Za darmo

Jaszczur

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ja, dobrze – odparł starzec przerażony dotknięciem tej zgorączkowanej dłoni. – A ty?



– Och! Mam nadzieję utrzymać się w dobrym zdrowiu.



– Pracujesz zapewne nad jakimś pięknym dziełem?



– Nie – odparł Rafael. –

Exegi monumentum

, drogi Porriquet, dokończyłem wielkiej stronicy i pożegnałem się z nauką na zawsze. Zaledwie wiem, gdzie się znajduje mój rękopis.



– Mam nadzieję, że styl jest czysty? – spytał profesor. – Przypuszczam, że nie uznajesz barbarzyńskiego języka tej nowej szkoły, która wyobraża sobie, że zdziałała cuda, wynajdując na nowo Ronsarda!



– Moja praca jest to dzieło czysto fizjologiczne.



– Och, to co innego – odparł profesor. – W naukach ścisłych gramatyka musi się naginać do wymagań treści. Mimo to, moje dziecko, styl jasny, harmonijny, język Massillona, pana de Buffon, wielkiego Racine'a, słowem styl klasyczny… Ale, drogi chłopcze – przerwał profesor – zapomniałem celu mojej wizyty. Jest to wizyta interesowna.



Przypomniawszy sobie zbyt późno wykwintną swadę oraz wymowne peryfrazy, do jakich długie bakalarstwo przyzwyczaiło jego nauczyciela, Rafael omal pożałował, że go kazał wpuścić, ale w chwili, gdy miał pragnąć, aby sobie poszedł, zdławił szybko swoje tajemne życzenie, spoglądając ukradkiem na jaszczur wiszący naprzeciw niego, rozciągnięty na białym kawałku materii, gdzie jego fantastyczne kontury były starannie wykreślone obejmującą go dokładnie czerwoną linią. Od czasu nieszczęsnej orgii Rafael tłumił swoje najlżejsze zachcenia i żył tak, aby nie wywołać najmniejszego drgnienia w straszliwym talizmanie. Jaszczur był niby tygrys, z którym trzeba mu było żyć tak, aby nie obudzić jego instynktów. Słuchał tedy cierpliwie gadulstwa starego profesora. Stary Porriquet godzinę całą opowiadał mu prześladowania, których stał się przedmiotem od czasu rewolucji lipcowej. Poczciwina, pragnąc silnego rządu, wyraził patriotyczne życzenie, aby zostawić sklepikarzy za ladą, mężów stanu u steru spraw publicznych, adwokatów w trybunale, parów Francji w Luksemburgu; ale jeden z popularnych ministrów króla-obywatela usunął go z posady, oskarżając go o karlizm. Starzec znalazł się bez posady, bez zaopatrzenia i bez chleba. Będąc jedyną opatrznością ubogiego bratanka, za którego opłacał miejsce w seminarium w Saint-Sulpice, przybył, nie tyle dla siebie ile dla swego przybranego syna, prosić dawnego wychowanka, aby uzyskał dlań u nowego ministra nie powrót na katedrę, ale miejsce suplenta w jakim kolegium na prowincji. Rafaela ogarnęła już nieprzezwyciężona senność, kiedy wreszcie jednostajny głos nieboraka przestał mu brzmieć w uszach. Przez grzeczność musiał patrzeć w białe i prawie nieruchome oczy starego gaduły; w końcu jakaś niewytłumaczona siła bezwładu odurzyła go, zamagnetyzowała.



– Wierzaj mi, mój poczciwy Porriquet – odparł, sam dobrze nie wiedząc, na jakie pytanie odpowiada – nic na to nie poradzę, nic a nic.

Serdecznie pragnę

, aby się panu powiodło…



W tej samej chwili, nie spostrzegając wrażenia, jakim odbiły się na żółtym i pomarszczonym czole starca te banalne słowa pełne egoizmu i obojętności, Rafael zerwał się jak spłoszona sarna. Ujrzał nieznaczną białą linię między brzegiem czarnej skóry a czerwonym konturem; wydał tak straszny krzyk, że biedny profesor się przeląkł.



– Ech, ty, stary ciemięgo! – wykrzyknął – zostaniesz suplentem! Czy nie mogłeś mnie prosić o tysiąc talarów dożywotniej renty raczej niż o to mordercze życzenie? Twoje odwiedziny nie byłyby mnie nic kosztowały. Jest sto tysięcy posad we Francji, a ja mam tylko jedno życie! Życie ludzkie warte jest więcej niż wszystkie posady na świecie… Jonatas!



Zjawił się Jonatas.



– Oto twoja sprawka, stary głupcze! Po coś mi poddał, abym przyjął tego pana? – rzekł, wskazując mu skamieniałego starca. – Czy po to oddałem ci w ręce moją duszę, abyś ją targał w strzępy? Wydzierasz mi w tej chwili dziesięć lat istnienia! Jeszcze jeden taki błąd, a zawiedziesz mnie tam, gdzie ja odprowadziłem mego ojca. Czyżbym nie wolał raczej posiąść piękną Fedorę, niż obdarować tego starego kościotrupa, ten łachman ludzki? Dla niego mam złoto… Zresztą, gdyby wszystkie Porriquety w świecie konały z głodu, cóż mnie to może obchodzić?



Twarz Rafaela zbladła z gniewu; lekka piana wystąpiła na drżące wargi, oczy nabrały krwawego wyrazu. Na ten widok dwóch starców ogarnęło konwulsyjne drżenie, niby dwoje dzieci w obliczu węża. Młody człowiek upadł na fotel; w duszy jego nastąpiła jak gdyby reakcja, łzy popłynęły obficie z płomiennych oczu.



– Och! Moje życie! Moje piękne życie!… – rzekł – Ani litościwej myśli!… ani miłości! Nic!



Obrócił się do profesora.



– Zło się stało, mój stary przyjacielu – podjął łagodnym głosem. – Wynagrodziłem ci sowicie twoje starania; przynajmniej moje nieszczęście wyszło na dobre zacnemu i godnemu człowiekowi.



Było tyle duszy w akcencie tych słów prawie niezrozumiałych, że dwaj starcy zapłakali, tak jak się płacze, słysząc wzruszającą melodię śpiewaną w cudzoziemskim języku.



– On cierpi na epilepsję! – rzekł Porriquet z cicha.



– Rozumiem twoją dobroć, mój przyjacielu – podjął łagodnie Rafael – chcesz mnie usprawiedliwić. Choroba jest przypadkiem, nieludzkość byłaby występkiem. Zostaw mnie teraz. Jutro albo pojutrze, może dziś wieczór, otrzymasz swoją nominację,

opór

 bowiem odniósł tryumf nad

ruchem

… Bądź zdrów.



Starzec odszedł przejęty zgrozą i wielce zaniepokojony o stan umysłowy Rafaela. Scena ta miała dlań coś nadnaturalnego. Wątpił o samym sobie, tak jak gdyby się obudził z ciężkiego snu.



– Słuchaj, Jonatas – rzekł młody człowiek, zwracając się do starego sługi. – Staraj się zrozumieć misję, jaką ci powierzyłem!



– Tak, panie margrabio.



– Jestem człowiekiem stojącym poza powszechnym prawem.



– Tak, panie margrabio.



– Wszystkie rozkosze życia igrają koło mego śmiertelnego łoża i tańczą przede mną niby piękne kobiety; jeżeli je zawołam, umrę. Wciąż śmierć! Powinieneś być zaporą między światem a mną.



– Tak, panie margrabio – rzekł stary sługa, ocierając krople potu perlące jego pomarszczone czoło. – Ale, jeżeli pan nie chce widzieć ładnych kobiet, co pan z sobą pocznie na operze?… Angielska rodzina wracająca do Londynu ustąpiła mi resztę swego abonamentu, będzie pan miał dobrą lożę… och! Wspaniałą lożę na pierwszym piętrze.



Pogrążony w głębokiej zadumie Rafael nie słuchał.



Czy widzicie ten bogaty pojazd, tę karetę prostą na pozór, ciemnego koloru, ale na której drzwiczkach błyszczy herb starożytnego i szlachetnego rodu? Kiedy ten powóz przebiega szybko, gryzetki podziwiają go, zazdroszczą żółtego atłasu, dywanu, pasmanterii świeżej jak słoma ryżowa, miękkich poduszek, zwierciadlanych szyb. Dwaj lokaje w liberii siedzą za tym arystokratycznym pojazdem; ale w głębi na atłasowej poduszce spoczywa płonąca głowa o podkrążonych oczach, smutna i zamyślona, głowa Rafaela. Żałosny obraz bogactwa! Pędzi przez Paryż niby raca, zajeżdża przed teatr Favart, stopień karety się odchyla, dwaj lokaje podtrzymują go, zazdrosna ciżba patrzy nań.



– Co on zrobił, ten, aby być tak bogaty? – rzekł biedny student praw, który dla braku jednego talara nie mógł słyszeć czarownych akordów Rossiniego.



Rafael szedł wolno przez korytarze; nie spodziewał się żadnej przyjemności po owych uciechach, których tak niegdyś zazdrościł. Oczekując drugiego aktu

Semiramidy

, przechadzał się po foyer, błądził po krużgankach, nie troszcząc się o swą lożę, do której jeszcze nie zaszedł. Poczucie własności nie istniało już w jego sercu. Podobnie jak wszyscy chorzy, myślał jedynie o swojej chorobie. Wsparty o marmurowy kominek, dokoła którego krążyli w foyer młodzi i starzy eleganci, dawni i nowi ministrowie, parowie bez parostwa i parostwa bez parów – owoce rewolucji lipcowej – wreszcie cały świat spekulantów i dziennikarzy, Rafael ujrzał o kilka kroków, wśród wszystkich tych twarzy, dziwną i osobliwą fizjonomię. Zbliżył się, mrużąc bardzo impertynencko oczy, do tej niezwykłej istoty, aby się jej przyjrzeć z bliska. „Co za cudowne malowidło!” powiadał sobie. Brwi, włosy, bródka

à la

 Mazarin, którymi paradował nieznajomy, były pomalowane czarno; ale w zetknięciu z włosem, z pewnością zbyt siwym, kosmetyk dał jakiś fioletowy i sztuczny odcień, którego tony zmieniały się wedle mniej lub więcej żywej gry świateł. Wąska i płaska twarz, na której zmarszczki były wypełnione grubą warstwą blanszu i różu, wyrażała zarazem chytrość i niepokój. W kilku miejscach brakło tego malowidła i tam ujawniała się tym bardziej sina i zniszczona cera; toteż niepodobna było nie śmiać się, widząc tę głowę o szpiczastej brodzie, o wystającym czole, dość podobną do owych pociesznych drewnianych figur, jakie w Niemczech rzeźbią pasterze w chwilach wypoczynku. Przyglądając się kolejno temu staremu Adonisowi i Rafaelowi, obserwator byłby rozpoznał u margrabiego oczy młodzieńca pod maską starca, u nieznajomego zaś zgasłe oczy starca pod maską młodzieńca. Valentin silił się przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach widział tego starowinę, który w wykwintnym krawacie, w butach podzwaniał ostrogami i zakładał ramiona z miną człowieka mającego do rozporządzenia wszystkie siły bujnej młodości. W chodzie jego nie było nic sztucznego ani sztywnego. Wytworny i starannie zapięty fraczek oblekał krzepką mimo wieku postać starego eleganta, idącego jeszcze z prądem mody. Ta marionetka pełna życia miała dla Rafaela urok zjawy; przyglądał się jej niby staremu sczerniałemu Rembrandtowi, świeżo odrestaurowanemu, powerniksowanemu, wstawionemu w nową ramę. Porównanie to pozwoliło mu odnaleźć ślad prawdy w swoich mglistych wspomnieniach: poznał handlarza starożytności, człowieka, któremu zawdzięczał swoje nieszczęście. W tej samej chwili niemy śmiech wymknął się tej fantastycznej osobistości i zarysował się na jej zimnych wargach napiętych sztuczną szczęką. Pod wpływem tego śmiechu żywa wyobraźnia Rafaela odkryła w tym człowieku uderzające podobieństwo z głową, jaką malarze dają Mefistofelesowi Goethego. Tysiączne zabobony owładnęły duszą Rafaela, uwierzył w tej chwili w potęgę czarta, we wszystkie czarnoksięstwa zawarte w legendach średniowiecznych i wskrzeszone przez poetów. Wzdrygając się ze zgrozą przed losem Fausta, wezwał nagle niebo ku pomocy, mając jak ludzie umierający żarliwą wiarę w Boga i w Najświętszą Pannę. Promienne i lube światło dało mu ujrzeć niebo Michała Anioła i Sanzja z Urbino: chmury, starca z białą brodą, uskrzydlone główki, piękną kobietę siedzącą w aureoli. Obecnie rozumiał, pojmował te cudne twory, których uroki niemal żywe tłumaczyły mu jego przygodę i pozwalały jeszcze mieć nadzieję. Ale kiedy oczy jego wróciły do

foyer

 teatru, wówczas zamiast Najświętszej Dziewicy ujrzał cudną dziewczynę, ohydną Eufrazję, ową tancerkę o gibkim i zwinnym ciele, która ubrana w lśniącą suknię, okryta wschodnimi perłami podbiegła żywo do spragnionego starca i ukazała się, bezczelna, z zuchwałym czołem, z błyszczącymi oczyma, temu zawistnemu światu, aby świadczyć o bezgranicznym bogactwie kupca, którego trwoniła skarby. Rafael przypomniał sobie drwiące życzenie, jakim przyjął nieszczęsny podarek starca i zakosztował wszystkich rozkoszy zemsty, patrząc na głębokie upokorzenie tej wzniosłej mądrości, której upadek zdawał się niegdyś niemożliwy. Posępny uśmiech stuletniego patriarchy zwrócił się do Eufrazji, która odpowiedziała nań miłosnym słówkiem: starzec podał jej wyschłe ramię, obszedł parę razy

foyer

, zgarnął z rozkoszą namiętne spojrzenia i komplementy rzucane garściami jego kochance, nie widząc wzgardliwych śmiechów, nie słysząc gryzących szyderstw, których był przedmiotem.

 



– Na jakim cmentarzu ten młody gul wygrzebał tego trupa? – wykrzyknął najwykwintniejszy z naszych romantyków.



Eufrazja uśmiechnęła się. Kpiarz był to młody blondyn o błękitnych oczach, smukły, z wąsikami, w kusym modnym fraczku, w kapeluszu na bakier, cięty w języku, słowem, w pełnym rynsztunku.



„Iluż starców – pomyślał Rafael – kończy szaleństwem życie całe uczciwości, pracy, cnoty! Ten ma już zimne nogi a goni za miłością…”



– I cóż, panie – wykrzyknął Valentin, zatrzymując kupca i rzucając wymowne spojrzenie Eufrazji – nie przypomina pan już sobie surowych zasad swojej filozofii?



– Ba! – odparł kupiec bezdźwięcznym już głosem – jestem obecnie szczęśliwy jak młodzieniec. Wziąłem istnienie na opak. Całe życie mieści się w godzinie miłości.



W tej chwili rozległ się dzwonek i publiczność pobiegła zająć miejsca. Starzec i Rafael rozstali się. Wchodząc do loży, margrabia ujrzał Fedorę siedzącą po przeciwnej stronie sali, na wprost niego. Hrabina przybyła zapewne niedawno; odrzucała szal, odsłaniała szyję, wykonywała mnóstwo nieznacznych gestów pozującej się kokietki: wszystkie spojrzenia skupiały się na niej. Towarzyszył jej młody par Francji: poprosiła go o lornetkę, którą mu powierzyła. Po jej geście, po sposobie, w jaki spojrzała na tę nową ofiarę, Rafael odgadł tyranię, jaką cierpiał jego następca. Oczarowany bez wątpienia tak jak on sam niegdyś, mamiony jak on, walczący całą potęgą prawdziwej miłości przeciw zimnym rachubom tej kobiety, ów młody człowiek musiał cierpieć wszystkie męki, których Rafael szczęśliwie się wyrzekł. Niewysłowiona radość ożywiła fizjonomię Fedory, kiedy wymierzywszy lornetkę na wszystkie loże i pospiesznie przejrzawszy tualety, mogła sobie rzec, że zmiażdżyła strojem i urodą najładniejsze, najwykwintniejsze kobiety w Paryżu; zaśmiała się, aby pokazać białe zęby, potrząsnęła głową strojną w kwiaty, aby ściągnąć zachwycone spojrzenia. Oczy jej biegły od loży do loży, drwiąc sobie z niezręcznie umocowanego beretu na głowie jakiejś rosyjskiej księżnej lub z nieudanego kapelusza, który fatalnie był nie do twarzy córce bankiera. Naraz zbladła, widząc nieruchomy wzrok Rafaela; odepchnięty kochanek spiorunował ją spojrzeniem niewymownej wzgardy. Podczas gdy żaden z wygnanych zalotników nie urągał jej potędze, jedyny Valentin bezpieczny był od jej pokus. Władza, której ktoś bezkarnie urąga, bliska jest upadku. Maksyma ta wyryta jest głębiej w sercu kobiet niż w głowie królów. Toteż Fedora widziała w Rafaelu śmierć swoich powabów i swej zalotności. Słówko rzucone przezeń w wilię w Operze już stało się sławne w salonach paryskich. Ostrze tego straszliwego pocisku zadało hrabinie nieuleczalny cios. We Francji umiemy kauteryzować rany, ale nie znamy jeszcze lekarstwa na skutki złośliwego słówka. W chwili gdy wszystkie kobiety spoglądały kolejno na margrabiego i na hrabinę, Fedora byłaby chciała wtrącić go w czeluść jakiej Bastylii, mimo bowiem talentu udawania, rywalki odgadły jej cierpienia. Wreszcie wymknęła się jej ostatnia pociecha. Te rozkoszne słowa: „Jestem najładniejsza!”, to wiekuiste zdanie, które koiło wszystkie zgryzoty jej próżności, stało się kłamstwem. Z początkiem drugiego aktu jakaś kobieta zajęła miejsce obok Rafaela, w loży, która dotąd była pusta. Cała sala wydała szmer podziwu. To morze twarzy ludzkich poruszyło się inteligentną falą i wszystkie oczy zwróciły się na nieznajomą. Młodzi i starzy uczynili tak przeciągły zgiełk, że w chwili podniesienia kurtyny muzykanci w orkiestrze obrócili się zrazu, aby żądać milczenia; ale i oni przyłączyli się do oklasków i powszechnego szmeru. Ożywione rozmowy zawiązały się we wszystkich lożach. Wszystkie kobiety uzbroiły się w lornetki; starzy, odmłodzeni, przecierali rękawiczką szkła. Stopniowo zachwyt uśmierzył się, rozległ się na scenie śpiew, wszystko wróciło do porządku. Wielki świat, zawstydzony, iż uległ naturalnemu odruchowi, odzyskał arystokratyczny chłód swoich dwornych manier. Bogacze chcą się nie dziwić niczemu; powinni od pierwszego rzutu oka spostrzec w pięknym dziele wadę, która ich zwolni od podziwu: uczucie dobre dla pospólstwa! Mimo to ten i ów z mężczyzn, nie słuchając muzyki, pogrążony w naiwnym zachwycie wpatrywał się bez ruchu w sąsiadkę Rafaela. Valentin ujrzał w parterowej lóżce obok Akwiliny plugawą i krwistą twarz Taillefera, który przesyłał mu pochwalne znaki. Później ujrzał Emila, który stojąc w fotelach, zdawał się mówić: „Ależ patrzże na to piękne stworzenie, które masz koło siebie”. Wreszcie Rastignac, siedząc koło pani de Nucingfen i jej córki, szarpał rękawiczkę jak człowiek w rozpaczy, że jest przykuty tutaj, nie mogąc pospieszyć do pięknej nieznajomej. Życie Rafaela zależało od nienaruszonego dotąd paktu, jaki zawarł sam ze sobą: przyrzekł sobie nigdy nie spojrzeć bacznie na żadną kobietę i aby być wolnym od pokusy, nosił lornetkę, w której kunsztownie pomieszczone mikroskopijne szkiełko niweczyło harmonię najpiękniejszych rysów, zniekształcając je. Jeszcze pod wrażeniem grozy, która go ogarnęła rano, kiedy pod wpływem prostego uprzejmego życzenia talizman skurczył się tak szybko, Rafael postanowił niezłomnie nie obrócić się do sąsiadki. Rozparty jak jaka księżna, obrócony plecami, zasłaniał niegrzecznie nieznajomej pół sceny, wyraźnie lekceważąc ją, nie chcąc nawet wiedzieć, że piękna kobieta znajduje się tuż za nim. Sąsiadka wiernie naśladowała pozycję Rafaela: oparła łokieć na krawędzi loży i patrząc na śpiewaków trzymała głowę nieco w bok, jak gdyby pozowała do portretu. Oboje wyglądali na parę sprzeczających się kochanków, którzy się dąsają na siebie, obracają się do siebie plecami, a padną sobie w objęcia za pierwszym czulszym słowem. Chwilami lekki stroik z piór lub włosy nieznajomej muskały głowę Rafaela i sprawiały mu rozkosz, przeciw której bronił się mężnie; niebawem uczuł lube dotknięcie blondynowych falbanek okalających suknię; sama suknia wydawała miękki szelest pełen czarodziejskiej pokusy; wreszcie nieznaczne drżenie, w jakie oddech wprawiał piersi, plecy, suknie tej ładnej kobiety, całe jej lube życie udzieliło się nagle Rafaelowi jak iskra elektryczna; tiule i koronki, łaskocąc jego ramię, przeniosły na nie wiernie rozkoszne ciepło tych białych i nagich pleców. Jakby przez kaprys natury dwie te istoty, rozgrodzone przez „dobry ton”, rozdzielone otchłanią śmierci, oddychały razem i myślały może wzajem o sobie. Przejmujący zapach aloesu do reszty upoił Rafaela. Wyobraźnia jego, podrażniona jeszcze przeszkodami i zaporami, narysowała mu nagle płomiennymi rysami obraz kobiety. Obrócił się szybko. Nieznajoma, zapewne zniecierpliwiona tak bliskim sąsiedztwem z obcym mężczyzną, uczyniła podobny ruch; twarze ich, ożywione tą samą myślą, znalazły się na wprost siebie.



– Paulina!



– Pan Rafael!



Skamienieli oboje, spoglądali na siebie chwilę w milczeniu. Rafael ujrzał Paulinę w tualecie prostej i pełnej smaku. Przez gazę, która skromnie przysłaniała jej gors, wprawne oczy mogły spostrzec białość lilii i odgadnąć kształty, które obudziłyby podziw nawet w kobiecie. Zachowała przy tym dawną dziewiczą skromność, niebiańską prostotę, wdzięk. Rękawkom sukienki udzielało się drżenie, którym pulsowało jej ciało w rytm przyspieszonego bicia serca.



– Och! Niech pan przyjdzie jutro – rzekła – niech pan przyjdzie do hoteliku

Saint-Quentin

 zabrać swoje papiery. Będę tam o południu. Niech pan przyjdzie punktualnie.



Wstała spiesznie i wyszła. Rafael chciał iść za Pauliną, ale lękał się ją narazić. Został, spojrzał na Fedorę, wydała mu się brzydka; niezdolny słuchać muzyki, dławiąc się w tej sali, z wezbranym sercem wyszedł i wrócił do domu.



– Jonatas – rzekł do starego sługi, znalazłszy się w łóżku – daj mi pół kropli laudanum na kawałku cukru, a jutro obudź mnie dopiero dwadzieścia minut przed dwunastą… Chcę, aby Paulina mnie kochała! – wykrzyknął, spoglądając na talizman z niewysłowionym lękiem.



Skóra nie drgnęła, zdawałoby się, że straciła swą kurczliwość: bez wątpienia nie mogła spełnić chęci, która się już ziściła.



– Ha! – wykrzyknął Rafael, jak gdyby uwolniony z ołowianego płaszcza, który nosił od dnia, kiedy otrzymał talizman – kłamiesz, nie słuchasz mnie, pakt zerwany! Jestem wolny, będę żył! Więc to był lichy żart?…



Mówiąc tak, nie śmiał wierzyć własnym myślom. Ubrał się skromnie, tak jak chodził niegdyś, i postanowił iść pieszo do dawnego mieszkania, gdzie się oddawał bez lęku furii swoich pragnień, gdzie nie wzniósł się jeszcze ponad wszystkie ludzkie rozkosze. Idąc, widział już nie Paulinę z hoteliku

Saint-Quentin

, ale Paulinę wczorajszą, ową idealną kochankę, tak często marzoną, młodą dziewczynę inteligentną, rozkochaną, artystkę, rozumiejącą poetów, rozumiejącą poezję i żyjącą wśród zbytku; słowem Fedorę o pięknej duszy lub też Paulinę posiadającą koronę hrabiowską i dwa miliony jak Fedora. Kiedy się znalazł na wydeptanym progu, na pękniętej płycie kamiennej pod tymi drzwiami, gdzie tyle razy oblegały go rozpaczliwe myśli, jakaś starsza kobieta wyszła, mówiąc:



– Czy to pan Rafael de Valentin?



– Tak, dobra pani – odparł.



– Zna pan swoje dawne mieszkanie – rzekła – czekają tam na pana.



– Czy to zawsze pani Gaudin prowadzi hotelik?



– Och, nie, proszę pana. Pani Gaudin jest teraz baronową. Mieszka w pięknym własnym domu po tamtej stronie wody. Mąż jej wrócił. Ho, ho, ho! Przywiózł miliony… Powiadają, że gdyby chciała, mogłaby kupić całą naszą dzielnicę. Oddała mi

gratis

 swoją dzierżawę i resztę czynszów. O, to zacności kobieta! Ani odrobiny nie zhardziała przy swoim majątku.



Rafael wbiegł na poddasze; kiedy przebywał ostatnie stopnie, usłyszał fortepian. Paulina siedziała skromnie ubrana, w perkalikowej sukni; ale krój sukni, rękawiczki, kapelusz, szal niedbale rzucone na łóżko, zdradzały zbytek.



– Och! Przyszedł pan! – wykrzyknęła, obracając głowę i podnosząc się naiwnym i rozradowanym ruchem.



Rafael usiadł koło niej, zaczerwieniony, zawstydzony, szczęśliwy; patrzał na nią, nie mówiąc nic.



– Czemu pan nas opuścił? – szeptała, spuszczając oczy i oblewając się rumieńcem. – Co się z panem stało?



– Och, Paulino, byłem, jestem jeszcze bardzo nieszczęśliwy!



– Tak! – wykrzyknęła roztkliwiona. – Odgadłam pański los wczoraj, widząc pana wykwintnym, bogatym na pozór… ale naprawdę, co, panie Rafaelu, to zawsze tak jak niegdyś?



Valentin nie mógł powstrzymać łez, które mu się zakręciły w oczach; zawołał:



– Paulino!… ja…



Nie dokończył, oczy jego zabłysły miłością, serce przelało się w spojrzenie.



– Och! Kocha mnie! Kocha mnie! – wykrzyknęła Paulina.



Rafael skinął głową, niezdolny był wymówić słowa. Na ten gest młoda dziewczyna ujęła go za rękę, ścisnęła ją i rzekła, to śmiejąc się, to szlochając:



– Bogaci, bogaci, szczęśliwi, bogaci! Twoja Paulina jest bogata… Ale, och, ja powinna bym dziś być bardzo biedna. Tysiąc razy mówiłam sobie, że to słowo:

Kocha mnie

! opłaciłabym skarbami ziemi. O mój Rafaelu! Masz miliony. Kochasz zbytek, będziesz szczęśliwy; ale powinieneś kochać i moje serce, jest w tym sercu tyle miłości dla ciebie! Nie wiesz? Ojciec mój wrócił. Jestem bogatą dziedziczką. Matka i on zostawiają mnie całkowicie panią mego losu; jestem wolna, rozumiesz?

 



Owładnięty jakąś gorączką Rafael trzymał ręce Pauliny i całował je tak gorąco, tak chciwie, że pocałunki jego były jak gdyby spazmem konwulsji. Paulina oswobodziła ręce, zarzuciła je na ramiona Rafaela i pochwyciła go; objęli się, ściskali i tulili z owym świętym i rozkosznym żarem, wolnym od wszelkiej ubocznej myśli, jakim przesycony jest jeden pocałunek, ów pierwszy pocałunek, którym dwie dusze obejmują się w posiadanie.



– Ach! – wykrzyknęła Paulina, opadając na krzesło – nie opuszczę cię już… Nie wiem, skąd mi się bierze tyle odwagi! – dodała, rumieniąc się.



– Odwagi, Paulino? Och! Nie obawiaj się, to miłość, miłość prawdziwa, głęboka, wieczna jak moja, nieprawdaż?



– Och, mów, mów, mów! – rzekła. – Usta twoje były tak długo dla mnie nieme…



– Kochałaś mnie tedy?



– Och, Boże, czy cię kochałam! Ileż razy płakałam tu, o, sprzątając twój pokój, bolejąc nad twoją i moją nędzą. Byłabym się zaprzedała diabłu, aby ci oszczędzić jednego zmartwienia! Dziś,

mój

 Rafaelu – bo wszak ty jesteś mój – moja ta piękna głowa, moje to serce! Och, tak! Zwłaszcza twoje serce, wiekuiste bogactwo!… O czym ja mówiłam? – podjęła po pauzie. – Aha, już wiem: mamy trzy, cztery, pięć milionów, zdaje mi się. Gdybym była biedna, zależałoby mi może na tym, aby nosić twoje nazwisko, aby się zwać twoją żoną; ale w tej chwili chciałabym ci poświęcić cały świat, chciałabym być jeszcze i zawsze twoją sługą. Och, Rafaelu, ofiarując ci moje serce, osobę, majątek, nie dam ci dziś nic więcej niż w dniu, w którym raz tutaj – rzekła, pokazując szufladę – podsunęłam pięciofrankówkę. Och, jakże wówczas radość twoja była mi bolesną!



– Czemu jesteś bogata? – wykrzyknął Rafael – Czemu nie masz ambicji? Nie mogę nic uczynić dla ciebie!



Łamał ręce ze szczęścia, z rozpaczy, z miłości.



– Kiedy będziesz margrabiną de Valentin, znam cię, anielska duszo, ten tytuł i mój majątek nie będą ci warte…



– Jednego twojego włosa! – wykrzyknęła.



– Ja także mam miliony, ale czym są teraz dla nas bogactwa? Ach, mam moje życie, mogę ci je ofiarować, bierz je.



– Och, miłość twoja, Rafaelu, miłość twoja to cały świat. Jak to! Twoja myśl jest moją? Ależ jestem najszczęśliwszą ze szczęśliwych.



– Usłyszy nas kto – rzekł Rafael.



– Ech, nie ma nikogo – odparła z miluchnym dąsem.



– Więc chodź! – wykrzyknął Rafael, wyciągając ku niej ramiona.



Skoczyła mu na kolana i oplotła rękami jego szyję.



– Uściskaj mnie – rzekła – za wszystkie zgryzoty, które mi sprawiłeś, aby wymazać przykrość, którą mi czyniły twoje radości, za wszystkie noce, które spędziłam, malując moje ekraniki…



– Ekraniki?



– Skoro jesteśmy bogaci, mój skarbie, mogę ci powiedzieć wszystko. Biedne dziecko! Jak łatwo jest oszukać mądrego człowieka! Czyż ty mogłeś mieć białe kamizelki i czyste koszule dwa razy na tydzień, płacąc trzy franki za pranie na miesiąc? Ależ ty piłeś dwa razy więcej mleka niż ci wypadało za twoje pieniądze! Oszukiwałam cię na wszystkim: ogień, oliwa, no, a pieniądze! O mój Rafaelu, nie żeń się ze mną – rzekła, śmiejąc się – jestem osobą zbyt przebiegłą.



– Ale jakżeś ty robiła?



– Pracowałam do drugiej rano i oddawałam matce połowę zarobku z moich ekraników, a tobie drugą połowę.



Patrzyli na siebie chwilę, oboje ogłupiali radością i miłością.



– Och! – wykrzyknął Rafael – spłacimy z pewnością kiedyś to szczęście jakąś okrutną zgryzotą.



– Byłżebyś żonaty? – wykrzyknęła Paulina. – Och! Nie ustąpię cię żadnej kobiecie.



– Jestem wolny, kochanie moje.



– Wolny! – powtórzyła. – Wolny i mój!



Osunęła się na kolana, złożyła ręce i patrzała na Rafaela z nabożnym żarem.



– Boję się, abym nie oszalała. Jakiś ty milusi! – ciągnęła, wodząc ręką po blond włosach ukochanego. – Jakaż ona głupia, ta twoja Fedora! Jak mi było przyjemnie wczoraj, kiedy wszyscy ci mężczyźni skłaniali przede mną głowę! Jej nigdy nie bili brawa! Słuchaj, drogi, kiedy moje plecy dotknęły twego ramienia, usłyszałam w sali jakiś głos, który zawołał: „On tu jest!”. Odwróciłam się i zobaczyłam ciebie. Och! Uciekłam, miałam ochotę rzucić ci się na szyję przy wszystkich.



– Szczęśliwa jesteś, że możesz mówić! – wykrzyknął Rafael. – Ja mam serce ściśnięte. Chciałbym płakać, nie mogę. Nie cofaj mi ręki. Zdaje mi się, że mógłbym całe życie patrzeć tak na ciebie, czując się szczęśliwym, zadowolonym.



– Och, powtórz mi to, ukochany!



– Ach, czymże są słowa? – odparł Valentin, roniąc gorącą łzę na ręce Pauliny. – Później spróbuję ci wyrazić moją miłość; w tej chwili mogę tylko czuć…



– Och! – wykrzyknęła – ta piękna dusza, ten piękny talent, to serce, które znam tak dobrze, wszystko to jest moje, tak jak ja jestem twoja?



– Na zawsze, moja słodka istoto – rzekł Rafael wzruszonym głosem. – Będziesz moją żoną, moim dobrym duchem. Twoja obecność zawsze rozpraszała moje zgryzoty i orzeźwiała mi duszę; w tej chwili twój anielski uśmiech oczyścił mnie niejako. Mam uczucie, że zaczynam nowe życie. Okrutna przeszłość, moje smutne szaleństwa zdają mi się już tylko złym snem. Jestem czysty, blisko ciebie. Czuję wiew szczęścia. Och! Bądź tutaj zawsze – dodał, tuląc ją ze wzruszeniem do bijącego serca.



– Niech przyjdzie śmierć, kiedy zechce – wykrzyknęła Paulina w ekstazie – żyłam!



Szczęśliwy kto odgadnie ich słodycze, poznał je!



– O mój Rafaelu – rzekła Paulina po dwóch godzinach milczenia – chciałabym, aby na przyszłość nikt nie wchodził na to drogie poddasze.



– Trzeba zamurować drzwi, wstawić kratę w okienko i kupić ten dom.



– Tak, właśnie – rzekła.



Następnie, po chwili:



– Zapomnieliśmy troszkę szukać twoich rękopisów!



Zaczęli się śmiać ze słodką beztroską.



– Ba! drwię sobie ze wszystkich nauk! – wykrzyknął Rafael.



– O, mój panie, a sława?



– Ty jesteś moją jedyną sławą.



– Byłeś bardzo nieszczęśliwy, zapełniając maczkiem te stronice – rzekła, przeglądając papiery.



– Moja Paulino…



– Och, tak, jestem twoją Pauliną… A co?



– Gdzie ty mieszkasz?



– Ulica Saint-Lazare. A ty?



– Ulica de Varenne.



– Jak my będziemy daleko od siebie, aż do…



Urwała, spoglądając na kochanka z chytrą i zalotną minką.



– Ależ – odparł Rafael – mamy co najwyżej dwa tygodnie rozłąki przed sobą.



– Naprawdę! Za dwa tygodnie będziemy po ślubie!



Zaczęła skakać jak dziecko



– Och! Jestem wyrodna córka – podjęła – nie myślę już o ojcu, o matce, o niczym w świe