Za darmo

Jaszczur

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nic powtórzę ci wszystkich sarkazmów, które wysypałem na nią, śmiejąc się. I ot, najbardziej zatrute słowo, najostrzejsza ironia, nie wyrwały jej najmniejszego odruchu ani gestu oburzenia. Słuchała, zachowując na wargach, w oczach, swój zwykły uśmiech, ten uśmiech, który wkładała jak suknię, zawsze ten sam dla przyjaciół, dla prostych znajomych, dla obcych.

– Czy nie jestem bardzo poczciwa, że pozwalam się sekcjonować w ten sposób? – rzekła, korzystając z chwili, gdy ja patrzyłem na nią w milczeniu. – Widzi pan – ciągnęła z uśmiechem – przyjaźń moja wolna jest od niemądrej drażliwości. Wiele kobiet skarałoby pana impertynencje zamykając panu drzwi swego domu.

– Może mnie pani wypędzić, nie podając przyczyn swej surowości.

To mówiąc, czułem się gotów zabić ją, gdyby mnie odprawiła.

– Szaleniec z pana – rzekła z uśmiechem.

– Czy pani kiedy pomyślała – ciągnąłem – o skutkach gwałtownej miłości? Człowiek w rozpaczy nieraz zamordował kobietę, którą kochał.

– Lepiej być martwą niż nieszczęśliwą – odparła zimno. – Człowiek tak namiętny z pewnością kiedyś opuści żonę i zostawi ją na bruku, strwoniwszy jej majątek.

Ta arytmetyka ogłuszyła mnie. Ujrzałem jasno przepaść między tą kobietą a mną. Nie było między nami możności porozumienia się.

– Żegnam panią – rzekłem zimno.

– Żegnam pana – odparła, skłaniając przyjacielsko głowę. – Do jutra.

Patrzałem na nią chwilę, śląc jej całą ową miłość, której się wyparłem. Ona stała, rzucając mi swój banalny uśmiech, ów wstrętny uśmiech marmurowego posągu, wyrażający jak gdyby miłość, ale zimny. Czy zrozumiesz, mój drogi, wszystkie męczarnie, jakie mnie szarpały, gdy wracałem do domu w śnieg i w deszcz, idąc milę po gołoledzi, straciwszy wszystko? Och! Wiedzieć, że ona nawet nie pomyśli o mej nędzy i sądzi, że jestem jak ona bogaty, że kołyszę się miękko w powozie! Ileż ruin i zawodów! Nie chodziło już o pieniądze, ale o wszystkie skarby mej duszy. Szedłem na oślep, rozbierając w duchu słowa tej dziwnej rozmowy, gubiąc się w komentarzach tak, że w końcu wątpiłem o potocznej wartości słów i myśli! I wciąż kochałem, kochałem tę zimną kobietę, której serce trzeba było zdobywać ciągle i która, wciąż mażąc wczorajsze obietnice, jawiła się nazajutrz jak nowa kochanka. Kiedy skręcałem pod bramami Instytutu, chwyciła mnie gorączka. Przypomniałem sobie wówczas, że jestem na czczo. Nie miałem ani szeląga. Na domiar nieszczęścia deszcz wykoślawił mi kapelusz. Jak teraz zjawić się w domu wykwintej kobiety, jak się pokazać w salonie bez przyzwoitego kapelusza! Dzięki nadzwyczajnym wysiłkom, przeklinając głupią i niedorzeczną modę, która każe wystawiać na pokaz kapelusz, obnosząc go w ręku, zdołałem utrzymać dotąd moje nakrycie głowy bodaj w możliwym stanie. Nie był ani bezczelnie nowy, ani beznadziejnie stary; ani wytarty, ani zbyt lśniący; ot, mógł uchodzić za kapelusz dbającego o siebie człowieka; ale teraz jego sztuczne bytowanie doszło swego ostatecznego kresu, był chory, zniszczony, skończony, istny łachman, godny przedstawiciel swego pana. Dla braku półtora franka zniweczyłem moją pracowitą elegancję. Ach! Ileż nieznanych ofiar poniosłem dla Fedory od trzech miesięcy! Często pieniądze przeznaczone na całotygodniowy chleb poszły na to, aby ją zobaczyć przez chwilę. Zaniedbywać moje prace i głodzić się, to było jeszcze nic! Ale przebywać ulice Paryża, unikając ochlapania, biec, aby umknąć przed deszczem, zjawić się u niej ubrany równie dobrze jak lalusie, którzy ją otaczali – och! dla zakochanego i roztargnionego poety zadanie to przedstawiało nieprzeliczone trudności. Moje szczęście, moja miłość zależały od pryśnięcia błotem na moją jedyną białą kamizelkę! Wyrzec się jej widoku, gdybym się powalał, gdybym zmókł! Nie mieć pięciu su, aby dać sobie oczyścić najlżejszą plamkę na trzewikach! Miłość moja rosła od wszystkich tych drobnych nieznanych tortur, olbrzymich dla nerwowego artysty. Nieszczęśliwi kochankowie ponoszą ofiary, o których nie wolno wspominać kobietom żyjącym w sferze zbytku i elegancji; widzą one świat poprzez pryzmat barwiący złotem ludzi i rzeczy. Optymistki z egoizmu, okrutne przez dobry ton, kobiety wyrzekają się zastanowienia w imię swoich przyjemności; gorączka uciech rozgrzesza je z ich obojętności na nieszczęście. Dla nich szeląg nigdy nie jest milionem, to raczej milion wydaje się im szelągiem. Jeżeli miłość musi bronić swej sprawy wielkimi ofiarami, musi zarazem pokrywać je delikatną zasłoną, spowijać je milczeniem; ale rzucając na kartę majątek i życie, ludzie bogaci korzystają z przesądów światowych, które zawsze dają pewien blask ich miłosnym szaleństwom; dla nich milczenie mówi, a zasłona jest wdziękiem, podczas gdy moja okropna dola skazywała mnie na przerażające męczarnie, nie pozwalając mi rzec: „Kocham!” albo „Umieram!”. Czyż nie wynagradzała mnie hojnie przyjemność, jaką mi sprawiało to, że poświęcam jej wszystko? Hrabina przydała wartości najpospolitszym wydarzeniom mego życia, związała z nimi niewymowne rozkosze. Niegdyś obojętny w kwestii stroju, obecnie szanowałem moje ubranie jak drugiego siebie. Mając do wyboru: otrzymać ranę albo rozedrzeć frak, nie byłbym się zawahał! Wejdź tedy w moje położenie i zrozum wszystkie szaleństwa myśli, rosnącą gorączkę, jaka miotała mną przez całą drogę, podsycana może jeszcze ruchem! Doznawałem jakiejś piekielnej przyjemności, czując się na szczycie niedoli. Chciałem widzieć jakąś wróżbę odmiany w tym ostatnim przesileniu, ale nieszczęście ma skarby bez dna. Drzwi hoteliku były uchylone. Przez otwór w okiennicy wycięty w kształt serca ujrzałem światło. Paulina, czekając na mnie, rozmawiała z matką. Usłyszawszy moje imię, przystanąłem.

– Rafael – mówiła Paulina – jest o wiele przystojniejszy niż student spod siódmego. Ma takie ładne włosy blond! Czy nie uważasz, że w głosie jego jest coś dziwnego, co wnika do serca? A przy tym, mimo że wydaje się nieco dumny, jest tak dobry, tak wytworny w obejściu! Och, naprawdę, może się podobać! Jestem pewna, że wszystkie kobiety muszą szaleć za nim.

– Mówisz tak, jakbyś go kochała – zauważyła pani Gaudin.

– Och, kocham go jak brata – odparła śmiejąc się. – Byłabym bardzo niewdzięczna, gdybym nie płaciła mu sympatią! Czyż nie nauczył ranie muzyki, rysunków, gramatyki, słowem wszystkiego, co umiem? Ty niewiele zwracasz uwagi na moje postępy, mamusiu; ale ja się robię tak uczona, że niedługo sama będę dawać lekcje, a wówczas będziemy mogły trzymać służącą.

Cofnąłem się nieznacznie, po czym robiąc umyślnie nieco hałasu, wszedłem do sali, aby wziąć lampę. Paulina wstała, aby mi ją zaświecić. Biedne dziecko rozlało rozkoszny balsam na moje rany. Ta naiwna pochwała mej osoby dodała mi nieco otuchy. Potrzebowałem wierzyć w samego siebie i usłyszeć bezstronny sąd o mej istotnej wartości. Nadzieje moje, podsycone w ten sposób, rzuciły może odblask na to, co mnie otaczało. Może też i nigdy nie przyjrzałem się scenie, którą dość często nastręczały mym oczom dwie mieszkanki tej sali; ale w tej chwili podziwiałem w naturze najrozkoszniejszy obrazek rodzajowy, z taką prostotą odtwarzany przez malarzy flamandzkich. Matka, siedząc przy na wpół zagasłym kominku, robiła pończochę z poczciwym uśmiechem na ustach. Paulina malowała ekraniki; farby, pędzle rozłożone na stoliku bawiły oko żywymi kontrastami. Gdy wstała i podeszła, aby zapalić moją lampę, całe światło padło na jasną twarzyczkę; trzeba było być opętanym straszliwą namiętnością, aby nie podziwiać jej przeźroczystych i różowych rączek, jej idealnej głowy i dziewiczej kibici! Noc i cisza spowiły swoim urokiem to pracowite czuwanie, ten zakątek oddychający spokojem. Ta nieustanna, a tak wesoło dźwigana praca świadczyła o pobożnej i pełnej wzniosłych uczuć rezygnacji. Między sprzętami a ludźmi istniała tu jakaś nieokreślona harmonia. U Fedory zbytek był suchy, budził we mnie złe myśli; natomiast owa pokorna nędza i uczciwa prostota orzeźwiały moją duszę. Może czułem się upokorzony w obliczu zbytku; tu, z tymi dwiema kobietami, w tej ciemnej izbie, gdzie życie sprowadzone do prostych form kryło się niejako w zaciszach serca, odzyskiwałem pewność siebie, mogąc roztaczać tę opiekę, tę wyższość, którą mężczyzna tak bardzo lubi dawać uczuć. Kiedym się znalazł blisko Pauliny, objęła mnie spojrzeniem niemal macierzyńskim i drżącymi rękami stawiając lampę, wykrzyknęła:

– Boże! Jakiż pan blady! Och! Cały mokry! Mama osuszy pana… Panie Rafaelu – dodała po małej pauzie – pan lubi mleko, dostałam dziś wieczór śmietankę, czy zechce pan skosztować?

Poskoczyła jak młody kociak do porcelanowego garnuszka pełnego mleka i podała mi go tak żywo, podsunęła mi go pod nos tak milutkim gestem, żem się zawahał.

– Odmówi pan? – rzekła zmienionym głosem.

Nasze dwie dumy zrozumiały się: Paulina cierpiała w swoim ubóstwie i wyrzucała mi mą hardość. Wzruszyłem się. Ta śmietanka, to było może jej jutrzejsze śniadanie; mimo to przyjąłem. Biedna dziewczyna siliła się ukryć radość, która iskrzyła się w jej oczach.

– Potrzebowałem tego – rzekłem, siadając. (Wyraz troski przesunął się po jej czole.) – Czy pamiętasz, Paulino, ten ustęp, gdzie Bossuet maluje nam Boga nagradzającego szklankę wody hojniej niż wygraną bitwę?

– Tak – odparła.

I łono jej biło jak pierś młodej ptaszyny w dłoni dziecka.

– A więc, ponieważ rozstaniemy się niebawem – dodałem niepewnym głosem – pozwól mi wyrazić moją wdzięczność za dobroć, jakąście mi obie z matką okazywały.

– Och, nie rachujmy się – odparła ze śmiechem.

Śmiech jej krył wzruszenie, które mi sprawiło ból.

– Mój fortepian – ciągnąłem, jakby nie słysząc jej słów – to jeden z najlepszych instrumentów Erarda, przyjm go. Weź go bez skrupułów, nie mógłbym go doprawdy zabrać w podróż, w którą się wybieram.

Oświecone może akcentem melancholii, z jakim wymówiłem te słowa, Paulina i jej matka zrozumiały mnie widocznie; spoglądały na mnie z ciekawością i grozą. Przywiązanie, którego szukałem w zimnych strefach wielkiego świata, było tedy tutaj, szczere, bez blasku, ale serdeczne, a może i trwałe.

 

– Nie trzeba tak się trapić – rzekła matka. – Niech pan zostanie z nami. Mąż mój jest w tej chwili w drodze – dodała. – Czytałam dziś wieczór Ewangelię Św. Jana, podczas gdy Paulina trzymała na nitce klucz przywiązany do Biblii: klucz obrócił się. Ta wróżba świadczy, że Gaudin jest zdrów i że mu się dobrze powodzi. Paulina powtórzyła tę wróżbę dla pana i dla młodego lokatora spod siódemki, ale klucz obrócił się tylko dla pana. Będziemy wszyscy bogaci. Mąż wróci milionerem; widziałam go we śnie na okręcie pełnym wężów; na szczęście woda była mętna, co oznacza złoto i zamorskie kamienie.

Te przyjazne i szczere słowa, podobne jakiejś piosnce, którą matka usypia smutki swego dziecka, wróciły mi nieco spokoju. Akcent i spojrzenie zacnej kobiety tchnęły ową poczciwą serdecznością, która nie usuwa zgryzoty, ale uśmierza ją, odurza i koi. Paulina, przenikliwsza od matki, badała mnie z niepokojem; inteligentne jej oczy zdawały się odgadywać moje życie i przyszłość. Podziękowałem obu kobietom skinieniem głowy; po czym uciekłem, obawiając się rozczulić. Kiedy się znalazłem sam na poddaszu, zanurzyłem się w mojej niedoli. Moja nieszczęsna wyobraźnia kreśliła mi tysiąc projektów nietrzymających się ziemi i podsunęła mi niemożliwe pomysły. Kiedy człowiek wlecze życie wśród szczątków swej fortuny, znajduje jeszcze to i owo; ale ja nie miałem nic. Ach! mój drogi, zbyt łatwo oskarżamy nędzę. Bądźmy pobłażliwi dla skutków społecznych tego najsilniejszego ze środków rozkładu. Tam, gdzie włada nędza, nie ma już ani wstydu, ani zbrodni, ani cnoty, ani inteligencji. Byłem wówczas bez myśli, bez siły, jak młoda dziewczyna padająca na kolana przed tygrysem. Człowiek z wolnym sercem, a bez pieniędzy pozostaje panem swojej osoby; ale nędzarz, który kocha, nie należy już do siebie i nie może się zabić. Miłość daje nam jakąś cześć dla nas samych, szanujemy w sobie drugie życie; staje się ona wówczas najokropniejszym z nieszczęść, nieszczęściem z nadzieją, nadzieją, która nam każe znosić tortury. Usnąłem z myślą opowiedzenia nazajutrz Rastignacowi osobliwego wyroku Fedory.

– Ha! ha! – rzekł Rastignac, gdym się zjawił u niego nazajutrz o dziewiątej rano – wiem, co cię sprowadza: Fedora musiała cię przepędzić. Jakieś poczciwe duszyczki, zazdrosne o twój wpływ na hrabinę, rozpuściły wiadomości o waszym małżeństwie. Bóg wie, o jakie szaleństwa pomówili cię rywale i jakich potwarzy stałeś się przedmiotem!

– Wszystko się tedy tłumaczy! – wykrzyknąłem.

Przypomniałem sobie moje zuchwalstwa i hrabina wydała mi się wzniosła. Uznałem, że jestem bezecnikiem, który jeszcze nie dość wycierpiał, w pobłażaniu jej widziałem już tylko dobroć tkliwego serca.

– Nie galopuj tak – rzekł roztropny Gaskończyk. – Fedora posiada wrodzoną przenikliwość kobiet głęboko samolubnych; przejrzała cię może w chwili, gdy widziałeś w niej jeszcze tylko majątek i wykwint; mimo twego sprytu, czytała może w twojej duszy. Jest dość fałszywa, aby żaden fałsz nie ostał się przed nią. Boję się – dodał – żem cię pchnął na złą drogę. Mimo całego poloru umysłu i form, wygląda mi ona na despotkę, jak wszystkie kobiety, które używają życia jedynie głową. Dla niej całe szczęście mieści się w dobrobycie, w przyjemnościach towarzyskich, uczucie jest dla niej rolą. Unieszczęśliwiłaby cię, zrobiłaby z ciebie swojego lokaja…

Rastignac rzucał groch o ścianę. Przerwałem mu, przedstawiając mu z pozornym humorem moje położenie finansowe.

– Wczoraj wieczór – odparł – karcięta zabrały mi wszystko, co miałem do rozporządzenia. Gdyby nie ta banalna katastrofa, chętnie bym z tobą podzielił moją sakiewkę. Ale chodźmy gdzie na śniadanie, ostrygi podszepną nam może jaką dobrą radę.

Ubrał się, kazał zaprząc swój kabriolecik; po czym podobni dwóm milionerom przybyliśmy do Cafe de Paris, z czelnością owych zuchwałych spekulantów, którzy żyją na koszt fikcyjnych kapitałów. Ten diabeł Gaskończyk przygniatał mnie swoją swobodą i niezmąconą pewnością siebie. W chwili, gdy piliśmy kawę, skończywszy bardzo wykwintne i umiejętnie zadysponowane śniadanko, Rastignac, który rozdawał skinienia głowy rozmaitym młodym ludziom zalecającym się zarówno miłą powierzchownością jak wykwintem stroju, rzekł na widok jednego z tych dandysów:

– Oto coś dla ciebie.

To mówiąc, dał znak głową gentlemanowi w pięknym krawacie, szukającemu widocznie miejsca, aby się doń zbliżył.

– Ten zuch – szepnął mi Rastignac do ucha – dostał krzyż za to, iż spłodził różne dzieła, których nie rozumie: jest chemikiem, historykiem, powieściopisarzem, publicystą; posiada czwartą, trzecią część, połowę praw do mnóstwa sztuk teatralnych, a jest ciemny jak oślica Balaama. To nie człowiek, to nazwisko, to etykieta znajoma publiczności. Toteż nie odważyłby się wejść do któregoś z owych gabinetów, gdzie widnieje nad drzwiami ten napis: Tu można pisać samemu. Jest sprytny tak, że wywiódłby w pole cały kongres dyplomatów. W dwóch słowach, jest to moralny metys, ani zupełnie uczciwy, ani zupełne ladaco. Ale sza! Pojedynkował się już, świat nie żąda więcej i powiada o nim: „To uczciwy człowiek”.

– I cóż, drogi przyjacielu, szanowny przyjacielu, jak się miewa Wasza Inteligencja? – zagadnął Rastignac w chwili, gdy nieznajomy usiadł przy sąsiednim stole.

– Thi! Tak sobie. Jestem przeciążony pracą. Mam w ręku wszystkie materiały potrzebne do sporządzenia bardzo ciekawych pamiętników historycznych, a nie wiem, komu je przypisać. To mnie dręczy; trzeba się spieszyć, pamiętniki wyjdą z mody.

– Czy to współczesne pamiętniki, czy dawne, ze Dworu?… o czym?

– Sprawa Naszyjnika.

– Czyż to nie istny cud? – rzekł do mnie Rastignac, śmiejąc się.

Po czym, zwracając się do przedsiębiorcy:

– Pan de Valentin – dodał, wskazując na mnie – mój przyjaciel: przedstawiam go panu jako przyszłą sławę naszej literatury. Miał swego czasu ciotkę, bardzo dobrze postawioną na Dworze, margrabinę, i od dwóch lat pracuje nad rojalistyczną historią Rewolucji.

Po czym, nachylając się do ucha tego osobliwego handlarza, rzekł:

– To talent całą gębą, ale zarazem głuptasek, który gotów byłby sporządzić panu pańskie pamiętniki, imieniem swojej ciotki, po sto talarów za tom.

– Zgoda – odparł tamten, poprawiając krawatkę. – Garson, cóż moje ostrygi?

– Tak, ale da mi pan dwadzieścia pięć ludwików komisowego i zapłaci mu pan jeden tom z góry – dodał Rastignac.

– Ani mowy. Dam tylko pięćdziesiąt talarów, aby mieć pewność szybkiego otrzymania rękopisu.

Rastignac powtórzył mi z cicha tę handlową rozmowę. Po czym, nie pytając mnie o zdanie, odparł:

– Zgadzamy się. Kiedy będziemy mogli się z panem zobaczyć, aby dobić sprawy?

– Hm… Przyjdźcież tutaj na obiad jutro o siódmej.

Wstaliśmy. Rastignac rzucił napiwek garsonowi, włożył rachunek do kieszeni i wyszliśmy. Byłem zdumiony lekkością, beztroską, z jaką sprzedał moją czcigodną ciotkę, margrabinę de Montbauron.

– Wolę raczej jechać do Brazylii i uczyć tam Indian algebry, o której nie mam pojęcia, niż plamić nazwisko rodziny!

Rastignac przerwał mi, parskając śmiechem.

– Jakiś ty głuptas! Najpierw bierz pięćdziesiąt talarów i pisz pamiętniki. Kiedy je skończysz, nie zgodzisz się na wydanie ich pod nazwiskiem ciotki, fujaro! Pani de Montbauron, ofiara gilotyny, jej robrony, jej reputacja, uroda, szminki, jej pantofelki, warte są grubo więcej niż sześćset franków. Jeżeli tedy księgarz nie zechce zapłacić twojej ciotki wedle sprawiedliwej ceny, znajdzie jakiegoś starego kawalera świeżego powietrza albo jakąś niewyraźną hrabinę na firmę dla pamiętników.

– Och! – wykrzyknąłem – po cóż opuściłem moje cnotliwe poddasze? Świat oglądany od strony kulis jest bardzo plugawy!

– Dobryś – odparł Rastignac – mamy poezję, a chodzi o interes! Jesteś dzieckiem. Słuchaj: co się tyczy pamiętników, publiczność je osądzi; co się tyczy naszego literackiego rajfura, czyż nie stracił ośmiu lat życia i nie opłacił swoich stosunków księgarskich okrutnymi doświadczeniami? Jeżeli nierówno dzielicie pracę nad książką, czyż w zamian zysk twój nie jest większy? Dwadzieścia pięć ludwików to dla ciebie o wiele więcej niż tysiąc franków dla niego. Et, możesz pisać pamiętniki – ostatecznie dzieło sztuki! – skoro Diderot mógł napisać sześć kazań za sto talarów.

– Ostatecznie – rzekłem wzruszony – to dla mnie kwestia bytu: toteż, mój poczciwy przyjacielu, winien ci jestem dzięki. Dwadzieścia pięć ludwików to dla mnie bogactwo…

– Większe niż mniemasz – odparł, śmiejąc się. – Jeżeli Finot daje mi porękawiczne za ten interes, czy nie domyślasz się, że ono będzie dla ciebie? Jedźmy do lasku bulońskiego – rzekł – ujrzymy tam twoją hrabinę, a ja ci pokażę przystojną wdówkę, którą mam zaślubić: urocza osoba, Alzatka, nieco przytłusta. Czytuje Kanta, Schillera, Jean Paula i mnóstwo książek hydraulicznych. Ma manię pytania mnie o zdanie; muszę udawać, że rozumiem wszystkie te sentymentalne niemczyzny, że znam mnóstwo ballad, wszystkie ziółka zabronione mi przez lekarzy. Nie mogłem jeszcze w niej wytępić entuzjazmów literackich, płacze jak bóbr, czytając Goethego i ja muszę także popłakiwać przez grzeczność, bo chodzi o pięćdziesiąt tysięcy franków renty, mój drogi, i najładniejszą nóżkę, najładniejszą rączkę pod słońcem!… Ach! gdyby tak nie mówiła miłoźdź i zerdze, to byłby ideał kobiety!

Ujrzeliśmy hrabinę, świetną w świetnym ekwipażu. Kokietka odkłoniła się nam bardzo czule, rzucając mi uśmiech, który mi się wydał boski i pełen uczucia. Ach, byłem bardzo naiwny, wierzyłem, że jestem kochany, miałem pieniądze i skarby namiętności, koniec nędzy! Czułem się lekki, wesół, rad ze wszystkiego, kochanka mego przyjaciela wydała mi się urocza. Drzewa, powietrze, niebo, cała natura, powtarzały mi uśmiech Fedory. Wracając z Pól Elizejskich, wstąpiliśmy do kapelusznika i do krawca Rastignaca. Sprawa Naszyjnika pozwoliła mi porzucić mój nędzny rynsztunek wojenny. Odtąd mogłem bez obawy walczyć na wdzięk i elegancję z młodymi ludźmi kręcącymi się wokół Fedory. Wróciłem do domu, zamknąłem się, aby usiąść spokojnie na pozór przy okienku; ale w duchu żegnałem na wieki moje dachy, żyjąc przyszłością, dramatyzując moje życie, pijąc wyobraźnią miłość i jej rozkosze. Ach! Jakże burzliwe może być istnienie w czterech ścianach poddasza! Dusza ludzka to jest czarodziejka, zmienia słomę w diamenty; pod jej różdżką zaczarowane pałace wykwitają jak kwiaty pod gorącym tchnieniem słońca… Nazajutrz około południa Paulina zapukała do moich drzwi i przyniosła mi – zgadnij co? List od Fedory. Hrabina prosiła, abym wstąpił po nią do Luksemburgu: mieliśmy wspólnie zwiedzić muzeum i ogród botaniczny.

– Posłaniec czeka na odpowiedź – rzekła po chwili milczenia.

Nabazgrałem spiesznie list z podziękowaniem i oddałem go Paulinie. Zacząłem się ubierać. W chwili, gdy, dosyć rad z siebie, kończyłem tualetę, lodowaty dreszcz przebiegł mnie na tę myśl:

„Czy Fedora wybrała się powozem, czy pieszo? Czy będzie deszcz, czy pogoda?… Ale – mówiłem sobie – powozem czy pieszo, alboż można kiedy przewidzieć kaprys kobiety? Nie będzie miała pieniędzy, a zechce dać pięć franków jakiemu małemu Sabaudczykowi za to, że mu do twarzy w łachmanach”.

Nie miałem złamanego szeląga, a pieniądze miałem podjąć aż wieczór. Och! Jak drogo w krytycznych chwilach młodości poeta opłaca intelektualną siłę, którą zawdzięcza wstrzemięźliwości i pracy! W tej jednej chwili uczułem tysiąc żywych i bolesnych myśli niby tysiąc grotów. Spoglądałem w niebo przez okienko, czas był mocno niepewny. W razie nieszczęścia, mogłem wprawdzie wziąć dorożkę na cały dzień; ale czyż wtedy nie miałbym zatrutej każdej minuty mego szczęścia obawą, że nie spotkam Finota wieczorem? Nie czułem się dość silnym, aby znieść tyle wzruszeń w pełni mego szczęścia. Mimo pewności, że nic nie znajdę, zacząłem przeszukiwać cały pokój, szukałem urojonych talarów nawet w sienniku, szperałem wszędzie, wytrząsłem nawet stare buty. Trawiony nerwową gorączką, wodziłem błędnym okiem po meblach, przewróciwszy je wszystkie. Czy zrozumiesz szał, jaki mnie ogarnął, kiedy otwierając po siódmy raz szufladę w biureczku, aby ją przepatrzyć z ową apatią, w jakiej pogrąża nas rozpacz, spostrzegłem niby przylepioną do poprzecznej deszczki, chytrze przyczajoną, ale schludną, lśniącą jasno jak wschodząca gwiazda, piękną i szlachetną pięciofrankówkę? Nie żądając od niej rachunku ani za jej milczenie, ani za okrucieństwo, jakiego się dopuściła, ukrywając się w ten sposób, ucałowałem ją jak przyjaciela wiernego w nieszczęściu i pozdrowiłem ją okrzykiem, który nie został bez echa. Obróciłem się nagłe i ujrzałem pobladłą Paulinę.

– Myślałam – rzekła wzruszonym głosem – że pan sobie zrobił co złego! Posłaniec… – Przerwała, jakby się dławiła. – Ale mama zapłaciła mu – dodała.

 

Po czym uciekła, dziecinna i lekka jak kaprys. Biedna mała! Życzyłem jej mego szczęścia. W tej chwili czułem, że mam w duszy całą rozkosz ziemi; byłbym chciał zwrócić nieszczęśliwym ich cząstkę, którą zdawało mi się, że kradnę. Nasze nieszczęśliwe przeczucia są prawie zawsze trafne: hrabina odesłała powóz. Przez jakiś kaprys, jeden z tych, które ładne kobiety nie zawsze umieją sobie wytłumaczyć, chciała iść do botanicznego ogrodu przez bulwary i pieszo.

– Będzie deszcz – mówiłem.

Zaczęła się ze mną spierać. Przypadkowo przez cały czas, który zabawiliśmy w Luksemburgu, było ładnie. Skorośmy wyszli z ogrodu, z wielkiej chmury, która mnie niepokoiła cały czas, spadło kilka kropel. Wsiedliśmy do dorożki. Ledwieśmy zajechali na bulwary, deszcz ustał, wypogodziło się zupełnie. Przybywszy do Muzeum, chciałem odprawić dorożkę, Fedora prosiła mnie, abym ją zatrzymał. Co za tortura! Ale rozmawiać z nią, dławiąc tajemny niepokój, który bez wątpienia znaczył się na mej twarzy jakimś głupim i martwym uśmiechem; błądzić po ogrodzie botanicznym, przebiegać cieniste aleje i czuć jej ramię wspierające się na moim, było w tym wszystkim coś fantastycznego: to był sen na jawie. Mimo to ruchy jej – czy to gdyśmy szli, czy gdyśmy przystanęli – nie miały nic słodkiego ani miłosnego, mimo rozkosznych pozorów. Kiedy się siliłem zespolić poniekąd z rytmem jej życia, czułem w niej jakąś ukrytą nerwowość, coś niespokojnego, ekscentrycznego. Kobiety bez duszy nie mają w swoich gestach nic miękkiego. Toteż nie było między nami żadnej jedności, ani w kierunku woli, ani nawet w chodzie. Nie ma słów dla oddania tej materialnej niezgodności dwojga istot, nie nawykliśmy bowiem jeszcze dostrzegać myśli w ruchu. To zjawisko natury można czuć instynktem, nie można go wyrazić.

Podczas tych gwałtownych paroksyzmów mojej namiętności (podjął Rafael po chwili milczenia i jak gdyby odpowiadając na zarzut, jaki czynił sam sobie) nie sekcjonowałem moich wrażeń, nie analizowałem mojej przyjemności ani nie rachowałem bicia mego serca, tak jak skąpiec ogląda i waży sztuki złota. Och, nie! Doświadczenie rzuca dziś smutne światło na minione wypadki, a wspomnienie przywodzi mi te obrazy, tak jak w piękną pogodę fale morskie wyrzucają na brzeg drzazgi rozbitego okrętu.

– Mógłby mi pan oddać dość ważną przysługę – rzekła hrabina, spoglądając na mnie jakby z pomieszaniem. – Zwierzywszy panu moją niechęć do miłości, czuję się swobodniejsza, żądając tego od pana w imię przyjaźni. Czyż nie miałby pan – dodała, śmiejąc się – większej zasługi, wyświadczając mi grzeczność właśnie dzisiaj?

Patrzyłem na nią z bólem. Nie czując nic w mojej obecności, była przymilna, a nie serdeczna; miałem wrażenie, że gra swoją rolę jak skończona aktorka. Potem nagle akcent jej, spojrzenie, słowo budziły na nowo moje nadzieje; ale jeżeli miłość moja rozbudzona malowała się w moich oczach, ona wytrzymywała ich promienie oczyma, których jasności nie mąciło nic zgoła: zdawały się, jak oczy tygrysa, wyścielone metalową blaszką. W tych momentach nienawidziłem jej.

– Poparcie księcia de Navarreins – ciągnęła głosem pełnym pieszczoty – byłoby mi bardzo użyteczne wobec pewnej osoby wszechpotężnej w Rosji, której znowuż interwencja jest mi potrzebna dla uzyskania sprawiedliwości w sprawie tyczącej zarówno mego majątku, jak pozycji w świecie. Chodzi o to, aby cesarz uznał moje małżeństwo. Wszak książę de Navarreins jest pana krewnym? List od niego załatwiłby wszystko.

– Wszystko dla pani – odparłem – proszę rozkazywać.

– Jest pan bardzo miły – rzekła, ściskając mi rękę. – Niech pan wstąpi do mnie na obiad, opowiem panu jak na spowiedzi.

Ta kobieta tak nieufna, tak ostrożna, o której interesach nikt od niej nic nie słyszał, miała się mnie radzić!

– Och! Jakże kocham teraz to milczenie, które mi pani nałożyła! – wykrzyknąłem. – Ale wolałbym jakąś jeszcze cięższą próbę.

W tej chwili poddawała się moim pijanym miłością spojrzeniom i nie broniła się przed mym podziwem, kochała mnie tedy! Znaleźliśmy się u niej. Osobliwym szczęściem zawartość mej sakiewki zdołała zaowolić dorożkarza. Spędziłem rozkoszny dzień, sam na sam z nią, u niej; pierwszy to raz widziałem ją w ten sposób. Aż do tego dnia świat, jego mrożąca grzeczność i zimne formy rozdzielały nas, nawet w czasie wystawnych obiadów: ale tego dnia byłem u niej tak, jak gdybym mieszkał pod jej dachem, posiadałem ją niejako. Moja nieokiełzana wyobraźnia kruszyła zapory, układała wypadki wedle mej ochoty i zanurzała mnie w rozkoszach szczęśliwej miłości. Czując się jej mężem, podziwiałem ją w drobnych zajęciach domowych; rozkoszą było mi patrzeć, jak zdejmuje szal i kapelusz. Zostawiła mnie na chwilę samego i wróciła inaczej uczesana, czarująca. To wszystko było dla mnie! W czasie obiadu obsypywała mnie uprzejmościami i rozwijała nieskończony wdzięk w tysiącu rzeczy, które wydają się niczym, a które są połową życia. Skorośmy się znaleźli oboje przy dobrym ogniu, w wygodnych fotelach, otoczeni cudami wschodniego zbytku; kiedy ujrzałem tak blisko siebie tę kobietę, której słynna piękność przyprawiała o bicie tyle serc, tę kobietę tak trudną do zdobycia, mówiącą do mnie, rozwijającą dla mnie całą swą zalotność, rozkoszne moje upojenie stało się niemal męką. Na moje nieszczęście przypomniałem sobie ważną sprawę, którą miałem załatwić: trzeba mi było spieszyć na schadzkę umówioną wczoraj.

– Co, już? – rzekła, widząc, że biorę kapelusz.

Kocha mnie! Tak myślałem przynajmniej, słysząc, jak wymawia te słowa z przeciągłą pieszczotą w głosie. Aby przedłużyć mą ekstazę, byłbym zamienił chętnie dwa lata mego życia za każdą godzinę, której by zechciała mi użyczyć. Szczęście moje urosło o wszystkie pieniądze, którem tracił! Była północ, kiedy mnie pożegnała. Bądź co bądź, nazajutrz, heroizm mój kosztował mnie wiele wyrzutów, lękałem się, żem zaprzepaścił sprawę pamiętników, dziś tak dla mnie ważną; pobiegłem do Rastignaca i poszliśmy, aby zdybać przy wstawaniu odpowiedzialnego wydawcę moich przyszłych dzieł. Finot odczytał mi akcik, gdzie nie było mowy o ciotce, a po którego podpisaniu wyliczył mi pięćdziesiąt talarów. Zjedliśmy śniadanie we trójkę. Kiedy zapłaciłem mój nowy kapelusz, parę drobiazgów i długi, zostało mi tylko trzydzieści franków; ale wszystkie trudności życia wygładziły się na kilka dni. Gdybym chciał słuchać Rastignaca, mógłbym mieć skarby, przyjmując otwarcie system angielski. Chciał mi koniecznie wyrobić kredyt i zmusić mnie do zaciągnięcia pożyczki, twierdząc, że pożyczki podtrzymują kredyt. Wedle niego ze wszystkich kapitałów w świecie przyszłość jest największym i najpiękniejszym. Zabezpieczając w ten sposób moje długi na przyszłych zasobach, polecił mnie swemu krawcowi, artyście, który rozumiał młodego człowieka i który miał mi pozwolić oddychać aż do mego małżeństwa. Od tego dnia zerwałem z klasztornym i pracowitym życiem, które wiodłem przez trzy lata. Chodziłem bardzo pilnie do Fedory, gdzie starałem się zaćmić elegantów i lwów salonowych, których tam spotykałem. W przekonaniu, że już na zawsze wziąłem rozbrat z nędzą, odzyskałem swobodę umysłu, miażdżyłem rywali, uchodziłem za człowieka pełnego uroku, świetnego, niezwyciężonego. Mimo to doświadczeni ludzie mówili o mnie: „Chłopiec z taką głową nie zaprząta się kobietami!”. Wychwalali miłosiernie moją inteligencję kosztem mego serca. „Jaki on szczęśliwy, że nie kocha!” – wykrzykiwali. „Gdyby kochał, czyż miałby tyle humoru, werwy?” Tymczasem ja byłem bardzo miłośnie głupi w obecności Fedory! Sam na sam z nią nie umiałem nic znaleźć do powiedzenia; lub też, jeżeli mówiłem, ironizowałem na temat miłości; byłem smutnym wesołkiem jak dworak, który chce ukryć ciężką zgryzotę. Wreszcie starałem się stać czymś nieodzownym dla jej życia, szczęścia, próżności; codziennie przy niej, byłem jej niewolnikiem, zabawką wciąż na jej rozkazy. Strwoniwszy w ten sposób dzień, wracałem do domu, aby pracować przez noc, sypiając ledwo parę godzin nad ranem. Ale nie będąc nawykły jak Rastignac do systemu angielskiego, zostałem niebawem bez grosza. Z tą chwilą, drogi przyjacielu, zdobywca bez kochanek, elegant bez pieniędzy, pokątny wzdychacz, popadłem z powrotem w to nędzne życie, w to zimne i głębokie nieszczęście, starannie ukryte pod zwodniczymi pozorami zbytku. Odczułem wówczas moje dawne cierpienia, ale mniej ostre: widocznie oswoiłem się z ich straszliwymi paroksyzmami. Często ciastka i herbata, tak oszczędnie podawane w salonach, były moim jedynym pożywieniem. Czasem wspaniały obiad u hrabiny musiał mi starczyć na dwa dni. Obracałem cały mój czas, siły i zdolność obserwacji na to, aby głębiej wniknąć w nieprzenikniony charakter Fedory. Aż dotąd nadzieja lub rozpacz powodowały moim sądem, widziałem w niej to najtkliwszą, to najbardziej nieczułą kobietę pod słońcem; ale te kolejne przypływy radości lub smutku stały mi się nie do zniesienia; chciałem zakończyć tę okropną walkę, zabijając moją miłość. Złowrogie blaski lśniły niekiedy w mej duszy i odsłaniały przepaść między nami. Hrabina usprawiedliwiała wszystkie może obawy; nigdy nie podchwyciłem łez w jej oczach; w teatrze patrzyła na wzruszającą scenę chłodno i z żartem na ustach. Zachowywała całą subtelność dla siebie, nie odgadywała nigdy cudzego szczęścia lub nieszczęścia.