Za darmo

Jaszczur

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Krótko mówiąc, zadrwiła sobie ze mnie! Szczęśliwy, że mogę coś jej poświęcić, niemal spodliłem się dla niej, udając się do mego krewnego, księcia de Navarreins, egoisty, który rumienił się za mą nędzę i który zbyt szpetnie sobie ze mną postąpił, aby mnie nie miał nienawidzić; przyjął mnie tedy z ową chłodną grzecznością, której każdy gest i słowo trącą zniewagą. Jego niespokojne spojrzenie obudziło mą litość. Wstyd mi było jego małości wśród tylu przepychów, jego nędzy wśród tego zbytku. Książę bąknął o znacznych stratach, jakie poniósł na trzyprocentowej rencie; powiedziałem mu wówczas, co jest celem mojej wizyty. Zmiana jego obejścia, które z lodowatego stało się niemal serdeczne, przejęła mnie wstrętem. Otóż, mój drogi, książę złożył wizytę hrabinie i zmiażdżył mnie sobą. Fedora znalazła dla niego nieznane czary, uroki; zdobyła go, ułożyła poza mną tę tajemną sprawę, o której nie dowiedziałem się ani słówka: byłem dla niej jedynie środkiem!… Kiedy krewniak mój był u niej, nie widziała mnie po prostu: przyjmowała mnie może obojętniej niż w dniu, w którym mnie jej przedstawiono. Jednego dnia upokorzyła mnie wobec księcia gestem, spojrzeniem, jakich żadne słowo nie zdołałoby odmalować. Wyszedłem z płaczem, układając tysiączne plany zemsty, postanawiając ją zgwałcić… Często towarzyszyłem jej do Bouffons: tam, obok niej, cały pochłonięty mą miłością, patrzałem na nią, oddając się czarowi muzyki, sycąc duszę podwójną słodyczą kochania i odnajdywania drgnień mego serca w tonach melodii. Miłość moja była w powietrzu, na scenie, tryumfowała wszędzie, wyjąwszy w sercu mej kochanki. Ujmowałem wówczas rękę Fedory, studiowałem jej rysy, jej oczy, żebrząc w nich zlania naszych uczuć, owej nagłej harmonii, która zbudzona muzyką sprawia, że dusze współdźwięczą zgodnie. Ale ręka jej była niema, a oczy nie mówiły nic. Kiedy ogień mego serca wydzielający się ze wszystkich moich rysów bił ją zbyt silnie w twarz, rzucała mi ten sztuczny uśmiech, konwencjonalny frazes, który się powtarza w salonach na wargach wszystkich portretów. Nie słuchała muzyki. Boskie melodie Rossiniego, Cimarozy, Zingarellego nie przypominały jej żadnego uczucia, nie tłumaczyły żadnej poezji jej życia; dusza jej była oschła. Fedora wystawiała się tam na pokaz niby widowisko w widowisku. Lornetka jej wędrowała bez ustanku z loży do loży; ona sama, niespokojna mimo swego spokoju, była ofiarą mody; jej loża, jej fryzura, powóz były dla niej wszystkim. Często spotyka się ludzi olbrzymiej postawy, którzy w ciele z brązu mają serca delikatne i czułe; przeciwnie, ona kryła serce z brązu pod wątłą i wdzięczną powłoką. Nieszczęsne jasnowidzenie rozdzierało mi wiele zasłon. Jeżeli dobry ton polega na tym, aby zapomnieć o sobie dla drugich, aby wyrażać głosem, gestem, nieustanną słodycz, być miłą dla innych, sprawiać, aby byli radzi sami z siebie, wówczas, mimo swego sprytu, Fedora nie zatarła śladów niskiego pochodzenia. Jej zapomnienie o sobie samej było fałszem; jej wzięcie, zamiast być wrodzone, było pracowicie zdobyte; wreszcie uprzejmość jej trąciła służalstwem. Otóż jej cukrzone słówka były dla jej faworytów wyrazem dobroci, pretensjonalna przesada szlachetnym entuzjazmem. Ja jeden przeniknąłem jej komedianctwo, odarłem jej wewnętrzną istotę z cienkiej kory, która wystarcza światu i nie dałem się brać na jej minki; znałem do gruntu tę kocią duszę. Kiedy jakiś dudek prawił jej komplementy, wychwalał ją, wstydziłem się za nią. I kochałem ją wciąż! miałem nadzieję stopić jej lody pod skrzydłami miłości poety. Gdybym mógł raz otworzyć jej serce dla tkliwości kobiecej, gdybym mógł jej objawić wzniosłość poświęceń, wówczas byłaby dla mnie doskonałą, stałaby się aniołem. Kochałem ją jak mężczyzna, jak kochanek, jak artysta, podczas gdy trzeba było nie kochać jej, aby ją zdobyć; nadęty laluś, zimny gracz, może by ją byli pokonali. Sama próżna i sztuczna, byłaby z pewnością zrozumiała język próżności, dałaby się zamotać w sidła intrygi; człowiek suchy i zimny byłby nad nią zawładnął. Ostry ból wnikał do głębi w mą duszę, kiedy mi odsłaniała naiwnie swój egoizm. Widziałem ją z boleścią kiedyś samą w życiu, niemającą do kogo wyciągnąć ręki, niespotykającą przyjaznego spojrzenia, w którym mogłaby złożyć swoje. Jednego wieczora miałem odwagę odmalować jej w żywych kolorach jej samotną, czczą i smutną starość. Na widok tej straszliwej zemsty oszukanej przyrody wyrzekła okrutne słowa:

– Będę miała zawsze majątek – odparła. – Otóż mając złoto, zawsze można dokoła siebie stworzyć uczucia potrzebne do naszego szczęścia.

Wyszedłem spiorunowany logiką tego zbytku, tej kobiety, tego świata, wymyślając sobie za moje głupie bałwochwalstwo. Ja nie kochałem Pauliny biednej; czyż bogata Fedora nie miała prawa odtrącić Rafaela? Nasze sumienie – pókiśmy go jeszcze nie zamordowali – jest nieomylnym sędzią. „Fedora – krzyczał mi sofistyczny głos – nie kocha ani nie odtrąca nikogo; jest wolna, ale niegdyś oddała się za złoto. Ten rosyjski hrabia – kochanek czy mąż – posiadał ją. Przyjdzie przecież pokusa w jej życiu. Czekaj”. Ani cnotliwa, ani występna, kobieta ta żyła z dala od ludzkości, we własnej sferze, w piekle lub raju. Ta zagadkowa samica okryta kaszmirami i haftami napinała w mym sercu wszystkie ludzkie uczucia, dumę, ambicję, miłość, ciekawość…

Kaprys mody lub owa tak powszechna chęć popisania się oryginalnością sprowadziła manię wychwalania jakiegoś teatrzyku na bulwarach. Hrabina zapragnęła oglądać umączoną twarz pewnego komedianta, którym rozkoszowała się elita inteligencji; dostąpiłem zaszczytu towarzyszenia jej na premierę jakiegoś błazeństwa. Loża kosztowała zaledwie pięć franków, ale ja nie posiadałem ani złamanego szeląga. Mając do napisania jeszcze pół tomu pamiętników, nie śmiałem iść żebrać pomocy u Finota, Rastignaca zaś, mojej opatrzności, nie było w Paryżu. Ten ustawiczny brak zatruwał całe moje życie. Raz, gdyśmy wychodzili z teatru w okropny deszcz, Fedora kazała zawołać dla mnie dorożkę i nie było sposobu wymigać się od tej parady; nie słuchała moich wymówek, ani że lubię deszcz, ani że mam ochotę iść grać. Nie odgadywała mego ubóstwa ani w mym zakłopotaniu, ani w moich smętnych żarcikach. Oczy moje czerwieniały, ale czyż ona rozumiała spojrzenie? Życie młodego człowieka zależne jest od osobliwych kaprysów! Przez drogę każdy obrót koła nasuwał mi myśli, które paliły mi serce; próbowałem wyjąć deskę w tyle wehikułu w nadziei wyśliźnięcia się na bruk; wreszcie widząc, że nie ma ratunku, zacząłem śmiać się konwulsyjnie i pogrążyłem się w tępym spokoju, obojętny jak człowiek pod pręgierzem. Kiedy przybyłem do domu, za pierwszym słowem, które wybąkałem, Paulina przerwała:

– Jeżeli pan nie ma drobnych…?

Ach! Muzyka Rossiniego niczym była przy tych słowach. Ale wróćmy do Funambules. Aby móc tam zaprowadzić hrabinę, myślałem zastawić złotą ramkę okalającą medalion matki. Mimo że lombard zawsze się rysował w mym pojęciu jak jedna z bram wiodących na galery, lepiej było zanieść tam własnymi rękami moje łóżko, niż żebrać jałmużny. Spojrzenie człowieka, którego się prosi o pieniądze, tak boli! Są pewne pożyczki, które płacimy honorem, tak jak pewne odmowy z przyjacielskich ust wydzierają nam ostatnie złudzenie. Paulina siedziała przy pracy, matka położyła się już. Spojrzawszy ukradkiem na łóżko, którego firanki były lekko rozchylone, miałem wrażenie, że pani Gaudin głęboko śpi: ujrzałem w cieniu jej spokojny i woskowy profil wtulony w poduszkę.

– Czy ma pan jaką zgryzotę? – spytała Paulina, odkładając pędzel.

– Moje drogie dziecko, możesz mi oddać wielką przysługę.

Spojrzała na mnie z wyrazem takiego szczęścia, że zadrżałem.

„Czyżby mnie kochała?” – pomyślałem.

– Paulino… ciągnąłem.

I siadłem obok, aby się jej dobrze przyjrzeć. Odgadła mnie, tak moje spojrzenie było badawcze; spuściła oczy. Miałem uczucie, że mogę czytać w jej sercu jak we własnym, tak fizjognomia jej była naiwna i czysta.

– Kochasz mnie? – spytałem.

– Kocha… lubi… szanuje! – wykrzyknęła.

Nie kochała mnie. Żartobliwy akcent oraz pełen wdzięku gest, który się jej wymknął, malowały jedynie dziecinną wdzięczność młodego stworzenia. Wyznałem jej tedy moją rozpacz, kłopot, w jakim się znajduję i prosiłem, aby mi dopomogła.

– Jak to, panie Rafaelu – rzekła – pan nie chce sam iść do lombardu, a posyła pan mnie!

Zaczerwieniłem się, zawstydzony logiką dziecka. Ujęła mnie za rękę, jakby chciała pieszczotą wynagrodzić szczerość swego wykrzyknika.

– Och – rzekła – poszłabym, ale to niepotrzebne. Dziś rano znalazłam za fortepianem dwie pięciofrankówki, które wsunęły się za listwę; położyłam je panu na stole.

– Niedługo dostanie pan pieniądze, panie Rafaelu – rzekła dobra matka, wychylając głowę zza firanek – mogę panu tymczasem pożyczyć parę talarów.

– Och, Paulino – wykrzyknąłem, ściskając ją za rękę – chciałbym być bogatym.

– Ba! Po co? – odparła z dąsem.

Ręka jej, drżąca w mojej, odpowiadała wszystkim biciom mego serca; cofnęła żywo palce i przyjrzała się moim.

– Zaślubi pan kobietę bogatą – rzekła – ale będzie pan miał przez nią wiele zmartwienia… Och, Boże! Ona pana zabije… Jestem tego pewna.

W krzyku jej przebijała jak gdyby wiara w szalone zabobony matki.

– Jakaś ty dziecinna, Paulino!

– Och, to pewne – rzekła, patrząc na mnie ze zgrozą – kobieta, którą pan pokocha, zabije pana!

Ujęła z powrotem pędzel, umoczyła go w farbie z oznakami żywego wzruszenia i nie spojrzała już na mnie. W tej chwili byłbym chciał wierzyć w chimery. Człowiek nie jest zupełnie nieszczęśliwy, jeśli jest zabobonny. Zabobon jest często nadzieją. Wróciwszy do pokoju, ujrzałem dwie piękne sztuki monety, których obecność wydała mi się podejrzana. Pogrążony w pół śnie, siliłem się sprawdzić moje rachunki, aby usprawiedliwić przed sobą tę niespodzianą gratkę, ale usnąłem, zgubiwszy się w bezużytecznych cyfrach. Nazajutrz Paulina zaszła do mnie w chwili, gdy kupowałem lożę.

 

– Może panu nie wystarczy tych dziesięć franków – rzekła, rumieniąc się dobra i luba dziewczyna – matka poleciła mi ofiarować panu te pieniądze. Niech pan bierze, niech pan bierze.

Położyła trzy talary na stole i chciała uciekać, ale ją zatrzymałem. Podziw osuszył łzy, które kręciły mi się w oczach.

– Paulino – rzekłem – jesteś aniołem! Ta pożyczka wzrusza mnie o wiele mniej niż delikatność, z jaką mi ją ofiarujesz. Pragnąłem kobiety bogatej, wykwintnej, utytułowanej; obecnie chciałbym mieć miliony i spotkać młodą dziewczynę biedną jak ty i jak ty bogatą sercem; wyrzekłbym się nieszczęsnej namiętności, która mnie zabije. Może masz słuszność.

– Dosyć – rzekła.

Uciekła i jej słowiczy głos, jej czyste trele rozległy się na schodach.

– Szczęśliwa jest, że nie kocha jeszcze! – rzekłem, myśląc o torturach, jakie cierpiałem od miesięcy.

Piętnaście franków Pauliny zdało mi się bardzo. Fedora przestraszona zaduchem sali, w której mieliśmy spędzić kilka godzin, wyraziła żal, że nie ma bukietu; poszedłem po kwiaty, przyniosłem jej moje życie i mienie. Doświadczałem równocześnie wyrzutów i przyjemności, ofiarując jej bukiet, którego cena dała mi próbkę kosztów zdawkowej światowej galanterii. Niebawem Fedora zaczęła się żalić na zbyt silny zapach hiszpańskiego jaśminu, uczuła nieznośny wstręt na widok sali, gdzie była zmuszona siedzieć na twardej ławce; wymawiała mi, żem ją tam przyprowadził. Mimo iż siedziała obok mnie, oświadczyła, że chce iść; wyszła. Skazywać się na bezsenne noce, strwonić dwa miesiące życia i nie zrobić jej przyjemności! Nigdy ten demon nie był bardziej uroczy i bardziej nieczuły. Przez drogę siedziałem obok niej w szczupłym powoziku, wdychałem jej oddech, dotykałem pachnącej rękawiczki, widziałem wyraźnie skarby jej piękności, czułem atmosferę słodką jak irys: cała kobieta i nic z kobiety. W tej chwili błysk światła pozwolił mi ogarnąć głębie tego tajemniczego życia. Przypomniała mi się książka świeżo wydana przez poetę, pomysł szczerego artysty wyrzeźbiony w posągu Poliklesa. Zdało mi się, że widzę tego potwora, który to jako oficer poskramia ognistego konia, to jako młoda dziewczyna stroi się przy gotowalni i przywodzi do rozpaczy kochanków; to jako kochanek wtrąca w rozpacz łagodną i skromną dziewicę. Nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć Fedory, opowiedziałem jej tę fantastyczną historię; ale nic nie zdradziło jej podobieństwa z tą poezją Chimery; ubawiła się nią szczerze, jak dziecko bajką z Tysiąca i jednej nocy.

„Aby się oprzeć miłości człowieka w moim wieku, zaraźliwej gorączce tej lubej choroby duszy, Fedora musi kryć jakąś tajemnicę! – rzekłem sobie, wracając do domu. – Może podobnie jak lady Delacour toczy ją rak? Życie jej… to z pewnością jedna wielka komedia”.

Na tą myśl zimno mi się zrobiło. Następnie powziąłem zamiar równocześnie najbardziej szalony i najbardziej rozsądny, na jaki kochanek wpaść mógł kiedykolwiek. Aby zbadać tę kobietę cieleśnie, tak jak ją wystudiowałem duchowo, słowem, aby ją poznać zupełnie, postanowiłem spędzić noc u niej, w jej pokoju, bez jej wiedzy. Oto jak wykonałem to przedsięwzięcie, które mi żarło duszę tak, jak żądza zemsty kąsa serce korsykańskiego mnicha. W dnie przyjęć salony Fedory gromadziły zbyt wiele osób, aby odźwierny mógł ściśle zapamiętać wchodzących i wychodzących. Pewien iż mogę pozostać w domu bez skandalu, oczekiwałem niecierpliwie najbliższego wieczoru u hrabiny. Ubierając się, wsunąłem do kieszeni mały angielski scyzoryk zamiast sztyletu. Ten literacki instrument, w razie gdyby go przy mnie znaleziono, nie miał nic podejrzanego; nie wiedząc zaś, dokąd mnie może zaprowadzić mój romantyczny pomysł, wolałem być uzbrojony.

Kiedy salony zaczęły się napełniać, udałem się do sypialni, aby zbadać sytuację. Szczęściem, znalazłem żaluzje i okiennice zamknięte; ponieważ pokojówka mogła wejść, aby zapuścić firanki, zrobiłem to sam. Było to wielkie ryzyko gospodarować tak w pokoju; ale pogodziłem się z niebezpieczeństwami mego położenia i obliczyłem je chłodno.

Około północy ukryłem się we framudze okna. Iżby mi nie było widać nóg, wspiąłem się na listewkę drewnianą, grzbietem przycisnąłem się do muru, kurczowo trzymając się zasuwki. Zyskawszy w ten sposób równowagę, zbadawszy punkty oparcia, zmierzywszy przestrzeń dzielącą mnie od firanek, zdołałem się oswoić z trudnościami mej pozycji w ten sposób, aby móc wytrwać niepostrzeżony, o ile kurcz, kaszel lub kichnięcie mi w tym nie przeszkodzą. Aby się nie męczyć na próżno, stałem swobodnie, czekając krytycznej chwili, w czasie której miałem się przyczaić niby pająk w swej siatce. Biała mora i muślin firanek tworzyły grube fałdy podobne do rur organów; wyciąłem w nich scyzorykiem dziury, aby widzieć wszystko niby przez strzelnice. Słyszałem odległy gwar salonów, śmiechy rozmawiających, ich głosy. Ten mętny hałas, ten głuchy zgiełk zmniejszał się stopniowo. Kilku mężczyzn weszło po swoje kapelusze złożone blisko mnie, na komodzie. Idąc, ocierali się o firanki: drżałem na myśl, aby któryś z nich w pośpiechu lub przez roztargnienie nie zapuścił się w poszukiwaniach o moją kryjówkę. Skoro niebezpieczeństwo minęło, nabrałem otuchy. Ostatni przyszedł po kapelusz jakiś stary wielbiciel Fedory, który myśląc, że jest sam, spojrzał na łóżko i wydał ciężkie westchnienie połączone z dość energicznym wykrzyknikiem. W buduarze sąsiadującym z sypialnią zostało już tylko kilku najbliższych; hrabina zatrzymała ich na szklankę herbaty. Potwarze, dla których dzisiejsze społeczeństwo zachowało tę odrobinę wiary jaka mu została, wmieszały się między koncepty, paradoksy, brzęk filiżanek i łyżeczek. Rastignac, bezlitosny dla moich rywali, budził szalony śmiech swymi złośliwościami.

– Pan de Rastignac to człowiek, z którym niedobrze jest się poróżnić – rzekła hrabina, śmiejąc się.

– I ja tak myślę – odparł z prostotą. – Nie mogę się skarżyć na moich wrogów… I na przyjaciół też nie – dodał. – Wrogowie moi pomagają mi może tyleż, co przyjaciele. Zbadałem dość dokładnie współczesną gwarę oraz niewinne sztuczki, którymi świat się posługuje, albo aby wszystko potępić, albo aby wszystko usprawiedliwić. Wymowa ministerialna to wielka zdobycz społeczna. Któryś z twoich przyjaciół jest tępy, mówisz o jego naiwności, szczerości. Dzieło drugiego jest ciężkie, przedstawiasz je jako sumienną pracę. Jeżeli książka jest źle napisana, chwalisz jej piękne myśli. Ktoś jest niepewny, nierzetelny, śliski jak piskorz: ba! jest uroczy, świetny, czarujący. Skoro chodzi o wrogów, rzucamy im na głowę żywych i umarłych; wywracamy na nice znaczenie wyrazów; jesteśmy równie biegli w odkrywaniu ich wad, jak byliśmy zręczni w uwydatnianiu zalet naszych przyjaciół. To przykładanie lornetki do oczu to jedną, to drugą stroną jest tajemnicą konwersacji i całą sztuką dworaka. Nie posługiwać się nią, znaczy chcieć walczyć bez broni z ludźmi okutymi w żelazo jak średniowieczni rycerze. Ja używam tej broni! Nadużywam jej nawet czasem. Toteż szanują mnie, mnie i moich przyjaciół, szpada moja bowiem nie ustępuje zresztą językowi.

Jeden z najżarliwszych wielbicieli Fedory, młody człowiek sławny ze swej impertynencji, z której uczynił sobie nawet środek kariery, podjął rękawicę tak wzgardliwie rzuconą przez Rastignaca. Zaczął mówić o mnie, wychwalając ponad miarę moje talenty i osobę. Rastignac zapomniał o tym rodzaju obmowy. Ta sardoniczna pochwała zmyliła hrabinę, która wzięła mnie na ząbki bez litości; aby zabawić swoich przyjaciół, zdradziła moje tajemnice, pretensje i nadzieje.

– Ma przyszłość – rzekł Rastignac. – Może zdoła kiedyś znaleźć krwawy odwet; talent jego wart jest co najmniej tyle co moja odwaga; toteż podziwiam śmiałków, którzy go dziś szarpią, bo on ma pamięć…

– Pisze nawet pamiętniki – dodała hrabina, jakby niemile tknięta milczeniem, które zapanowało.

– Pamiętniki fałszywej hrabiny, tak, pani – odparł Rastignac. – Aby je pisać, trzeba mieć znowuż inny rodzaj odwagi.

– Tak, wierzę, że ma dużo odwagi – odparła – jest mi wierny…

Odczułem żywą pokusę, aby się pokazać nagle żartownisiom jak Banko w Makbecie. Traciłem kochankę, ale miałem przyjaciela! Ale w tej samej chwili miłość podszepnęła mi nagle płaski i naciągnięty paradoks, z tych, którymi umie usypiać wszystkie nasze boleści.

„Jeżeli Fedora mnie kocha – pomyślałem – czyż nie musi kryć swego uczucia pod złośliwymi żarcikami? Ileż razy serce zadaje kłam temu, co mówią usta!”

Wreszcie rywal mój, zostawszy sam z hrabiną, wstał, aby się pożegnać.

– Co! już? – rzekła pieszczotliwym głosem, od którego wszystko zadygotało we mnie. – Nie użyczy mi pan jeszcze chwilki? Czy nie ma mi pan nic do powiedzenia i nie zechce mi pan poświęcić żadnej przyjemności?

Odszedł.

– Och! – wykrzyknęła, ziewając – jacyż oni wszyscy nudni!

Pociągnęła silnie za taśmę od dzwonka, którego dźwięk rozległ się w całym mieszkaniu. Hrabina weszła do sypialni, nucąc frazę z Pria che spunti. Nigdy nikt nie słyszał jej śpiewającej, a niemota ta dawała powód do dziwacznych komentarzy. Przyrzekła – powiadano – swemu pierwszemu kochankowi, oczarowanemu jej talentem i zazdrosnemu o nią aż poza grób, że nikomu nie da tego szczęścia, którego on chciał kosztować sam jeden. Napiąłem wszystkie siły duszy, aby chłonąć dźwięki. Z każdą nutą głos potężniał; Fedora jak gdyby ożywiała się, bogactwa jej krtani rozwijały się stopniowo, melodia nabierała czegoś boskiego. Hrabina miała głos niezwykle jasny, w czystym jej tonie była jakaś harmonia, wibracja, która przenikała, wzruszała i pieściła serce. Kobiety muzykalne są prawie zawsze artystkami w miłości. Osoba, która tak śpiewała, musiała umieć kochać. Piękno tego głosu było tedy jedną tajemnicą więcej w kobiecie już tak tajemniczej. Widziałem ją w owej chwili, tak jak ciebie widzę; zdawała się wsłuchiwać w siebie samą i odczuwać jakąś osobliwą rozkosz; tonęła jak gdyby w miłosnym upojeniu. Zbliżyła się do kominka, kończąc główny motyw tego ronda, ale kiedy zamilkła, fizjognomia jej zmieniła się, na twarzy odbiło się znużenie. W tej chwili zdjęła maskę; aktorka skończyła swą rolę. Mimo to owo przygaszenie jej piękności pod wpływem wysiłku artystki lub zmęczenia gośćmi nie było bez uroku.

„Oto jaką jest naprawdę!” – powiadałem sobie.

Oparła, jakby chcąc się ogrzać, nogę na brązowej sztabie popielnika, zdjęła rękawiczki, rozpięła bransoletki i ściągnęła przez głowę złoty łańcuszek, na którym wisiało puzderko strojne drogimi kamieniami.

Z niewymowną przyjemnością patrzałem na jej ruchy, posiadające wdzięk kotki, gdy muska się na słońcu. Przyjrzała się sobie w lustrze i rzekła niezadowolona:

– Nie byłam ładna dziś wieczór… cera mi więdnie z przerażającą szybkością… Powinna bym się może kłaść wcześniej, zaniechać tego wyczerpującego życia… Ale cóż ta Justysia! Czy ona drwi sobie ze mnie?

Zadzwoniła znowu, pokojówka nadbiegła. Gdzie mieszkała? Nie wiem. Przybyła ukrytymi schodkami. Ciekaw byłem się jej przyjrzeć. Moja poetycka wyobraźnia nieraz oczerniała tę niewinną służącą, rosłą i dobrze zbudowaną brunetkę.

– Pani dzwoniła?

– Dwa razy! – odparła Fedora. – Cóż to, ogłuchłaś?

– Przyrządzałam migdałowe mleko dla pani.

Justysia uklękła, rozwiązała tasiemki u trzewików, rozzuła swoją panią, która niedbale wyciągnięta na sprężynowym fotelu przy ogniu ziewała, drapiąc się w głowę. Ruchy jej były bardzo naturalne; nic nie zdradzało tajemnych cierpień ani namiętności, które podejrzewałem.

– Jerzy jest zakochany – rzekła – oddalę go. Znowu zapuścił firanki dziś wieczorem. O czym on myśli?

Na te słowa krew spłynęła mi do serca: ale nie było już mowy o firankach.

– Życie jest bardzo czcze – ciągnęła hrabina. – Noo! Znowu mnie podrapiesz tak jak wczoraj. O, patrz – rzekła, pokazując jej delikatne i gładkie kolanko – mam jeszcze ślady twoich pazurów.

Włożyła bose nogi w aksamitne pantofle wyścielone łabędzim puchem i rozpięła suknię, podczas gdy Justysia ujęła grzebień, aby ją uczesać na noc.

– Trzeba wyjść za mąż, proszę pani, mieć dzieci.

– Dzieci! Brakowałoby tylko tego, aby mnie dobić! – wykrzyknęła. – Mąż! Gdzież jest mężczyzna, któremu mogłabym się… Czy dobrze byłam uczesana dziś wieczór?

– Tak… nie bardzo.

– Głupia jesteś.

– Bardzo pani nie do twarzy z zanadto ukręconymi włosami – ciągnęła Justysia. – W dużych gładkich puklach o wiele lepiej.

– Naprawdę?

– Ależ tak, proszę pani, loczki to dobre dla blondynek.

– Wyjść za mąż? Nie, nie! Małżeństwo to handel, do którego nie jestem stworzona.

Cóż za okropna scena dla kochającego mężczyzny! Ta kobieta samotna, bez rodziny, bez przyjaciół, niewierząca w miłość, niewierząca w żadne uczucie! Chociażby potrzeba jakiegoś wylania, wrodzona wszelkiej ludzkiej istocie, była w niej bardzo słaba, musiała zaspakajać tę potrzebę gawędząc z panną służącą, rzucając jakieś oschłe albo obojętne frazesy!… Uczułem litość. Justysia rozsznurowała panią. Patrzałem na nią ciekawie w chwili, gdy spadła ostatnia zasłona. Miała dziewiczy gors, który mnie olśnił; przez koszulę, przy blasku świec białe i różowe jej ciało zajaśniało niby srebrny posąg błyszczący pod osłoną z gazy. Nic, żadna niedoskonałość nie kazała jej lękać się ukradkowych spojrzeń kochanka. Ach! Piękne ciało zawsze odniesie tryumf nad najbardziej bohaterskim postanowieniem. Pani siadła przed ogniem, niema i zamyślona, podczas gdy pokojówka zapalała świecę w alabastrowej lampie wiszącej nad łóżkiem. Justysia przyniosła wygrzewaczkę, posłała łóżko, pomogła jej się położyć; po czym, po dość długim czasie obróconym na drobne zabiegi świadczące o głębokim kulcie Fedory dla siebie samej, dziewczyna wyszła. Hrabina obróciła się kilka razy na łóżku; była niespokojna, wzdychała, wargi jej wydawały lekki szmer zdradzający zniecierpliwienie. Sięgnęła ręką do stolika, wzięła flakonik, nalała do szklanki mleka kilka kropel ciemnego płynu, wypiła, po czym, po paru ciężkich westchnieniach, wykrzyknęła:

 

– Mój Boże!

Wykrzyknik ten, a zwłaszcza akcent, jaki mu dała, ścisnęły mi serce. Nieznacznie pogrążyła się w bezwładzie. Zląkłem się; ale niebawem usłyszałem równy i silny oddech śpiącej; rozsunąłem szeleszczące jedwabie firanek, opuściłem moją pozycję i przystanąłem u stóp łóżka, patrząc na uśpioną z nieokreślonym uczuciem.

Była czarująca w tej pozie. Wsunęła głowę pod ramię jak dziecko; jej spokojna i ładna twarz spowita w koronki wyrażała błogość, która mnie rozpłomieniła. Przeceniając swoje siły, nie przewidziałem mej męki: być tak blisko i tak daleko niej! Trzeba mi było znieść wszystkie tortury, które sobie zgotowałem. Mój Boże! Ten strzęp nieznanej myśli, który miałem unieść z sobą jako jedyny błysk światła, zmienił nagle moje pojęcie o Fedorze. To słowo, obojętne albo głębokie, bez treści albo pełne znaczeń, można było zarówno tłumaczyć szczęściem jak cierpieniem, bólem fizycznym lub troską. Czy to była klątwa czy modlitwa, wspomnienie czy przeczucie, żal czy obawa? Było całe życie w tym słowie; życie w niedostatku lub w bogactwie; była może nawet i zbrodnia! Zagadka ukryta w tym pięknym kształcie kobiecym zjawiła się na nowo; Fedorę można było tłumaczyć na tyle sposobów, że stawała się nie do wytłumaczenia. Falowanie oddechu, który przechodził przez jej wargi to słaby, to mocniejszy, poważny lub lekki, tworzyło jak gdyby jakiś język, pod który podkładałem myśli i uczucia. Śniłem razem z nią, spodziewałem się posiąść jej tajemnice, wnikając w jej sen, bujałem wśród tysiąca sprzecznych myśli i sądów. Widząc tę piękną twarz, spokojną i czystą, niepodobna było odmówić serca tej kobiecie. Postanowiłem uczynić jeszcze jedną próbę. Opowiadając jej moje życie, moją miłość, moje ofiary, może zdołam obudzić w niej litość, wydrę łzę tej, która nie płakała nigdy. Złożyłem wszystkie moje nadzieje w tej ostatniej próbie, kiedy hałas uliczny oznajmił mi ranek. Była chwila, w której wyobraziłem sobie Fedorę budzącą się w moich ramionach. Mogłem się położyć cicho obok niej, wśliznąć się i wziąć ją w objęcia. Ta myśl opanowała mnie tak okrutnie, że chcąc się jej oprzeć, uciekłem do salonu, nie czyniąc nic dla uniknięcia hałasu; szczęściem dotarłem do ukrytych drzwiczek wychodzących na schody. Tak jak przypuszczałem, klucz był w zamku; pociągnąłem drzwi z siłą, zeszedłem śmiało na dziedziniec i nie troszcząc się, czy mnie ktoś widzi, wydostałem się w trzech susach na ulicę.

W dwa dni później autor jakiś miał czytać u hrabiny komedię: poszedłem w zamiarze przeczekania gości, aby przedłożyć Fedorze osobliwą prośbę. Chciałem ją prosić, aby mi poświęciła wieczór nazajutrz i to aby mi go poświęciła cały, zamykając drzwi dla wszystkich. Kiedy się znalazłem z nią sam, serce mi omdlało. Każde uderzenie zegara przerażało mnie. Było trzy kwadranse na dwunastą.

– Jeżeli nie odważę się przemówić – rzekłem – roztrzaskam sobie chyba czaszkę o kominek.

Udzieliłem sobie trzech minut zwłoki; trzy minuty upłynęły, nie rozbiłem głowy o marmur, serce moje stało się ciężkie niby gąbka w wodzie.

– Jest pan bardzo miły – rzekła.

– Ach, pani – odparłem – gdybyż pani mogła mnie zrozumieć!

– Co panu? – spytała – pan blednie.

– Waham się, czy mam panią prosić o jedną łaskę.

Ośmieliła mnie gestem, zaczem poprosiłem ją o to sam na sam.

– Chętnie – rzekła. – Ale czemu pan nie chce powiedzieć teraz?

– Aby pani nie zwodzić, powinienem pani ukazać rozmiary jej zobowiązania; pragnę spędzić z panią ten wieczór tak, jak gdybyśmy byli bratem i siostrą. Niech pani będzie bez obawy; znam twoje uprzedzenia, mogła mnie pani poznać na tyle, aby być pewną, że nie chcę niczego co by ci mogło być niemiłe; zresztą brutal nie postępuje w ten sposób. Okazała mi pani przyjaźń, jest pani dobra, pełna pobłażania. Otóż, niech pani wie, że chcę się z panią jutro pożegnać… Niech się pani nie cofa! – wykrzyknąłem, widząc, że chce coś mówić.

I znikłem.

Ostatniego maja, około ósmej wieczór znalazłem się sam z Fedorą w jej gotyckim buduarze. Nie drżałem, byłem pewny, że dostąpię szczęścia. Ukochana moja będzie moją lub też schronię się w ramiona śmierci. Wydałem wyrok na mą nikczemną miłość. Człowiek staje się bardzo silny, kiedy sobie uświadomi własną słabość. Hrabina, ubrana w niebieską kaszmirową suknię, spoczywała na otomanie, z nogami na poduszkach. Wschodni beret, w jakim malarze przedstawiają dawnych Hebrajczyków, stroił ją urokiem egzotyzmu. Twarz jej, owiana nieuchwytnym wdziękiem, mówiła niejako, że jesteśmy co chwila istotami nowymi, jedynymi, bez żadnego podobieństwa z nami w przeszłości i z nami w przyszłości. Nigdy nie wydała mi się równie świetną.

– Czy pan wie – rzekła, śmiejąc się – że pan pobudził moją ciekawość?

– Nie zawiodę jej – odparłem zimno, siadając koło niej i ujmując rękę, której mi nie broniła. – Ma pani bardzo piękny głos!

– Nigdy go pan nie słyszał – wykrzyknęła, czyniąc gest zdziwienia.

– Dowiodę pani, że owszem, kiedy będzie potrzeba. Pani rozkoszny śpiew byłżeby tedy tajemnicą? Niech się pani uspokoi, nie chcę się w nią wdzierać.

Przegawędziliśmy swobodnie blisko godzinę. Jeżeli przybrałem ton, wzięcie i gesty człowieka, któremu Fedora nie może niczego odmówić, zachowałem również cały szacunek kochającego mężczyzny. Igrając z nią w ten sposób, uzyskałem łaskę ucałowania ręki; rozpięła rękawiczkę milutkim gestem; tonąłem w tej chwili tak rozkosznie w złudzeniu, w które próbowałem wierzyć, że dusza moja stopiła się i rozlała w tym pocałunku. Fedora pozwalała się głaskać, pieścić z niewiarygodną uległością. Ale nie uważaj mnie za niezdarę; gdybym się chciał posunąć o krok poza tę braterską pieszczotę, uczułbym jej kocie pazury. Przetrwaliśmy jakieś dziesięć minut w głębokim milczeniu. Podziwiałem ją, użyczając jej uroków, którym kłamała. W tej chwili była moją, jedynie moją… Posiadałem tę czarującą istotę, tak jak było wolno ją posiadać: myślą; spowijałem ją w moje pragnienia, trzymałem ją, tuliłem, wyobraźnia moja poślubiła ją. Zwyciężyłem wówczas hrabinę potęgą magnetycznego działania. Toteż wiecznie żałowałem, że nie zniewoliłem całkowicie tej kobiety; ale w tej chwili nie chciałem jej ciała, pragnąłem duszy, życia, tego idealnego i pełnego szczęścia, pięknego marzenia, w które nie wierzymy długo…

– Pani – rzekłem wreszcie, czując, że ostatnia godzina mojego upojenia nadeszła – niech mnie pani wysłucha. Kocham panią, wiesz o tym, powtórzyłem ci to tysiąc razy, powinnaś mnie była odgadnąć. Nie chciałem zawdzięczać twej miłości ani wdziękom bawidamka, ani pochlebstwom i natręctwom dudka, toteż nie zrozumiałaś mnie. Ileż wycierpiałem dla ciebie mąk, którym zresztą ty nie jesteś winna! Ale za kilka chwil osądzisz mnie. Istnieją, pani, dwie nędze. Ta, która chodzi po ulicy w łachmanach, która bezwiednie idzie śladem Diogenesa, żywiąc się lada czym, sprowadzając życie do najprostszych potrzeb; szczęśliwsza może od bogactwa, wolna przynajmniej od trosk, bierze ze świata to, czego możni już nie chcą. Następnie nędza zbytku, nędza hiszpańska, kryjąca żebractwo pod tytułem; dumna, strojna w pióropusze, owa nędza w białej kamizelce, żółtych rękawiczkach: posiada karoce, a traci majątek dla braku jednego centyma. Jedna to nędza ludu; druga to nędza hultajów, królów i ludzi z talentem. Ja nie jestem ani ludem, ani królem, ani hultajem; może nie mam talentu; jestem wyjątkiem. Nazwisko moje nakazuje mi raczej umrzeć niż żebrać… Niech się pani uspokoi, jestem dziś bogaty, posiadam wszystko, czego mi trzeba na ziemi – rzekłem, widząc, że jej fizjognomia przybiera ów zimny wyraz, jaki przybieramy mimo woli, kiedy nas nagabnie kwestująca dama z towarzystwa. – Przypomina pani sobie dzień, kiedy pani pojechała do Gymnase sama, myśląc, że mnie tam nie będzie?