro za tydzień na ogólném zebraniu. Przez ten czas rodzina pozostaje przy wdowie i dzieciach, by im być pociechą i pomocą. Takie wspólne przebywanie z sobą wywiera wielki wpływ na umysły, przytłumia złe namiętności przez to poczucie mimowolnego uszanowania, które wyradza się w ludziach, gdy się jedni wobec drugich znajdują. Wreszcie, w dzień przywdziania żałoby, odbędzie się uroczysta uczta, po któréj wszyscy się pożegnają; ktokolwiek uchyliłby się od obowiązków, jakie nań śmierć głowy rodziny nakłada, nie miałby nikogo przy swoim śpiewie.

W téj chwili lekarz przechodząc koło obory, otworzył ją i wprowadził komendanta, by mu ją wewnątrz pokazać.

– Widzisz pan – rzekł – wszystkie nasze obory zostały na wzór téj przebudowane. Nieprawdaż, że to wspaniałe?

Genestas z nadzwyczajném uznaniem rozglądał się po téj obszernéj budowli, w któréj krowy i woły stały w dwóch rzędach, tyłem do bocznych ścian, a głowami do środka obory zwrócone. Przez żłoby przezroczyste widać było ich rogate głowy i błyszczące oczy. Tym sposobem właściciel mógł łatwo przegląd bydła odbywać. Pasza mieściła się w górze pod dachem, gdzie na ten cel urządzono jakby rodzaj pokładu z desek, zkąd ją bez trudu do żłobów zrzucać można było. Pomiędzy dwoma rzędami tych ostatnich była duża przestrzeń wybrukowana, czysta i przeciągiem powietrza ciągle odświeżana.

– Podczas zimy – rzekł Benassis chodząc z komendantem po oborze – podczas zimy wieczorne prace tutaj się odbywają. Wznoszą się stoły i wszyscy mają ciepło tak tanim kosztem. Owczarnie są również podług tego systemu budowane. Nie uwierzysz pan, jak bydlęta wprędce się do porządku przyzwyczajają; podziwiałem to nieraz, gdym je wracające do obór widział. Każde zna swój rząd i przepuszcza to, co ma wejść naprzód, widzisz pan! Pomiędzy ścianą a każdą krową dość jest miejsca, by ją módz swobodnie wydoić i wychędożyć, przytém podłoga jest pochyłą dla ułatwienia ścieków.

– Z obory téj można sądzić o reszcie – rzekł Genestas – i bez pochlebstwa, piękne pan zbierasz owoce swojéj pracy.

– Nie przyszły mi one bez trudu – odparł Benassis. – Ale co to za bydło! nieprawdaż?

– Piękne, nie ma co mówić, słusznie mi je pan tak zachwalałeś – odpowiedział Genestas.

– Teraz – rzekł lekarz, gdy już, dosiadłszy koni, za bramą się znaleźli – będziemy przejeżdżać przez nowe karczowiska i uprawne grunta. Ten zakątek mojej gminy nazwałem Beocyą.

Przez godzinę może obaj jeźdźcy błąkali się po polach, których doskonała uprawa niejednę pochwałę na usta Genestasa wywołała; poczém zwrócili się znów na górę i jechali na przemiany rozmawiając lub milcząc, stosownie do tego, czy chód koni pozwalał im mówić albo do milczenia zmuszał.

– Wczoraj obiecałem panu pokazać jednego z tych żołnierzy, którzy z armii po upadku Napoleona wrócili – rzekł Benassis, gdy mijali mały wąwóz, który im wejście w obszerną dolinę otworzył. Jeżeli się nie mylę, znajdziemy go o kilka kroków ztąd, bo pracuje tu nad pogłębieniem naturalnego rezerwoaru, w którym zbierają się wody z gór, a który teraz nasypami przepełniony został. Lecz aby pana ten człowiek zajął, trzeba, bym mu historyą jego życia opowiedział. Nazywa się Gondrin. Podczas wielkiego poboru w 1792 r. wzięto go do wojska w osiemnastym roku życia. Jako prosty żołnierz odbył kampanie włoskie pod Napoleonem, był z nim w Egipcie, po traktacie amieńskim, powrócił ze wschodu; poczém zaciągnięty w szeregi pontonierów, za czasów cesarstwa służył ciągle w Niemczech, a nakoniec do Rosyi z armią pociągnął.

 

– Tośmy trochę pobratymcy – rzekł Genestas – bo ja też same kampanie odbywałem. Potrzeba było żelaznych organizmów, by wytrzymać wszystkie wybryki rozmaitych klimatów. Doprawdy, Bóg chyba jakimś tajemniczym talizmanem życia obdarzył tych, co się jeszcze po przejściu Włoch, Egiptu, Niemiec, Portugalii i Rosyi na nogach trzymają.

– To téż zobaczysz pan dobry okaz człowieka – rzekł Benassis. – Znasz pan historyą nieszczęsnéj kampanii rosyjskiéj, nie potrzebuję więc o niéj wspominać. Mój Gondrin jest jednym z pontonierów Berezyny; pracował przy budowie mostu, po którym armia przeszła, i dla przymocowania palów wszedł w wodę do połowyciała. Generał Eblé, dowodzący pontonierami, znalazł wśród nich zaledwie czterdziestu dwóch dość kosmatych, jak mówi Gondrin, na to, by się takiéj roboty podjęli. A jeszcze generał dla zachęcenia ich sam wszedł w wodę, pocieszał, obiecywał każdemu tysiąc franków pensyi i krzyż legii honorowéj. Pierwszemu, który wszedł w Berezynę, kra ogromna urwała nogę. Ale ocenisz pan lepiéj trudności przedsięwzięcia po jego skutkach. Z czterdziestu dwóch pontonierów został tylko Gondrin. Trzydziestu dziewięciu zginęło w przeprawie przez Berezynę, dwóch zmarło nędznie w polskich szpitalach. Ten biedak dopiéro w 1814 r. powrócił z Wilna po restauracji Burbonów. Generał Eblé, o którym Gondrin bez łez w oczach mówić nie może, już nie żył. Ogłuchły, zniedołężniały pontonier nie umiejący ani czytać, ani pisać, nie mógł więc nigdzie znaléźć opiekuna ni obrońcy. Dowlokłszy się o żebraninie do Paryża, probował czynić jakieś starania w ministerstwie wojny nie o tysiąc franków pensyi, nie o krzyż legii honorowéj, ale o skromną emeryturkę, do któréj dwadzieścia dwa lat służby i nie wiem już ile odbytych kampanij dawały mu prawo, ale nie zwrócono mu nawet ani zaległych żołdów, ani kosztów podróży, nie mówiąc już nic o pensyi. Po roku bezowocnych próśb, zabiegów, po daremném wyciąganiu rąk do tych wszystkich, których niegdyś uratował, Gondrin wrócił tu znękany, ale zrezygnowany. Teraz zapomniany ten bohater kopie rowy po dziesięć soldów od sążnia. Przyzwyczajony do pracy w bagnach ma niejako monopol na zajęcie, o któreby się żaden robotnik nie pokusił. Szlamując trzęsawiska, kopiąc rowy po łąkach, zarobić może dziennie około trzech franków. Głuchota nadaje mu pozór smutny; milczący jest z natury, ale dusza w nim mówi. Jesteśmy dobremi przyjaciołmi i w dnie bitwy pod Austerlitz, imienin cesarza i klęski pod Waterloo Gondrin obiaduje u mnie i wtedy na deser ofiarowuję mu Napoleona w złocie, by sobie mógł za to wina na jakiś czas kupić! Zresztą cała gmina podziela szacunek, jaki mam dla niego i żywionoby go tu chętnie zadarmo. Jeżeli pracuje, to przez dumę. Gdzie tylko wejdzie, doznaje najlepszego przyjęcia; zapraszają go na obiad. Gdyby te dwudziestofrankówki, jakie mu daję, nie były opatrzone portretem cesarza, nigdy-by ich nie wziął. Niesprawiedliwość, jakiéj doznał, głęboko go zasmuciła; ale więcéj żałuje krzyża legii honorowéj niż pensyi. Jedna rzecz go pociesza. Gdy po wybudowaniu mostu generał Eblé przedstawił cesarzowi dzielnych pontonierów, Napoleon ucałował biednego Gondrina, który, gdyby nie ten uścisk, byłby już może umarł; a tak żyje jego wspomnieniem i nadzieją powrotu Napoleona; w żaden sposób w śmierć jego uwierzyć nie chce, a przekonany, że to Anglicy go więżą, zabiłby, jestem pewien, pod lada pozorem, najlepszego z aldermanów podróżującego dla przyjemności.

– Jedźmy, jedźmy! – zawołał Genestas otrząsając się z głębokiego zajęcia, z jakiém słuchał opowiadania lekarza – jedźmy prędko, chcę widziéć tego człowieka.

I obaj jeźdźcy puścili się dobrym kłusem.

– Drugi żołnierz – zaczął znowu Benassis – jest-to jeszcze jeden z tych żelaznych ludzi, jakiemi się armie cesarskie szczyciły. Żył, jak żyją wszyscy żołnierze francuzcy, naprzemian zwycięztwy i ranami, cierpiał wiele i zawsze wełniane tylko epolety nosił. Wesoły z usposobienia, kocha do fanatyzmu Napoleona, który mu dał krzyż pod Walontyną. Prawdziwy Delfińczyk, umie chodzić koło własnych interesów, to téż ma emeryturę i pensyę legionisty. Nazywa się Goguelat, służył w piechocie w 1812 r. Pod pewnym względem jest on niby gospodynią Gondrin’a. Obaj mieszkają razem u wdowy po wędrownym handlarzu, któréj oddają pieniądze, a poczciwa kobiecina żywi ich, ubiera, opiera i dba o nich jak o własne dzieci. Goguelat jest tu rodzajem chodzącéj poczty. Zbiera wszystkie nowiny z kantonu i rozpowiada je na wieczornicach, co mu ustaloną sławą opowiadacza zjednało; to téż Gondrin uważa go za cóś wyższego. Gdy Goguelat mówi o Napoleonie, jego towarzysz zdaje się z poruszenia ust zgadywać wyrazy. Jeżeli przyjdą dziś na wieczornicę, która się w mojéj stodole odbędzie, i jeżeli nam się uda widziéć ich tak, abyśmy sami widziani nie byli, to pana tym zajmującym dosyć obrazkiem uraczę. Ale otóż i przy rowie jesteśmy, a mego przyjaciela pontoniera nie widać.

Lekarz i komendant obejrzeli się uważnie dokoła, ale zobaczyli tylko rydel, taczki, wojskowy surdut Gondrina, leżące przy stosie czarnego błota; nigdzie zaś śladu człowieka, na żadnéj z mnóstwa kamienistych dróżek zacienionych po większéj części krzakami.

– Nie może być ztąd daleko. Hej! Gondrin! – zawołał Benassis.

W téj chwili Genestas dojrzał dym z fajki unoszący się wśród zarośli i ukazał go lekarzowi, który wołanie powtórzył. Wnet téż stary pontonier wychylił głowę, poznał mera i ruszył ku niemu wązką ścieżynką.

– No i cóż tam, mój stary! – krzyknął Benassis, przykładając do ust dłoń złożoną, niby trąbkę akustyczną, masz tu oto towarzysza, Egipcyanina, który cię chciał zobaczyć.

Gondrin podniósł prędko głowę ku Genestasowi i obrzucił go tém spojrzeniem głębokiém i badawczém, jakiego nabywają starzy wojacy skutkiem częstego stykania się oko w oko z niebezpieczeństwami i skutkiem wprawy w szybkie rekognoskowanie. Ujrzawszy czerwoną wstążeczkę komendanta, pontonier rękę w milczeniu do czoła przyłożył.

– Gdyby nasz cesarz żył jeszcze – zawołał oficer – miałbyś krzyż i dobrą emeryturę, boś uratował życie tym wszystkim, którzy noszą epolety, i którzy 1-go października 1812 roku na drugi brzeg rzeki się dostali; ale mój przyjacielu – dodał zsiadając z konia i ujmując rękę starca z nagłém i silném wzruszeniem – ja ministrem wojny nie jestem!

Słysząc te słowa, pontonier wyprostował się, schował fajkę wytrząsnąwszy z niéj popiół starannie i rzekł pochylając głowę:

– Spełniłem tylko swoję powinność, ale inni względem mnie jéj nie spełnili. Pytali mnie o papiery. Papiery? – powiedziałem im – moje papiery to dwudziesty dziewiąty buletyn.

– Trzeba się znowu upomniéć, kolego. Niepodobna, abyś przy protekcyi nie uzyskał teraz sprawiedliwości.

– Sprawiedliwości! – wykrzyknął stary wojak głosem, który przejął dreszczem lekarza i komendanta.

Nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego obaj jeźdźcy patrzyli na ten szczątek owych żołnierzy z bronzu, jakich Napoleon z łona trzech pokoleń wyprowadził. Gondrin stanowił zaiste piękny okaz téj niepożytéj masy, która się rozpadła, ale nie złamała. Wzrostu miał pięć stóp zaledwie, piersi jego i ramiona były niepospolicie rozwinięte i szerokie, twarz poryta zmarszczkami, zapadła, zgrzybiała, ale muszkularna, zachowała jeszcze ślady męzkości. Wszystko w nim było szorstkie i twarde; czoło wyglądało jakby z kamienia wykute, włosy rzadkie i siwe spadały bezwładnemi kosmykami, jakby już życia brakowało zmęczonéj jego głowie, ręce obrośnięte, jak równie pierś, która poprzez rozchylającą się na niéj grubą koszulę wyglądała, znamionowały nadzwyczajną siłę. Stał na grubych nogach niby w ziemię wrośnięty.

– Sprawiedliwości! – powtórzył – téj dla nas nigdy nie będzie. Nie ma takich, którzyby się o naszę należność upomnieli. A że człowiek, aby żyć, jeść musi – rzekł uderzając się po brzuchu – więc czasu czekać nie mamy. Ja téż widząc, że słowa tych, co się całe życie po biurach wygrzewają, nikogo nie nakarmią, wróciłem tu i żołd mój z tych oto ogólnych funduszów pobieram – dodał zagłębiając rydel w błocie.

– Ale tak daléj być nie może, stary mój kolego – rzekł Genestas. – Winienem ci życie i byłbym niewdzięcznikiem, gdybym ci z pomocą nie przyszedł. Ja-m nie zapomniał, żem po moście nad Berezyną przechodził, i znam kilku takich poczciwców, którzy zawsze dobrą pamięć mają; ci mi dopomogą w tém, by ojczyzna wynagrodziła cię, jak na to zasługujesz.

– Nazwą pana bonapartystą. Nie mieszaj się pan do tego. Zresztą zagrzebałem się w téj dziurze i siedzę w niéj jak wystrzelona kula. Nie spodziewałem się tylko, iż przewędrowawszy pustynię na wielbłądach i wychyliwszy niejednę szklanicę wina przy moskiewskich ogniskach, przyjdzie mi umrzéć pod drzewami, które mój ojciec posadził – odparł Gondrin zabierając się do roboty.

– Biedny stary – odparł Genestas – na jego miejscu zrobiłbym to samo; nie masz już naszego ojca. Wiesz pan co, rezygnacya tego człowieka dziwnym mnie smutkiem napełnia; on nie wie, jak dalece los jego mnie obchodzi, i będzie myślał, że jestem z tych udekorowanych i uzłoconych łajdaków, nieczułych na nędzę żołnierza.

Powiedziawszy to, poszedł prędko ku pontonierowi, chwycił jego rękę i krzyknął mu w ucho: – Na ten krzyż, który noszę, a który niegdyś to samo co honor znaczył, przysięgam, iż zrobię wszystko, co tylko w ludzkiéj jest mocy, by ci pensyę wyjednać, choć-by mi przyszło strawić dziesięć odmów ministra, prosić króla, delfina i wszystkich świętych.

Słysząc te słowa, Gondrin drgnął, spojrzał na Genestasa i rzekł:

– Więc pan byłeś prostym żołnierzem?

Komendant w milczeniu potakując głową skinął. Wtedy stary wojak obtarł sobie rękę, ujął dłoń Genestasa, a ściskając ją z uczuciem wymówił:

– Mój generale! gdym po pas w Berezynę wchodził, oddałem armii wszystko, co miałem: – moje życie! ależ mi się jeszcze cóś zostało, skoro dotąd trzymam się na nogach. Zresztą, chcesz pan wiedziéć całą prawdę? Odkąd tamtego zbrakło, nic mnie już na świecie nie nęci. Ot! wyznaczyli mi to – dodał wesoło, wskazując ziemię – dwadzieścia tysięcy franków i odbieram je sobie częściowo.

– Słuchaj, kolego – rzekł Genestas wzruszony szczytnością tego przebaczenia – tu przynajmniéj będziesz miał jedyną rzecz, któréj mi dać sobie nie wzbronisz.

Mówiąc to, uderzył się po sercu, popatrzył jeszcze chwilę na starego pontoniera i dosiadłszy konia za Benassisem pośpieszył.

– Tego rodzaju okrucieństwa administracyjne podżegają ustawicznie ubogich przeciwko bogatym – ozwał się lekarz. – Ludzie, którym chwilowo władza się w ręce dostała, nie zastanowili się nigdy poważnie nad koniecznemi następstwami niesprawiedliwości popełnionéj względem człowieka z ludu. Biedak, zmuszony do pracowania ciężko na kawałek powszedniego chleba, nie walczy długo to prawda, ustępuje, ale mówi; a słowa jego silne echo w sercach cierpiących znajdują. Jedna niesprawiedliwość mnoży się przez całą liczbę tych, którzy się w niéj niejako pokrzywdzeni czują. Kwas ten moralny burzy się i fermentuje. Ale to nic jeszcze. Największe złe spoczywa w téj głuchéj, tłumionéj nienawiści, jaką podobne bezprawia napełniają lud względem władz wyższych. Człowiek zamożny, mieszczanin staje się nieprzyjacielem dla biednego chłopka, który go oszukuje i kradnie. Dla tego ostatniego kradzież nie jest przestępstwem, ani zbrodnią, ale zemstą. Jeżeli tam, gdzie chodzi o zadosyć uczynienie sprawiedliwości względem maluczkich, dzieją się nadużycia i bezprawia; to jakiém czołem żądać można od nieszczęśliwych, pozbawionych chleba biedaków, by z poddaniem się znosili swą niedolę i cudzą własność uszanować umieli? Doprawdy dreszcz zgrozy przejmuje mnie na samę myśl, że jakiś posługacz sądowy, którego działalność ogranicza się na otrzepywaniu z kurzu papierów, dostał może te tysiąc franków obiecanych jako pensya Gondrin’owi. A potém, niektórzy, co nigdy nie zmierzyli całéj głębokości i że tak powiem nadmiaru cierpień, oskarżają o nadmiar lud, gdy się ten mści za krzywdy swoje. Ale rząd taki, który spowodował więcéj indywidualnych nieszczęść niż dobrobytu zapewnił, ten trwanie swe na minuty liczyć może, lud burząc go spłaca sobie na swój sposób zaległości. Mąż stanu powinien zawsze wyobrażać sobie biednych u stóp sprawiedliwości, boć ona dla nich stworzoną została.

Zbliżając się do miasteczka, Benassis spostrzegł dwoje ludzi gościńcem idących, a ukazując ich komendantowi, który od pewnego czasu w głębokiém zamyśleniu jechał, rzekł:

– Widziałeś pan pełną rezygnacyi niedolę wojskowego weterana, przypatrz się teraz nędzy starego rolnika. To jest człowiek, który przez całe życie siał, orał i zbierał dla drugich.

Genestas podniósł oczy i zobaczył staruszka idącego w towarzystwie równie staréj kobiety. Biedak zdawał się cierpiącym i z trudnością wlókł za sobą nogi w podarte chodaki obute. Na plecach niósł sakwy, a w nich jakieś narzędzia, które uderzając wzajem o siebie szczękały za każdém poruszeniem ich właściciela; boczna kieszeń zawierała chléb, kilka główek cebuli i trochę orzechów. Nogi miał pokrzywione, a grzbiet tak od ciągłego schylania się przy pracy zgarbiony, że szedł zgięty prawie i dla równowagi na kiju opierać się musiał. Włosy jego, białe jak śnieg powiewały z pod kapelusza, zrudziałego od deszczów i słońca i białemi nićmi pozszywanego. Ubranie z grubego płótna tysiącznemi i różnokolorowemi łatami upstrzone okrywało tę ruinę człowieka, któréj nie brakowało żadnéj z tych cech, co ruiny tak wzruszającemi czynią. Żona jego nieco prościéj się trzymająca, ale również łachmanami odziana, niosła na plecach gliniane, płaskie naczynia, opatrzone w ucha, przez które przeciągniętym był przytrzymujący je rzemień. Na odgłos kopyt końskich oboje podnieśli głowy, a poznawszy Benassisa przystanęli. Widok tych dwojga staruszków, zniedołężniałych już prawie od pracy, których twarze poczerniałe i zgrubiałe zatraciły prawie ślady dawniejszych rysów w mnóstwie przerzynających je zmarszczek, dziwnie był przejmującym i bolesnym. Spojrzawszy na nich już się całą historyą ich życia wiedziało. Oboje pracowali bezustannie i cierpieli bezustannie, wiele bólów a mało radości dzielili ze sobą i zżyli się ze swoją niedolą, jak więzień z celą, w któréj go zamknięto. Na twarzach ich błąkał się nawet wyraz wesołéj otwartości i prostoty. Kto im się baczniej przyglądał, temu życie ich jednostajne, będące tylu biednych istot udziałem, mogło się prawie godném zazdrości wydać. Widne w nich były ślady wielkich cierpień, ale smutku tam nie znalazłeś.

 

– No i cóż tam, ojcze Moreau – rzekł Benassis – chcesz więc koniecznie ciągle pracować?

– Tak, panie merze. Wykarczuję panu jeszcze z parę piędzi lasu przed śmiercią – odparł wesoło staruszek, którego czarne oczy błysnęły.

– Cóż to niesie wasza żona? czy wino? Jeżeli już nie chcecie sobie odpocząć, to przynajmniéj winem pokrzepiać się trzeba.

– Nudzi mi się, gdy odpoczywam. Wolę sobie na słonku i świeżém powietrzu karczować; to mnie ożywia. A co do wina, tak proszę pana, to jest wino i wiem dobrze, że z łaski pana dostaliśmy je prawie zadarmo od pana mera z Courteil. Ho, ho, zawsze się to wyda, choć pan się jak może ukrywa.

– No, do widzenia matko! Idziecie dziś pewno na Champferlu.

– A tak, proszę pana, wczoraj tam robotę zaczęli.

– Szczęść wam Boże! – rzekł Benassis. – Musi być wam jednak miło patrzyć na tę górę, którąście prawie sami wykarczowali.

– Ha, juści, proszę pana – odparła stara – toć to nasza praca. Mamy prawo do jedzenia chleba, bośmy na niego zarobili.

– Widzisz pan – zwrócił się Benassis do Genestasa – praca to wielka księga biednych. Ten poczciwiec mniemałby ubliżać sobie, gdyby poszedł do szpitala lub się puścił na żebraninę; on chce umrzéć z rydlem w ręku, w polu, przy blasku słońca. Otóż, to męztwo co się zowie. Praca stała się już dla niego niezbędnym do życia czynnikiem, a śmierci on się nie boi! ani wié nawet, jak głęboki z niego filozof. Starzec ten nasunął mi myśl założenia w moim kantonie domu przytułku dla rolników, wyrobników, wogóle ludzi, którzy pracując całe życie doczekali się uczciwéj ale biednéj starości. Ja, kochany panie, nie przywiązuję żadnéj wagi do mego majątku, bo ten osobiście na nic mi się przydać nie może. Człowiekowi, który spadł ze szczytu swych marzeń i ze wszystkiemi nadziejami wziął rozbrat, bardzo niewiele potrzeba. Tylko życie próżniacze dużo kosztuje i powiedziałbym nawet, że ten, co korzysta z pracy drugich a sam nic nie produkuje, popełnia kradzież spółeczną. Napoleon dowiedziawszy się o dysertacyach, jakie po jego upadku wszczęły się z powodu pensyi, jaką wyznaczyć miano, powiedział, że nie potrzebuje nic prócz konia i dukata dziennie. Przybywszy tu, wyrzekłem się pieniędzy, ale zarazem nabrałem przekonania, że pieniądz do czynienia dobrze jest niezbędnym czynnikiem. Zapisałem tedy testamentem dom mój na założenie przytułku dla nieszczęśliwych a mniéj dumnych od ojca Moreau starców, żeby w nim do końca życia schronienie znaléźć mogli. Przytém, pewna część tych dziewięciu tysięcy franków, jakie mi rocznie moje grunta i młyn przynoszą, przeznaczoną będzie na udzielanie podczas ciężkich bardzo zim wsparć najbardziéj potrzebującym. Zakład ten dostanie się pod opiekę rady municypalnéj z proboszczem, jako prezydentem, na czele. Tym sposobem, majątek, który wypadkowo zrobiłem w tym kantonie, zostanie w nim nazawsze. Ustawa téj instytucyi szczegółowo spisana jest w moim testamencie; znudziłbym pana, gdybym mu ją powtarzał; dość powiedziéć, żem wszystko przewidział. Utworzyłem nawet fundusz rezerwowy, który z czasem pozwoli gminie udzielać jakoby stypendya dzieciom okazującym wybitne do nauk lub sztuk pięknych zdolności. Tak tedy nawet po mojéj śmierci cywilizacyjne moje dzieło daléj rozwijać się będzie. Widzisz pan, kapitanie Bluteau, gdy się już raz coś zacznie, budzi się w człowieku jakaś siła, która go do skończenia zmusza. Ta potrzeba porządku, to dążenie do doskonałości jest jednym z najwymowniejszych dowodów jakiegoś drugiego, poza-światowego życia. Ale zdążajmy prędzéj, trzeba mi kończyć mój objazd, a muszę jeszcze ze sześciu chorych odwiedzić.

Jakiś czas kłusowali w milczeniu; poczém Benassis rzekł śmiejąc się do swego towarzysza:

– Ach! kapitanie Bluteau, ja się tu z panem jak dziecko rozpaplałem, a pan mi nic nie mówisz o swojém życiu, które przecież ciekawém być musi. Żołnierz w wieku pana niejedno widział i niejedno-by miał do opowiedzenia.

– Zapewne – odparł Genestas – ale życie moje jest życiem armii. Wszystkie postacie wojskowe są mniéj więcéj do siebie podobne. Nie będąc nigdy dowódcą, trawiąc życie w szeregach na odbieraniu i zadawaniu razów, czyniłem to, co inni! Szedłem tam, gdzie nas prowadził Napoleon, biłem się w każdém miejscu, w którém tylko walczyła gwardya cesarska. Wszystko to są rzeczy znane. Doglądać koni, cierpiéć czasem głód i pragnienie, bić się gdy potrzeba, oto życie żołnierza. Zwyczajne ono i proste jak dzień dobry. Zdarzają się bitwy, które dla nas streszczają się całe w zgubieniu podkowy przez konia i wynikłym ztąd kłopocie. Krótko mówiąc, widziałem tyle krajów, że żaden już dla mnie nowością nie jest, i tyle umarłych, że do własnego życia żadnéj nie przywiązuję wagi.

– Ale przecież, wśród tylu ogólnych niebezpieczeństw musiałeś pan kiedyś spotkać się z jakim szczególniejszém, tylko osobie pana zagrażającém i właśnie tego rodzaju opowieść byłaby w ustach pana niezmiernie ciekawą.

– Być może – rzekł komendant.

– No więc, opowiedz mi pan, co cię najsilniéj wzruszyło. Nie bój się pan! nie posądzę cię o brak skromności, choćbyś mi nawet o jakim swoim bohaterskim czynie nadmienił. Skoro człowiek ma pewność, że będzie zrozumianym przez tych, którym się zwierza, to może śmiało i z zadowolnieniem powiedziéć: Ja to zrobiłem!

– Ha! dobrze – opowiem panu zdarzenie, które mi czasem jak wyrzut sumienia w pamięci staje. Przez całe piętnaście lat, które w ciągłych bitwach strawiłem, nie zabiłem ani jednego człowieka prócz ma się rozumieć w koniecznéj i słusznéj obronie własnego życia. Ale to się nie liczy. Bo cóż! stoimy w szeregach i szarżujem; jeżeli nie złamiemy linii naszych przeciwników, oni zaś z pewnością o pozwolenie puszczenia krwi prosić nie będą – trzeba więc zabijać by samemu powalonym nie zostać i sumienie jest spokojne. Ale mnie, kochany panie, zdarzyło się raz wysłać na tamten świat towarzysza broni. To wspomnienie boli mnie, a twarz tego człowieka wykrzywiona konaniem często mi przed oczyma staje. Ale osądź pan sam… Było-to podczas odwrotu z Moskwy. Wyglądaliśmy raczéj jak trzoda zmordowanych wołów, a nie jak wielka armia. Karność wojskowa uciekła gdzieś za bory i lasy, każdy był sobie panem i mogę powiedziéć, że cesarz tam już poznał, gdzie się jego władza kończyła. Przybywszy do Studzianki, wioseczki nad Berezyną, znaleźliśmy tam stodoły, chaty, trochę ziemniaków zakopanych w dołach i nieco buraków. Oddawna już nie spotkaliśmy się ani z jadłem, ani z ludzką siedzibą, był-to więc prawdziwy bal dla armii. Ci, którzy przyszli pierwsi, zjedli wszystko, jak się tego łatwo domyślić. Ja-m był jeden z ostatnich, ale na szczęście niczego nie pragnąłem prócz snu. Upatruję sobie tedy jednę stodołę, wchodzę i widzę ze dwudziestu generałów, wyższych oficerów, wszystko, nie pochlebiając im, ludzi wielkiéj zasługi jak: Junot, Narbonne, adjutant cesarza, jedném słowem same znakomitości armii. Znajdowali się tam także i prości żołnierze, którzy nawet marszałkowi Francyi nie byliby ustąpili swoich posłań ze słomy. Jedni z braku miejsca spali stojący o mur oparci, inni leżeli na ziemi a wszyscy tak dla ciepła natłoczeni, że próżno sobie jakiego wśród nich kącika szukałem. Chodzę tedy po téj podłodze z ciał ludzkich; ci i owi mruczą, drudzy nic nie mówią, ale nikt się nie rusza. Sądzę, iż żaden nie posunął-by się nawet dla uniknięcia kuli armatniéj, a rzecz prosta, iż żądać tego w imię grzeczności było niepodobieństwem. Wreszcie, spostrzegam w głębi stodoły rodzaj jakby wewnętrznego dachu, na który nikt się czy-to dla braku siły, czy z przeoczenia go nie wdrapał, włażę więc, układam się, a gdym się już wygodnie rozciągnął, zaczynam się przypatrywać tym ludziom, leżącym na dole jak cielęta. Smutny ten widok niemal mnie do śmiechu pobudził. Jedni gryźli zmarznięte marchwie z jakąś zwierzęcą radością na twarzy a generałowie otuleni w podarte szale chrapali, aż się rozlegało. Gałęzie zapalonéj jedliny oświecały stodołę, i gdyby nawet ogień ją ogarnął nikt nie byłby wstał, aby go ugasić. Położyłem się na wznak, i nim zasnąłem, podnoszę oczy w górę, aż tu widzę, że belka podtrzymująca dach zaczyna się chwiać zlekka, potém silniej, coraz silniéj – roztańczyła się na dobre. „Panowie – mówię – jakiś kolega na dworze chce się ogrzać naszym kosztem.” Belka już-już miała upaść – „Panowie, panowie, zginiemy, patrzcie na belkę” – krzyczę z całego gardła, by śpiących obudzić. Cóż pan powiesz, widzieli i słyszeli, co się działo, ale ci, co spali, zasnęli nanowo, a ci, co jedli, nie odpowiedzieli mi nawet. Musiałem więc opuścić moje miejsce narażając się na stracenie go, boć trzebaż było uratować cały ten stos znakomitości. Idę tedy, obchodzę stodołę i widzę jakiegoś draba Wirtemberczyka, który sobie z zapałem ciągnie owę belkę. „Hola! Hola! wołam na niego dając mu do zrozumienia, by téj pięknéj roboty zaniechał. Geh mir aus dem Gesicht, oder ich schlag’ dich todt odpowiada mi. Ale!… jeszcze czego Qué mire aous dem guesit mówię na to – biorę fuzyę, którą zostawił na ziemi, palę mu w łeb, wracam, kładę się i zasypiam. Oto i cała historya.