Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przez noc myśli starego wzięły inny obrót; stąd jego pobłażanie. Uknuł plan, aby sobie zadrwić z paryżan, aby ich omotać, ugotować, ugnieść w ręku, kazać im biegać, gonić, pocić się, spodziewać, blednąc; aby się zabawić nimi – tak myślał on, dawny bednarz, w swojej szarej sali, idąc po spróchniałych schodach swego domu w Saumur. Myślał o swoim bratanku. Chciał ocalić honor zmarłego brata tak, żeby to nie kosztowało ani szeląga jego bratanka, ani jego samego. Zamierzał ulokować kapitały na trzy lata; miał troszczyć się jedynie o swój majątek; trzeba więc było żeru jego piekielnej energii i znalazł go w bankructwie brata. Nie czując w łapach nic, co by mógł wyciskać, chciał pocisnąć paryżan na rzecz Karola i okazać się wybornym bratem tanim kosztem. Honor rodziny tak małą odgrywał rolę w tym planie, że dobrą jego wolę można porównać z nałogiem, który pozwala graczom przyglądać się dobrze rozegranej partii, chociaż nie są w niej zainteresowani.

Potrzebował do tego celu Cruchotów, ale nie chciał iść do nich; chciał sprawić, aby oni przyszli do niego. Chciał tegoż wieczora jeszcze rozpocząć komedię, której plan właśnie powziął i stać się nazajutrz, nie wydając ani grosza, przedmiotem podziwu całego miasta.

W nieobecności ojca Eugenia miała to szczęście, że mogła się zajmować otwarcie swym ukochanym kuzynem, wylewać na niego bez obawy skarby współczucia. To jedna z cudownych przewag kobiety, jedyna, którą pragnie dać uczuć, jedyna którą wybacza mężczyźnie, jeśli ją jej pozostawi. Kilka razy Eugenia zachodziła słuchać oddechu Karola, przekonać się, czy śpi, czy też się obudził; potem, kiedy wstał, śmietanka, kawa, jajka, owoce, talerzyki, szklanka – wszystko, co było częścią składową śniadania, stało się dla niej przedmiotem starań. Wbiegła lekko na stare schody, aby słuchać szmeru w pokoju kuzyna. Czy się ubiera, czy jeszcze płacze? Podeszła aż do drzwi.

– Kuzynie?

– Co, kuzynko.

– Czy chcesz śniadać w jadalni, czy u siebie w pokoju?

– Jak każesz, kuzynko.

– Ale jak się kuzyn czuje?

– Kuzynko, wstyd mi, że jestem głodny.

Ta rozmowa przez drzwi była dla Eugenii istną przygodą z romansu.

– Więc dobrze, przyniesiemy ci śniadanie do pokoju, żeby nie drażnić ojca.

Zeszła do kuchni lekko jak ptak:

– Nanon, idź do panicza sprzątnąć.

Te schody, po których tak często wchodziła i schodziła, gdzie słychać było najlżejszy hałas, straciły w oczach Eugenii swój starczy charakter; wydawały się jej promienne, mówiły, były młode jak ona, młode jak jej miłość, której służyły za posła. Wreszcie matka, jej dobra i pobłażliwa matka, zgodziła się pomóc zachciankom jej miłości; kiedy pokój Karola sprzątnięto, udały się obie, aby dotrzymywać towarzystwa nieszczęśliwemu: czyż chrześcijańska miłość bliźniego nie nakazuje pocieszać cierpiących? Obie kobiety zaczerpnęły w religii sporo drobnych sofizmatów, aby usprawiedliwić przed sobą swoje wybryki.

Karol Grandet był więc przedmiotem najserdeczniejszych i najtkliwszych starań. Jego zbolałe serce żywo odczuło słodycz owej aksamitnej przyjaźni, owej delikatnej sympatii, którą te dwie dusze, zawsze skrępowane, umiały rozwinąć, raz uczuwszy się wolne w dziedzinie cierpień, swojej przyrodzonej sferze. Eugenia, uprawniona pokrewieństwem, zabrała się do porządkowania bielizny, sprzętów toaletowych, które przywiózł jej kuzyn i mogła się zachwycać do woli każdym zbytkownym cackiem, srebrnymi i złotymi, artystycznie rzeźbionymi drobiazgami, które jej wpadły w ręce i które trzymała długo pod pozorem ich obejrzenia.

Karol nie bez głębokiego wzruszenia patrzył na te objawy przyjaźni ze strony ciotki i kuzynki; znał na tyle towarzystwo paryskie, aby wiedzieć, że w położeniu swoim znalazłby tam jedynie serca obojętne lub zimne. Eugenia ukazała mu się w całym blasku swojej szczególnej piękności; podziwiał obecnie niewinność tych obyczajów, z których drwił sobie z początku. Toteż, kiedy Eugenia wzięła z rąk Nanon fajansowe naczynie pełne kawy z mlekiem, aby je podać kuzynowi z całą naiwnością uczucia, rzucając mu poczciwe spojrzenie, oczy paryżanina zwilżyły się łzami; ujął jej rękę i pocałował.

– Co tobie, kuzynie? – spytała.

– Och, to łzy wdzięczności – odpowiedział.

Eugenia obróciła się szybko do kominka, aby wziąć lichtarz.

– Nanon, weź to, odnieś.

Kiedy spojrzała na kuzyna, była jeszcze bardzo czerwona, ale przynajmniej spojrzenia jej mogły kłamać i nie okazać bezmiernej radości, która zalewała jej serce; mimo to, oczy ich wyrażały jedno uczucie, jak dusze ich stopiły się w jednej myśli: przyszłość należała do nich. To słodkie wzruszenie było dla Karola w pełni jego straszliwego cierpienia tym rozkoszniejsze, im bardziej było niespodziewane.

Uderzenie młotka przywołało obie kobiety na ich miejsce. Szczęściem mogły zbiec dość szybko, aby się znaleźć przy robocie, kiedy wszedł Grandet: gdyby je spotkał w sieni, wystarczyłoby to zupełnie, aby obudzić jego podejrzenia.

Po śniadaniu, które stary spożył, stojąc, zjawił się gajowy. Gajowy ów, który nie dostał jeszcze przyrzeczonego wynagrodzenia, przybył z Froidfond, skąd przyniósł zająca, kuropatwy zabite w parku, węgorze i dwa szczupaki dostarczone przez młynarza.

– He, he, poczciwy Cornoiller, zjawia się jak na obstalunek. Dobre to do jedzenia?

– Tak, mój zacny panie, zabite przed dwoma dniami.

– Dalej, Nanon, na ramię broń! – rzekł stary. —Weź to, będzie na obiad, zaprosiłem panów Cruchot.

Nanon otworzyła głupawe oczy i patrzyła na wszystkich.

– Jak to – rzekła – a skąd wezmę słoniny i korzeni?

– Żono – rzekł Grandet – daj sześć franków Nanon i przypomnij mi, abym zszedł do piwnicy po parę flaszek dobrego wina.

– No więc, panie Grandet… – rzekł gajowy, który przygotował mówkę, aby wyjaśnić kwestię swoich zasług – panie Grandet…

– Ta ta ta ta – rzekł Grandet – wiem, o co ci chodzi, poczciwy z ciebie człowiek, pomówimy o tym jutro, dziś jestem zajęty. Żono, daj mu pięć franków – rzekł do pani Grandet.

I wyszedł. Biedna kobieta była aż nadto szczęśliwa, kupując spokój za jedenaście franków. Wiedziała, że Grandet będzie milczał przez dwa tygodnie, wyciągnąwszy z niej sztuka po sztuce pieniądze, które jej dał.

– Masz, Cornoiller – rzekła, wsuwając mu dziesięć franków w rękę – kiedyś odpłacimy ci twoje służby.

Cornoiller nie wiedział, co powiedzieć. Poszedł.

– Proszę pani – rzekła Nanon, która włożyła czarny czepek i wzięła koszyk. – Wystarczą mi trzy franki, niech pani zachowa resztę. Wystarczy, wystarczy.

– Nanon, zrób dobry obiad, kuzyn też będzie – rzekła Eugenia.

– Stanowczo, dzieje się coś niezwykłego – rzekła pani Grandet. – To trzeci raz od naszego ślubu, że ojciec prosi na obiad.

Około czwartej, w chwili, gdy Eugenia i jej matka nakryły na sześć osób i kiedy pan domu przyniósł kilka butelek owego przepysznego wina, jakie mieszkańcy prowincji hodują miłośnie, Karol wszedł do pokoju. Młody człowiek był blady. Ruchy jego, zachowanie, spojrzenie, głos, nacechowane były pełnym wdzięku smutkiem. Nie udawał boleści, cierpiał naprawdę; a zasłona, jaką cierpienie skryło jego twarz, dawała mu ten interesujący wyraz, który tak się podoba kobietom. Eugenia pokochała go za to tym więcej. Może i nieszczęście zbliżyło go do niej. Karol nie był już owym bogatym i pięknym młodzieńcem, żyjącym w sferze dla niej niedostępnej, ale krewniakiem pogrążonym w nieopisanej nędzy. Nędza stwarza równość. Kobieta ma to wspólnego z aniołem, że istoty cierpiące należą do niej. Karol i Eugenia zrozumieli się i rozmawiali jedynie oczami; gdyż biedny zdetronizowany dandys sierota stanął w kącie i stał tam niemy, spokojny i dummy, ale od czasu do czasu łagodne, słodkie i pieszczotliwe spojrzenie kuzynki rzucało na niego swój blask, zniewalając go do porzucenia smutnych myśli i puszczenia się wraz z nią na pola nadziei i przyszłości, przez które rada była pomykać z nim razem.

W tej chwili miasto Saumur bardziej było poruszone obiadem wydanym przez Grandeta dla Cruchotów niż wczoraj wiadomością o sprzedaży zbioru, która była zdradą stanu wobec przemysłu winnego. Gdyby chytry winiarz wyprawił obiad w tej samej intencji, która kosztowała ogon psa alcybiadesowego, byłby może wielkim człowiekiem; ale on, nieskończenie przerastający swoje miasto, z którego drwił bez ustanku, nie dbał ani trochę o Saumur. Państwo des Grassins dowiedzieli się rychło o nagłej śmierci i o prawdopodobnym bankructwie ojca Karola; postanowili wybrać się jeszcze tego wieczora do swego klienta, aby wziąć udział w jego boleści i dać mu dowody przyjaźni, wywiadując się o pobudki, jakie go mogły skłonić do zaproszenia w podobnych okolicznościach Cruchotów na obiad. Punkt o piątej prezydent C. de Bonfons i jego stryj rejent przybyli wystrojeni na ostatni guzik. Goście zasiedli do stołu i zaczęli od napychania się. Grandet był poważny, Karol milczący, Eugenia niema, pani Grandet mówiła nie więcej niż zwykle, tak że ten obiad był prawdziwą stypą. Skoro obiad się skończył, Karol rzekł:

– Pozwolą stryjostwo, że pójdę do siebie. Muszę się zająć długą i smutną korespondencją.

– Idź, mój bratanku.

Po odejściu Karola, skoro stary miał pewność, że Karol nie może nic słyszeć i że musi być pogrążony w pisaniu, spojrzał spod oka na żonę:

– Pani Grandet, to co mamy mówić, to byłoby po chińsku dla ciebie; jest wpół do ósmej, możesz się schować. Dobranoc, Eugenio.

Uściskał Eugenię, po czym dwie kobiety wyszły. Tu zaczęła się scena, w której stary Grandet bardziej niż w jakimkolwiek okresie życia rozwinął całą zręczność nabytą w stosunkach z ludźmi i która zyskiwała mu często ze strony nazbyt dotkliwie oskubanych przydomek starego hycla. Gdyby były mer Saumur miał większe ambicje; gdyby szczęśliwe okoliczności, wynosząc go w wyższe sfery społeczeństwa, wysłały go na kongresy, gdzie się ważą sprawy narodów, gdyby mu tam przyświecał ów geniusz, jakim go darzył interes osobisty, nie ulega kwestii, że tam chlubnie służyłby Francji. Mimo to z równym prawdopodobieństwem można przypuścić, że opuściwszy Saumur, poczciwiec odgrywałby mizerną rolę. Z ludzkimi inteligencjami jest może tak, jak z pewnymi zwierzętami, które stają się bezpłodne, wyrwane z rodzinnego klimatu.

 

– Paa…aaa…aaa…nie pree…eee…eee…zesie, powiadaa…ał paa…an, że baaa…aankructwo…

Jąkanie, przyjęte od tak dawna przez starego i uchodzące za naturalne, tak samo jak głuchota, na którą się uskarżał w słotne dni, stała się w obecnej chwili dla Cruchotów tak nużąca, że słuchając winiarza, skręcali się bezwiednie, jak gdyby chcieli dokończyć słowa, w których on się wikłał do woli. Trzeba tutaj może skreślić historię jąkania się i głuchoty Grandeta. Nikt w całym Anjou nie słyszał lepiej i nie umiał wyraźniej mówić andegaweńską francuszczyzną niż szczwany winiarz. Niegdyś, mimo całej swej chytrości, padł ofiarą pewnego Izraelity, który w dyskusji przykładał rękę jak trąbkę do ucha niby dla lepszego słyszenia i bełkotał, szukając wyrazów tak, że Grandet – ofiara swej ludzkości – czuł się w obowiązku podsuwać chytremu Żydowi słowa i myśli, których Żyd niby to szukał. Grandet kończył rozumowania rzeczonego Żyda, mówił tak, jak powinien był mówić przeklęty Żyd, stawał się wreszcie Żydem, a nie Grandetem! Bednarz wyszedł z tej dziwacznej walki dobiwszy jedynego targu, którego mógł się wstydzić w całym ciągu swego handlowego życia. Ale o ile stracił pieniężnie, zyskał stąd dobrą lekcję i później zebrał z niej owoce. Toteż poczciwiec błogosławił Żyda, który go nauczył sztuki zniecierpliwienia przeciwnika i zmuszenia go, aby dobierając wyrażeń dla jego własnej myśli, zatracał poczucie swojej.

Otóż żadna sprawa nie wymagała więcej głuchoty, jąkania oraz niepojętych korowodów, w które Grandet spowijał swoje myśli. Po pierwsze, nie chciał przyjmować odpowiedzialności za swoje idee; następnie, chciał panować nad słowami i zostawić świat w niepewności co do swych prawdziwych zamiarów.

– Panie de Booo…onfons… – po raz drugi w ciągu trzech lat Grandet nazywał młodszego Cruchot panem de Bonfons. Prezydent mógł się już widzieć przyszłym zięciem fałszywego poczciwca. – Poooo…owiadał paaa…an, że baaaa…ankructwu można w peeee…wnych wypadkach zapobiec prze…ez…

– Przez sam trybunał handlowy. To się zdarza codziennie – rzekł pan C. de Bonfons, chwytając się myśli starego Grandet lub też zgadując ją i chcąc mu ją życzliwie wytłumaczyć. – Słyszy pan?

– Słu-uucham – odparł pokornie stary, przybierając chytrą minę uczniaka, który śmieje się w duchu ze swego profesora, udając, że go słucha z największą uwagą.

– Kiedy człowiek znaczny i szanowany, jakim był na przykład nieboszczyk brat pański w Paryżu…

– Móóóó…ój braaa…at, tak…

– Jest zagrożony katastrofą…

– To się naaaa…zywa kaaaa-atastrofa?

– Tak. Kiedy bankructwo staje się nieuniknione, trybunał handlowy, którego jurysdykcji bankrut podlega (niech pan dobrze uważa), ma prawo swoim orzeczeniem wyznaczyć firmie handlowej likwidatorów. Likwidować to nie znaczy bankrutować, rozumie pan? Bankrutując, człowiek jest zhańbiony; likwidując, zostaje uczciwym człowiekiem.

– Tooo wieeee…lka róóóó…żnica, jeżeli toooo nie kooo…sztuje drożej – rzekł Grandet.

– Ale likwidację można przeprowadzić nawet bez pomocy trybunału handlowego. Albowiem – ciągnął prezydent, biorąc szczyptę tabaki – w jaki sposób oznajmia się bankructwo?

– Tak, niiii…gdy o tym nieee myyyy…ślałem – odparł Grandet.

– Po pierwsze – ciągnął sędzia – przez złożenie bilansu w kancelarii trybunału, czego dopełnia albo sam kupiec, albo jego pełnomocnik opatrzony w należyte uprawnienia. Po wtóre, na żądanie wierzycieli. Otóż, jeżeli kupiec nie złoży bilansu, jeżeli żaden wierzyciel nie żąda od sądów wyroku, który ogłosiłby rzeczonego kupca jako będącego w stanie upadłości, cóż się dzieje?

– Taa…ak, cóóóż się dziee…je?

– Wówczas rodzina zmarłego, jego przedstawiciele, jego masa albo też sam kupiec, o ile jest przy życiu, albo jego przyjaciele, o ile się ukrywa, likwidują. Czy może chce pan likwidować interesy swego brata? – spytał prezydent.

– A, panie Grandet – wykrzyknął rejent – to byłoby pięknie. Jest jeszcze poczucie honoru na prowincji. Gdybyś pan ocalił swoje nazwisko, bo to jest pańskie nazwisko, byłbyś pan…

– Wzniosły – rzekł prezydent, przerywając stryjowi.

– Oczywiście – odparł stary winiarz – móóój braaat nazyyyy…ywał się Graaa…andet tak jak ja. Tooo jest peeee…ewne, wiadooo…me. Nieee zaaa…rzekam się. A taaaka likwidaaa…cja mogłaby w każdym raaaa…zie być, pod wszee…lkim względem, baaaa…rdzo kooo…rzystna dla meee…go braaa…tanka, którego kooo…cham. Ale trzeba się rozpatrzyć. Ja nieee znam tych fiii…lutów paryskich. Ja mieszkam widziiii…cie paaa…anowie w Saumur. Mam swoje wiiii…no, swoje łąąki, swoje iiiinteresy. Nigdy nie podpisywałem weee…eksli. Co to jest weksel? Braaa…łem ich duuuu..żo, ale nigdy ich nie wyyy…stawiałem. Bierze się to… daje sięęę dooo eee…eskontu. To wszyyyy…ystko, co wiem. Słyyyy…yszałem, że mooo…oża odkupić weksle…

– Tak – rzekł prezydent. – Można odkupić weksle na rynku, płacąc tyle a tyle za sto. Rozumie pan?

Grandet zrobił trąbkę z ręki, przyłożył ją do ucha, a prezydent powtórzył jeszcze raz.

– Ale – odparł winiarz – wówczas trzeba w to wleeeźć z głooo…wą i nogami. Jaaa niiic nie rozuuu…miem, mimo że taki staaa…ry, z tego wszyyyystkiego. Ja muuuszę sieeeedzieć tutaj, pilnować zasiewów. Zbooooże rośnie i zbooożem się płaaaci. Przeeeeedewszyyystkim trzeba piiilnować zbiorów. Trzyyymają mnie piiiilne i waaaażne spraaaawy we Froidfond. Nie mooogę opuuuuścić do-dooomu, dla jaaaakichś hocków klocków diabelskich, z któóóórych niiiic nie roooozumiem. Powiaaada pan, że pooowinienem być w Paryżu, aby zliiikwiiidować, żeby powstrzymaaać bankructwo. Nieeee moooożna byyyć w dwóch miejscach naraz, o ile się nieee jeeest małym ptaszkiem… Iiii…

– Rozumiem pana – wykrzyknął rejent. – No i co, stary druhu, masz pan przyjaciół, starych przyjaciół, gotowych do ofiar dla pana.

„Nuże” – myślał w duchu winiarz – „decydujcież się”.

– I gdyby ktoś pojechał do Paryża, odszukał głównego wierzyciela pańskiego brata, powiedział mu…

– Chwiiileczkę – przerwał stary. – Gdyby mu powiedział. Co takiego powiedział? Cooooś… cooooś w tyyym rooodzaju: „Pan Grandet z Saumur niby to, pan Grandet z Saumur niby owo. Kocha sweeeego brata, kooocha sweeego bratanka. Grandet jest dobry kreeewny, ma najlepsze zaaaa…miary. Dobrze sprzeeedał swoje wino. Nie deklarujcie baaankructwa, zejdźcie się, naaaznaczcie liiiikwidatorów. Wtedy Graaandet zooobaczy. O wieeeeele więcej dostaniecie likwidując, niiiiż pozwalając, aaaby sąąądy wtykały swóóój nos… Nieprawdaż, hę?”

– Właśnie – rzekł prezydent.

– Bo, widzi pan, panie de Booonfons, trzeeeba się zaaaastanowić, zanim się coś pooostanowi. Ktooo nie może, nieeee może. W każdeeej truuudnej sprawie, jeżeli człowiek nieee chce się zruujnować, muuusi poznać środki i cięęężary. Hę, nieprawdaż?

– Oczywiście – rzekł prezydent. – Ja sądzę, że zyskawszy kilka miesięcy, można będzie odkupić wierzytelności za daną sumę i spłacić wszystko w drodze układu. Ha, ha! daleko można psa zaprowadzić, pokazując mu kawał słoniny. O ile nie było deklaracji bankructwa i o ile pan masz tytuły wierzytelności w ręku, stajesz się biały jak śnieg.

– Jaaak śnieg – powtórzył Grandet, robiąc znów trąbkę z dłoni. – Nie rozuuumiem tego śniegu.

– Niechże pan więc słucha – wykrzyknął prezydent.

– Słuuucham.

– Oblig to jest towar, który może stać wyżej albo niżej. To wypływa z teorii Jeremiasza Benthama o lichwie. Publicysta ten dowiódł, że przesąd, który okrywa hańbą lichwiarzy, jest głupstwem.

– Eeee – rzekł stary.

– Zważywszy że, w zasadzie, wedle Benthama, pieniądz jest towarem, i że to, co przedstawia pieniądz, staje się również towarem – ciągnął prezydent. – Zważywszy, iż stwierdzone jest, że podlegając zwykłym fluktuacjom oddziałującym na obroty handlowe, towar-weksel, noszący taki a taki podpis, znajduje się – tak samo jak taki a taki artykuł – obficie lub skąpo na rynku, że jest drogi lub spada do zera, trybunał orzeka… (co ja za głupstwa mówię, przepraszam) jestem zdania, że może pan wykupić swego brata po dwadzieścia pięć od stu.

– I móóówi pan, że to Je…je…jeremiasz Ben…

– Bentham, Anglik.

– Ten Jeremiasz oszczędzi nam wielu lamentacji w interesach – rzekł rejent, śmiejąc się.

– Ci Anglicy mają czaaasami ro…rozum, czuć to – rzekł Grandet. – Tak więęęc, wedle Ben…Ben…Benthama, jeżeli obligi mego brata sąąą warte… nie są nic warte. Tak. Dobrze mówię, nieprawdaż? To mi się wydaje jasne… Wierzyciele byliby… Nie, nie byliby… Ro…ro…zumiem.

– Niech mi pan pozwoli wytłumaczyć sobie to wszystko – rzekł prezydent. – Wedle prawa, jeżeli pan posiadasz tytuły wszystkich wierzytelności firmy Grandet, pański brat lub jego spadkobiercy nie są nic nikomu winni. Dobrze.

– Dobrze – powtórzył stary.

– Wedle sprawiedliwości, jeżeli obligi pańskiego brata negocjuje się (negocjuje się, rozumie pan ten termin?) na rynku po tyle a tyle straty, jeżeli ktoś z pańskich przyjaciół będzie tam, jeżeli je odkupi, to wobec tego, że wierzycieli nikt gwałtem nie zmuszał do odstąpienia ich, spadek po nieboszczyku Grandet z Paryża jest rzetelnie czysty.

– To prawda, interes to interes – rzekł bednarz. – Przyyyjąwszy to za pewnik… Bądź co bądź, rozumie pan, że tooo jest truuudne. Jaaa nie mam pieeeniędzy ani czaaasu, ani…

– Tak, nie może się pan ruszyć z domu. Więc dobrze, ja się podejmuję jechać do Paryża (zwróci mi pan koszty podróży, to drobiazg). Pójdę do wierzycieli, pogadam z nimi, ułożę się i wszystko się załatwi kosztem nadwyżki, którą pan dołoży do aktów likwidacji, aby wejść w prawa wierzycieli.

– Zooobaczymy, ja nieee chcę, ja nieee mogę się zobowiązywać, zaaanim… Kto nieee może, nie moooże. Rozumie pan.

– Słusznie.

– Głooowa mi pęęęka od tego, coś mi pan natraaajlował. Pieeerwszy raz w życiu trzeeeba mi myśleć o takich…

– Tak, pan nie jest prawnik.

– Ja jeeestem biedny wiiiniarz i nie rozuuumiem nic z tego, co pan mi nagadał, muuuszę to rooozważyć.

– Więc tak! – rzekł prezydent, wstając, aby zakończyć dyskusję.

– Ależ, mój drogi… – rzekł rejent, przerywając prezydentowi tonem wyrzutu.

– Co, stryju? – rzekł prezydent.

– Pozwólże panu Grandet wyjaśnić swoje zamiary. Chodzi w tej chwili o ważne pełnomocnictwo. Kochany pan Grandet musi określić…

Uderzenie młotka, które oznajmiło rodzinę des Grassins, ich wejście, przywitania, nie pozwoliły panu Cruchot dokończyć. Rejent rad był z tej przeszkody; już Grandet patrzył na niego koso, już narośl na nosie zwiastowała burzę. Ale po pierwsze roztropny rejent nie uważał za właściwe, aby prezydent trybunału pierwszej instancji udawał się do Paryża po to, aby skłonić do układów wierzycieli i maczać palce w szachrajstwie naruszającym prawidła ścisłej uczciwości; następnie nie słysząc z ust starego Grandet najmniejszej intencji zapłacenia jakiejkolwiek kwoty, drżał instynktownie przed tym, aby bratanek wmieszał się w tę sprawę. Skorzystał więc z chwili, w której weszli państwo des Grassins, aby wziąć prezydenta za łokieć i odciągnąć go do okna.

– Dosyć już okazałeś dobrych chęci, mój chłopcze, ale dosyć tych poświęceń się. Apetyt na to małżeństwo zaślepia cię. Tam do licha, nie trzeba wyjmować kasztanów z ognia. Pozwól mnie teraz prowadzić grę, pomagaj mi tylko. Czy to twoja rola narażać swoją godność sędziowską w podobnej…

Nie dokończył, słyszał jak des Grassins powiadał do starego bednarza, podając mu rękę:

– Panie Grandet, dowiedzieliśmy się o straszliwym nieszczęściu, jakie dotknęło twoją rodzinę, o klęsce firmy Wilhelma Grandet i o śmierci twego brata; przychodzimy, aby ci wyrazić serdeczny udział, jaki bierzemy w tym smutnym wypadku.

– Nie ma innego nieszczęścia – przerwał rejent – jak tylko śmierć młodszego pana Grandet. A i to nie zabiłby się, gdyby mu przyszło na myśl prosić brata o pomoc. Nasz stary przyjaciel, który honor ceni ponad wszystko, ma nadzieję zlikwidować długi firmy Grandet w Paryżu. Mój bratanek prezydent, chcąc mu oszczędzić kłopotów sprawy czysto sądowej, ofiaruje się jechać natychmiast do Paryża, aby rokować z wierzycielami i zaspokoić ich należycie.

Słowa te, potwierdzone zachowaniem się winiarza, gładzącego sobie podbródek, zdumiały bardzo troje des Grassins, którzy przez drogę wymyślali co wlezie na skąpstwo Grandeta, obwiniając go prawie o bratobójstwo.

– Ha, wiedziałem! – wykrzyknął bankier, patrząc na żonę. – Co ja ci mówiłem w drodze, żonusiu? Grandet ceni honor ponad wszystko, nie ścierpi, aby nazwisko jego ucierpiało bodaj najlżejszą plamkę. Pieniądz bez honoru to choroba. Umieją cenić honor na prowincji. To ładnie, bardzo ładnie, Grandet. Jestem stary żołnierz, nie umiem ukrywać swoich myśli, mówię prosto z mostu: to jest, do kroćset bomb, wspaniałe!

 

– W taaa…kim razie wspaaa…aniałość jest baaar…dzo droga – odparł stary lis, gdy bankier ściskał mu gorąco dłoń.

– Ale to wszystko, mój dobry Grandet, niech mi daruje pan prezydent, to jest rzecz czysto handlowa i wymaga doświadczonego pośrednika. Czyż nie trzeba się znać na rachunkach, spłatach, procentach? Ja wybieram się do Paryża za swoimi sprawami i mógłbym się podjąć…

– Postaaa…aramy się ułożyć wszystko między sobą w odpowiednich proooporcjach, nie zobowiązuuując się do rzeczy, których nie chciaaaałbym się po…podjąć – rzekł Grandet, jąkając się. – Bo widzi pan, pan prezydent żądał ode mnie oczywiście zwrotu kosztów podróży.

Przy ostatnich słowach stary lis już się nie jąkał.

– Ech – rzekła pani des Grassins – to czysta przyjemność być w Paryżu. Ja bym chętnie dopłaciła, żeby tam jechać.

Dała znak mężowi, jakby zachęcając go, aby za wszelką cenę zdmuchnął tę misję swoim przeciwnikom; po czym spojrzała bardzo ironicznie na dwóch Cruchot, którzy zrobili głupie miny. Grandet ujął wówczas bankiera za guzik i pociągnął go w kąt.

– Miałbym większe zaufanie do pana niż do prezydenta – rzekł. – Przy tym jest jeszcze pewna drobnostka – dodał, ruszając nosem. – Chcę kupić rentę, mam parę tysięcy franków renty do kupienia, ale nie chcę dać więcej niż po osiemdziesiąt. Powiadają, że ta historia spada z końcem miesiąca. Czy pan się znasz na tym?

– Pytanie! Zatem będę miał kilka tysięcy franków renty do kupienia dla pana?

– Niewiele na początek. Ale sza. Chcę rozegrać tę partię tak, aby nikt nic nie wiedział. Dobije pan za mnie targu pod koniec miesiąca, ale niech pan nic nie mówi panom Cruchot, to by ich bolało. Skoro pan jedzie do Paryża, rozejrzymy się równocześnie w interesach mego biednego bratanka, zobaczymy, co w trawie piszczy.

– Doskonale. Pojadę jutro pocztą – rzekł głośno des Grassins. – I przyjdę prosić pana o ostatnie instrukcje o… o której godzinie?

– O piątej, przed obiadem – rzekł winiarz, zacierając ręce.

Dwa stronnictwa stały jeszcze jakiś czas naprzeciw siebie. Po pauzie des Grassins rzekł, uderzając Grandeta po ramieniu:

– Dobrze jest mieć takich zacnych krewnych jak pan…

– Tak, tak, choć tego nie znać – odparł Grandet. – Ja jestem dooobry krewny. Koo…chałem brata i dowiodę tego, jeeeżeli to nic nie będzie kosztowało…

– Pożegnamy cię już, Grandet – rzekł bankier, przerywając szczęśliwie, nim stary dokończył zdanie. – Skoro przyśpieszam wyjazd, muszę uporządkować trochę swoje sprawy.

– Dobrze, dobrze. I ja w zwiąąąą..zku z tym, co pan wiesz, usunę się do mojej saaa…ali obrad, jak powiada prezydent Cruchot.

„Tam do licha, nie jestem już panem de Bonfons” – pomyślał smutno prawnik, którego twarz przybrała wyraz twarzy sędziego znudzonego rozprawą.

Głowy dwóch współzawodniczących rodzin wyszły razem. Ani jedni, ani drudzy nie myśleli już o zdradzie, jakiej dopuścił się tego rana Grandet wobec klanu winiarzy; badali się nawzajem, ale na próżno, aby przeniknąć, co myślą o prawdziwych zamiarach starego lisa w obecnej sprawie.

– Idzie pan z nami do pani d'Orsonval? – rzekł des Grassins do rejenta.

– Przyjdziemy później – odparł prezydent. – Jeżeli stryj pozwoli, przyrzekłem złożyć małą wizytkę pannie de Gribeaucourt, pójdziemy tam najpierw.

– Do widzenia zatem, panowie – rzekła pani des Grassins.

Kiedy rodzina des Grassins znalazła się o kilka kroków od Cruchotów, Adolf rzekł:

– Jadą na całego, co?

– Cicho, Adolfie – rzekła matka. – Mogą jeszcze usłyszeć. Zresztą, to nie jest wyrażenie w dobrym guście, zanadto trąci knajpą.

– I cóż, stryju – wykrzyknął sędzia, ujrzawszy, że państwo des Grassins są daleko. – Zaczęło się od tego, że byłem panem de Bonfons, a skończyłem jako zwykły Cruchot.

– Widziałem, że cię to obeszło, ale wiatr był na korzyść tych des Grassins. Czyżbyś ty był głupi przy całym swoim rozumie? Pozwól im jechać na wiarę owego „zobaczymy” starego Grandet i siedź spokojnie, chłopcze: Eugenia będzie i tak twoją.

W kilka chwil wiadomość o wspaniałomyślnym postanowieniu Grandeta rozeszła się w trzech domach naraz: całe miasto rozbrzmiewało już tylko owym braterskim poświęceniem. Wszyscy przebaczyli Grandetowi jego sprzedaż, dokonaną kosztem dobrej wiary winiarza; podziwiano jego honor, sławiąc wspaniałomyślność, której nie podejrzewano u niego. Jest we francuskiej naturze entuzjazmować się, irytować, zapalać do bohaterów chwili, do przepływającego obłoku aktualności. Istoty zbiorowe, ludy byłyżby pozbawione pamięci?

Kiedy stary Grandet zamknął drzwi, zawołał Nanon.

– Nie puszczaj psa i nie kładź się, mamy robotę. O jedenastej Cornoiller ma się znaleźć pod bramą z berlinką z Froidfond. Nadsłuchuj dobrze, tak, aby nie potrzebował pukać i powiedz mu, żeby wszedł po prostu. Ustawy policyjne zabraniają nocnych hałasów. Zresztą nie trzeba, aby w sąsiedztwie wiedziano, że ja wybieram się w drogę.

To rzekłszy, Grandet udał się do swego laboratorium, gdzie Nanon słyszała go, jak się kręcił, szperał, chodził, krążył, ale ostrożnie. Nie chciał widocznie obudzić żony ani córki, a zwłaszcza nie chciał budzić ciekawości swego bratanka, którego przeklinał, widząc światło w jego pokoju. W nocy Eugenii, pochłoniętej kuzynem, zdawało się, że słyszy jęk umierającego, a dla niej ten umierający to był Karol: pożegnała go tak bladym, tak zrozpaczonym, że może się zabił. W jednej chwili narzuciła jakąś kapotkę z kapturkiem i chciała wyjść. Z początku żywe światło, które przechodziło przez szczeliny jego drzwi, obudziło w niej obawę ognia; niebawem uspokoiła się, słysząc ciężkie kroki Nanon i głos jej zmieszany z rżeniem kilku koni.

– Czyżby ojciec wywoził Karola? – powiadała sobie, uchylając drzwi dość ostrożnie, aby nie skrzypiały, ale tak, aby mogła widzieć wszystko, co się dzieje w korytarzu.

Naraz oko jej spotkało się z okiem ojca, którego spojrzenie, mimo że dalekie i obojętne, zmroziło ją lękiem. Stary lis i Nanon połączeni byli wielkim drągiem, którego każdy koniec spoczywał na ramieniu jednego z nich; u tego drąga wisiał sznur, do którego przywiązana była baryłka podobna do tych, jakie stary Grandet robił dla zabawy w swojej piekarni w chwilach bezczynności.

– Panno Najświętsza, proszę pana, ależ ciężkie! – rzekła cicho Nanon.

– Co za nieszczęście, że to tylko groszaki – odparł stary. – Uważaj, abyś nie zawadziła o świecznik.

Scenę tę oświecała jedna łojówka, umieszczona między balaskami poręczy.

– Cornoiller – rzekł Grandet do swego gajowego in partibus – czy wziąłeś pistolety?

– Nie, proszę pana. Dalibóg, tak się pan boi o swoje groszaki?

– Och, nie – rzekł Grandet.

– Zresztą pojedziemy prędko – odparł gajowy. – Pańscy dzierżawcy dali dla pana najlepsze konie.

– Dobrze, dobrze. Nie mówiłeś im, dokąd jedziemy?

– Sam nie wiedziałem.

– Dobrze. A powóz mocny?

– Pyta się pan? Och, udźwignąłby trzy tysiące. Cóż to waży, te pańskie beczułki!

– Et – rzekła Nanon. – Ja dobrze wiem. Jest tego blisko…

– Będziesz ty cicho, Nanon. Żonie powiesz, że wyjechałem na wieś. Wrócę na obiad. Jedź dobrze, Cornoiller, trzeba być w Angers przed dziewiątą.

Koczobryk ruszył. Nanon zaryglowała bramę, spuściła psa, położyła się z siniakiem na ramieniu i nikt w sąsiedztwie nie domyślał się ani wyjazdu Grandeta, ani celu jego podróży. Ostrożność starego była idealna. Nikt nigdy nie widział grosza w tym domu pełnym złota. Dowiedziawszy się tego rana z rozmów w porcie, że złoto podwoiło wartość wskutek zbrojeń podjętych w Nantes i że przybyli do Angers spekulanci, aby je skupować, stary winiarz przez proste pożyczenie koni u swoich dzierżawców mógł udać się do miasta, aby sprzedać swoje złoto i wrócić z obligami skarbowymi na sumę opiewającą na kupienie renty, zwiększywszy tę sumę przez agio14.

14agio – różnica pomiędzy wartością nominalną i wartością realną. [przypis edytorski]