Za darmo

W pustyni i w puszczy

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ XXXI

Poczęły się ciężkie i pełne lęku dni oczekiwania. Drugi atak przyszedł dopiero po tygodniu — i nie był tak silny jak pierwszy, ale Nel uczuła się po nim jeszcze słabszą. Wychudła i zmizerniała do tego stopnia, że nie była to już dziewczynka, ale cień dziewczynki. Płomyk jej życia tlił się tak słabo, że zdawało się, iż dość jest dmuchnąć, aby go zgasić. Staś zrozumiał, że śmierć nie potrzebuje czekać na trzeci atak, by ją zabrać — i oczekiwał jej lada dzień, lada godzina.

Sam wychudł i sczerniał także, albowiem nieszczęście przechodziło jego siły i jego rozum. Więc patrząc na jej woskową twarzyczkę mówił sobie codziennie: „Na tomże strzegł jej jak oka w głowie, żeby tu ją pochować w dżungli?” — I nie rozumiał wcale, dlaczego tak ma być. Chwilami znów wyrzucał sobie, że jeszcze nie dość jej strzegł, że nie był dla niej dość dobry, a wówczas taki żal chwytał go za serce, że chciało mu się gryźć własne palce. Było niedoli po prostu za dużo.

A Nel spała teraz prawie ciągle i być może, że to utrzymywało ją przy życiu. Staś budził ją jednak kilka razy na dzień, by ją posilić. Wówczas, ilekroć deszcz nie padał, prosiła go, aby wynosił ją na powietrze, nie mogła już bowiem utrzymać się na własnych nogach. Zdarzało się wszelako, iż zasypiała nawet na jego ręku. Wiedziała już, że jest bardzo chora i że może lada dzień umrzeć. W chwilach większego ożywienia rozmawiała o tym ze Stasiem, a zawsze z płaczem, gdyż bała się śmierci.

— Już ja nie wrócę do tatusia — mówiła pewnego razu — ale ty powiedz tatusiowi, że mi było bardzo żal — i proś go, żeby tu do mnie przyjechał...

— Wrócisz — odpowiedział Staś.

I nie mógł nic więcej powiedzieć, gdyż chciało mu się wyć.

A Nel mówiła dalej ledwie dosłyszalnym, sennym głosem:

— I tatuś przyjedzie, i ty kiedyś przyjedziesz... prawda?

Na tę myśl uśmiech rozjaśnił jej wynędzniałą twarzyczkę, po chwili jednak ozwała się znowu, jeszcze ciszej:

— Ale mi tak żal...

To rzekłszy oparła mu główkę na ramieniu i poczęła płakać, on zaś przemógł własny ból, przytulił ją do piersi i odpowiedział żywo:

— Nel, ja bez ciebie nie wrócę i... i wcale nie wiem, co bym bez ciebie robił na świecie.

Nastało milczenie, podczas którego Nel usnęła znowu. Staś odniósł ją do drzewa, ale zaledwie wyszedł na zewnątrz, gdy z wierzchołka cypla nadbiegł Kali i machając rękoma począł wołać z twarzą wzburzoną i przelękłą:

— Panie wielki! panie wielki!

— Czego chcesz? — zapytał Staś.

A Murzyn wyciągnął rękę i ukazując na południe rzekł:

— Dym!

Staś przysłonił oczy dłonią i wytężywszy wzrok we wskazanym kierunku ujrzał rzeczywiście przy czerwonawym blasku nisko już stojącego słońca smugę dymu wznoszącą się daleko wśród dżungli, między wierzchołkami jeszcze dalszych, dość wysokich dwóch wzgórz.

Kali drżał cały, albowiem zbyt dobrze pamiętał straszną niewolę u derwiszów, był zaś pewien, że to ich obozowisko. Stasiowi też się wydało, iż to nie może być nikt inny jak Smain, i w pierwszej chwili zląkł się także okropnie. Tego tylko brakło! Obok śmiertelnej choroby Nel — derwisze! I znów niewola, i znów powrót do Faszody albo i do Chartumu, pod rękę Mahdiego lub pod bat Abdullahiego. Jeśli ich schwytają, Nel umrze pierwszego dnia, on zaś zostanie niewolnikiem na resztę życia. A gdyby nawet kiedyś uciekł, co mu po życiu, co mu po wolności bez Nel? Jakżeby spojrzał w oczy ojcu albo panu Rawlisonowi, gdyby derwisze porzucili ją po śmierci hienom, on zaś nie potrafiłby nawet powiedzieć, gdzie jest jej grób.

Takie myśli przelatywały mu jak błyskawice przez głowę. Nagle uczuł nieprzepartą chęć popatrzenia na Nel i skierował się ku drzewu. Po drodze zapowiedział Kalemu, by zgasił ogień i nie ważył się palić go w nocy, po czym wszedł do wnętrza.

Nel nie spała i czuła się lepiej. Zaraz też podzieliła się tą wiadomością ze Stasiem. Saba leżał przy niej i ogrzewał ją swym ogromnym ciałem, a ona głaskała go lekko po głowie, uśmiechając się, gdy chwytał paszczą subtelne pyłki próchna kręcące się w smudze świetlanej, którą tworzyły w drzewie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Była widocznie lepszej myśli, gdyż po chwili zwróciła się z dość raźną minką do Stasia:

— A może ja nie umrę?

— Nie umrzesz z pewnością — odpowiedział Staś. — Skoro po drugim ataku czujesz się silniejszą, to trzeci wcale nie przyjdzie.

Ona zaś poczęła mrugać powiekami jakby się nad czymś namyślając — i rzekła:

— Gdybym miała taki gorzki proszek, co mi tak dobrze zrobił po tej nocy ze lwami — pamiętasz? to ani trochę nie myślałabym umierać, ani tyle!

I pokazała na paluszku, jak mało byłaby wówczas na śmierć gotowa.

— Ach! — ozwał się Staś — oddałbym nie wiem co za źdźbło chininy.

I pomyślał, że gdyby jej miał dosyć, to by poczęstował Nel choćby dwoma naraz proszkami, a potem owinął ją pledem, posadził przed sobą na koniu — i ruszył natychmiast w stronę przeciwną tej, w której było obozowisko derwiszów.

Tymczasem słońce zapadło i dżungla pogrążyła się nagle w ciemność.

Dziewczynka pogwarzyła jeszcze z pół godziny, po czym usnęła, a Staś rozmyślał dalej o derwiszach i o chininie. Strapiona, ale nadzwyczaj zaradna jego głowa poczęła pracować i tworzyć plany, jedne śmielsze i zuchwalsze od drugich. Naprzód począł się zastanawiać nad tym, czy ten dym w południowej stronie pochodzi koniecznie z obozu Smaina. Mogli to wprawdzie być derwisze, ale mogli być i Arabowie znad brzegów oceanu, którzy czynili wielkie wyprawy w głąb lądu po kość słoniową i po niewolników. Ci nie mieli nic wspólnego z derwiszami, którzy psuli im handel. Mógł to być także obóz Abisyńczyków albo jaka podgórska wioska murzyńska, do której łapacze ludzi jeszcze nie dotarli. Czy nie należało się o tym przekonać?

Arabowie z Zanzibaru, z okolic Bagamojo, z Witu i z Mombassy, a w ogóle z pobrzeży oceanu, byli to ludzie, którzy ustawicznie stykali się z białymi, więc kto wie, czy za wielką nagrodą nie podjęliby się odprowadzić ich obojga do którego z najbliższych portów. Staś wiedział doskonale, że może taką nagrodę przyrzec i że jego przyrzeczeniu uwierzą. Przyszła mu też jeszcze inna myśl, która poruszyła go do głębi. Oto widział, że w Chartumie wielu derwiszów, szczególnie z Nubii, chorowało prawie na równi z białymi na febrę — i ci leczyli się chininą, którą rabowali Europejczykom albo jeśli była ukryta u renegatów Greków lub Koptów, kupowali na wagę złota. Otóż można było się spodziewać, że Arabowie znad oceanu będą mieli ją na pewno.

„Pójdę — mówił sobie Staś — pójdę dla Nel.”

I zastanawiając się coraz usilniej nad położeniem doszedł w końcu do przekonania, że gdyby to nawet był oddział Smaina, to i tak należało iść. Przypomniał sobie, że z powodu zupełnego przerwania stosunków między Egiptem a Sudanem Smain prawdopodobnie nic nie wie o ich porwaniu z Fajumu. Fatma nie mogła się z nim porozumieć, więc to porwanie było tylko jej osobistym pomysłem, wykonanym przy pomocy Chamisa, syna Chadigiego, oraz Idrysa, Gebhra i dwóch Beduinów. Otóż ludzie ci nic nie obchodzili Smaina z tej prostej przyczyny, że znał między nimi tylko jednego Chamisa, a o tamtych nigdy w życiu nie słyszał. Obchodziły go tylko jego własne dzieci i Fatma. Ale właśnie może zatęsknił już za nimi i może rad byłby do nich wrócić, zwłaszcza jeżeli uprzykrzyła mu się już służba u Mahdiego. Przy Mahdim nie zrobił widocznie wielkiego losu, skoro, zamiast przewodzić potężnym wojskom lub rządzić jakim obszernym krajem, musiał łapać niewolników aż Bóg wie gdzie za Faszodą. „Powiem mu tak: — myślał Staś — jeśli odprowadzisz nas do jakiego portu nad Oceanem Indyjskim i wrócisz z nami do Egiptu, rząd przebaczy ci wszystkie winy, połączysz się z Fatmą i z dziećmi, a prócz tego pan Rawlison uczyni cię bogatym; jeśli nie, to dzieci i Fatmy nie zobaczysz już nigdy w życiu.”

I był pewien, że Smain namyśli się dobrze, nim taki układ odrzuci.

Oczywiście, nie było to wszystko bezpieczne, mogło nawet pokazać się zgubne, ale mogło również stać się deską ocalenia z tej toni afrykańskiej. Staś począł się w końcu dziwić, dlaczego możliwość spotkania ze Smainem tak go na razie przeraziła — i ponieważ chodziło o spieszny ratunek dla Nel, postanowił pójść jeszcze tej nocy.

Łatwiej to jednak było powiedzieć niż wykonać. Co innego jest siedzieć nocą w dżungli przy dobrym ogniu, za kolczastą zeribą, a co innego puścić się wśród ciemności w wysokie trawy, w których poluje o tej porze lew, pantera i lampart, nie mówiąc o hienach i szakalach. Chłopiec przypomniał sobie jednak słowa młodego Murzyna, wówczas gdy ów udał się nocą szukać Saby i wróciwszy z nim powiedział: „Kali się bać, ale pójść.” I powtórzył sobie to samo: „Będę się bał, ale pójdę.”

Czekał jednak na wzejście księżyca, gdyż noc była nadzwyczaj ciemna, i dopiero gdy dżungla posrebrzała od jego blasku, zawołał Kalego i rzekł:

— Kali, zabierz Sabę do drzewa, zatkaj wejście cierniem i pilnujcie mi z Meą panienki jak oka w głowie, a ja pójdę zobaczyć, co to za ludzie są tam w tym obozowisku.

— Pan wielki wziąć z sobą Kalego i strzelbę, która zabija złe zwierzęta. Kali nie zostać!

— Zostaniesz! — rzekł stanowczo Staś — i zakazuję ci iść za mną.

Po czym zamilkł na chwilę, a następnie ozwał się głuchym nieco głosem:

— Kali, jesteś wierny i roztropny, więc ufam, że spełnisz to, co ci powiem. Gdybym nie wrócił, a panienka umarła, to zostawisz ją w drzewie, ale naokoło drzewa wzniesiesz wysoką zeribę, a na korze wytniesz taki oto wielki znak.

I wziąwszy dwa bambusy złożył je w krzyż.

Po czym tak mówił dalej:

— Jeśli zaś bibi nie umrze, ale ja nie wrócę, to będziesz ją czcił i służył wiernie, a potem zaprowadzisz ją do swego ludu i powiesz wojownikom Wa-hima, żeby szli z nią ciągle na wschód, aż do Wielkiego Morza. Tam znajdziesz białych ludzi, którzy wam dadzą dużo strzelb, prochu, paciorków, drutu i tyle płótna, ile zdołacie unieść. Zrozumiałeś?

 

A młody Murzyn rzucił się przed nim na kolana, objął jego nogi i począł powtarzać żałośnie:

— O bwana kubwa! wrócić, wrócić, wrócić!

Stasia wzruszyło przywiązanie czarnego chłopaka, więc schylił się, położył mu rękę na głowie i rzekł:

— Idź do drzewa, Kali, i... niech cię Bóg błogosławi!

Zostawszy sam namyślał się jeszcze przez chwilę, czy nie wziąć z sobą osła. Było to bezpieczniej, albowiem lwy w Afryce, zarówno jak tygrysy w Indiach, w razie spotkania człowieka jadącego na koniu lub ośle rzucają się zawsze na zwierzę, nie na człowieka. Ale zadał sobie pytanie, kto w takim razie będzie nosił namiot Nel i na czym ona sama pojedzie? Po tej uwadze odrzucił natychmiast myśl zabrania osła i puścił się piechotą w dżunglę.

Księżyc wypłynął już wyżej na niebo, było przeto znacznie widniej. Jednakże trudności rozpoczęły się zaraz, jak tylko chłopiec zanurzył się w trawy, które wyrosły już tak wysoko, że i człowiek na koniu mógł się w nich z łatwością ukryć. Nawet w dzień nie było w nich na krok nic widać, a cóż dopiero w nocy, kiedy księżyc oświecał tylko ich wierzchołki, a niżej wszystko pogrążone było w głębokim cieniu. W takich warunkach łatwo jest zmylić drogę i chodzić w kółko, zamiast posuwać się naprzód; Stasiowi dodawała wszelako odwagi ta myśl, że naprzód, obozowisko, ku któremu szedł, było odległe od cypla co najwyżej o trzy lub cztery mile angielskie, a po wtóre, że dym ukazał się między wierzchołkami dwóch wyniosłych pagórków — zatem nie tracąc z oczu pagórków nie można było zbłądzić. Ale trawy, mimozy i akacje przesłaniały wszystko. Na szczęście co kilkadziesiąt kroków wznosiły się kopce termitów, wysokie niekiedy na kilkanaście stóp. Staś ustawiał ostrożnie strzelbę pod każdym kopcem, potem wdrapywał się na jego szczyt — i dojrzawszy wzgórza rysujące się czarno na tle nieba, złaził i szedł dalej.

Strach go tylko brał na myśl, co będzie, jeśli chmury zasłonią księżyc i niebo, albowiem wówczas znalazłby się jak w podziemiu. Ale nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Dżungla w nocy, gdy wśród ciszy słychać każdy odgłos, każdy krok i niemal szelest, jaki robią owady łażące po trawach, jest wprost przerażająca. Unosi się nad nią lęk i zgroza. Staś musiał zważać na wszystko, nasłuchiwać, czuwać, rozglądać się na wszystkie strony, mieć głowę jak na śrubkach, a strzelbę gotową w każdej sekundzie do strzału. Co chwila wydawało mu się, że coś się zbliża, skrada, przyczaja. Niekiedy znowu słyszał poruszające się trawy i nagły tętent uciekających zwierząt. Domyślał się wówczas, że spłoszył antylopy, które mimo rozstawionych straży śpią czujnie, wiedząc, że niejeden straszny płowy myśliwiec poluje w ciemnościach o tej porze. Ale oto coś wielkiego czerni się pod parasolowatą akacją. Może to skała, a może nosorożec lub bawół, który zwietrzywszy człowieka ocknie się z drzemki i rzuci się natychmiast do ataku. Tam znów za czarnym krzem widać dwa błyszczące punkty. Hej! strzelba do twarzy. To lew! Nie!... Próżny alarm! To latarniki, bo jedno światełko wznosi się w górę i leci nad trawami jak spadająca ukośnie gwiazda. Staś właził na termitiery nie zawsze dlatego, by przekonać się, czy idzie w dobrym kierunku, ale i dlatego, by obetrzeć spocone zimnym potem czoło, odetchnąć i poczekać, aż mu się uspokoi bijące zbyt pośpiesznie serce. Był przy tym tak już zmęczony, że ledwie trzymał się na nogach.

Lecz szedł naprzód w tej myśli, że tak trzeba dla uratowania Nel. Po dwóch godzinach wydostał się na grunt gęsto usiany kamieniami, gdzie trawy były niższe i było znacznie widniej. Dwa wyniosłe wzgórza rysowały się równie daleko jak przedtem; natomiast bliżej biegł poprzecznie zrąb skalny, za którym wznosił się drugi, wyższy, oba zaś otaczały widocznie jakąś dolinę albo wąwóz podobny do tego, w którym zamknięty był King.

Nagle, o jakie trzysta lub czterysta kroków na prawo, spostrzegł na ścianie skalnej różowy odblask płomienia.

I stanął. Serce biło mu znów tak, że nieledwie słyszał je wśród ciszy nocnej. Kogo tam zobaczy na dole? Arabów ze wschodnich wybrzeży? Derwiszów Smaina czy też dzikich Murzynów, którzy opuściwszy rodzinne wioski chronią się przed derwiszami w niedostępne górskie komysze? Czy znajdzie śmierć albo niewolę, czy też ratunek dla Nel?

Trzeba się było o tym przekonać. Cofać się już nie mógł i nie chciał. Po chwili począł się skradać w kierunku ognia, idąc jak najciszej i tamując dech w piersiach. Uszedłszy tak około stu kroków, usłyszał niespodzianie od strony dżungli parskanie koni — i zatrzymał się znowu. Przy świetle księżyca naliczył ich pięć. Jak na derwiszów było to mało, ale przypuszczał, że reszta ukryta jest może w wysokich trawach. Dziwiło go tylko to, że nie ma przy nich żadnych straży, że te straże nie palą na górze ogni dla odstraszenia dzikich zwierząt. Ale dziękował Bogu, że tak było, gdyż mógł posuwać się dalej niedostrzeżony.

Blask na skałach czynił się coraz wyraźniejszy. Zanim upłynął kwadrans, Staś znalazł się w miejscu, w którym przeciwległa skała była najmocniej oświecona, co wskazywało, że u jej stóp musi się palić ogień.

Wówczas czołgając się dopełznął z wolna do krawędzi i spojrzał w dół.

Pierwszym przedmiotem, który uderzył jego oczy, był wielki namiot; przed namiotem stało polowe płócienne łóżko, a na nim leżał człowiek przybrany w biały ubiór europejski.

Mały, może dwunastoletni Murzynek dokładał suchego paliwa do ognia, który oświecał ścianę skalną i szeregi Murzynów śpiące pod nią z obu stron namiotu.

Staś w jednej chwili zsunął się z pochyłości na dno wąwozu.

ROZDZIAŁ XXXII

Przez jakiś czas ze zmęczenia i wzruszenia nie mógł ani słowa przemówić i stał dysząc ciężko przed leżącym na łóżku człowiekiem, który milczał także i patrzył na niego ze zdumieniem graniczącym niemal z nieprzytomnością.

Wreszcie zawołał:

— Nasibu, jesteś?

— Jestem, panie — odpowiedział mały Murzynek.

— Czy widzisz kogo i czy kto stoi przede mną?

Lecz zanim malec zdołał odpowiedzieć, Staś odzyskał mowę:

— Panie — rzekł — nazywam się Stanisław Tarkowski. Uciekliśmy z małą miss Rawlison z niewoli derwiszów i ukrywamy się w dżungli. Ale Nel jest ciężko chora, więc błagam cię dla niej o pomoc.

Nieznajomy patrzył jeszcze przez chwilę, mrugając oczyma, po czym przetarł ręką czoło.

— Słyszę, nie tylko widzę — ozwał się sam do siebie. — To nie złudzenie!... Co? pomoc? Ja sam potrzebuję pomocy. Jestem ranny.

Nagle jednak otrząsnął się jakby z sennych przywidzeń lub odrętwienia, spojrzał przytomniej i z błyskiem radości w oczach rzekł:

— Biały chłopiec!... Jeszcze widzę białego!... Witam cię, ktokolwiek jesteś. Mówiłeś o jakiejś chorobie? Czego ode mnie żądasz?

Staś powtórzył, że tą chorą jest Nel, córka pana Rawlisona, jednego z dyrektorów Kanału, że miała już dwa ataki febry i że musi umrzeć, jeśli nie będzie miał chininy, by zapobiec trzeciemu.

— Dwa ataki — to źle! — odpowiedział nieznajomy. — Ale chininy mogę ci dać, ile chcesz. Mam jej kilka słoików, które nie przydadzą mi się już na nic.

Tak mówiąc kazał małemu Nasibu podać sobie duże blaszane pudło, które było widocznie apteczką podróżną, wydobył z niego dwa spore słoiki napełnione białym proszkiem i wręczył je Stasiowi.

— Oto połowa tego, co mam. Wystarczy to choćby na rok...

Staś miał ochotę krzyczeć po prostu z radości, więc począł mu dziękować z takim uniesieniem, jakby mu o własne życie chodziło.

A nieznajomy skinął kilkakrotnie głową i rzekł:

— Dobrze, dobrze. Nazywam się Linde, jestem Szwajcar z Zurychu... Dwa dni temu miałem wypadek: ranił mnie ciężko dzik ndiri.

Następnie zwrócił się do czarnego malca:

— Nasibu, nałóż mi fajkę.

Po czym do Stasia:

— W nocy mam zawsze większą gorączkę i trochę mi się troi w głowie. Ale fajka rozjaśnia mi myśli. Wszak mówiłeś, że uciekliście z niewoli derwiszów i ukrywacie się w dżungli? Czy tak?

— Tak, panie, mówiłem.

— I co zamierzacie czynić?

— Uciec do Abisynii.

— Wpadniecie w ręce mahdystów, których oddziały włóczą się po całym pograniczu.

— Nie możemy jednak przedsięwziąć nic innego.

— Ach! jeszcze przed miesiącem ja mógłbym był wam dać pomoc. Ala teraz jestem sam, tylko na łasce bożej i tego czarnego chłopca.

Staś spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— A ten obóz?

— To obóz śmierci.

— A ci Murzyni?

— Ci Murzyni śpią i nie rozbudzą się więcej.

— Nie rozumiem...

— Chorzy są na śpiączkę. To są ludzie znad Wielkich Jezior, gdzie ta straszna choroba panuje ciągle — i zapadli na nią wszyscy, prócz tych, którzy przedtem pomarli na ospę. Został mi tylko ten jeden chłopak...

Stasia uderzyło teraz dopiero to, że w chwili, w której zsunął się był do wąwozu, żaden Murzyn nie poruszył się, nie drgnął nawet — i że w czasie całej rozmowy spali wszyscy: jedni z głowami opartymi o skałę, drudzy z pospuszczanymi na piersi.

— Śpią i nie rozbudzą się już? — zapytał, jakby jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co usłyszał.

A Linde rzekł:

— Ach, to trupiarnia ta Afryka!...

Lecz dalsze słowa przerwał mu tupot koni, które przestraszywszy się czegoś w dżungli, poprzyskakiwały na swych spętanych nogach do krawędzi doliny, chcąc być bliżej ludzi i światła.

— To nic, to konie! — ozwał się znów Szwajcar. — Zabrałem je mahdystom, których pobiłem kilka tygodni temu. Było ich ze trzystu, a może i więcej. Ale oni mieli przeważnie dzidy, a moi ludzie remingtony, które tam stoją oto pod ścianą bez żadnego już pożytku. Jeśli ci brak broni albo nabojów, to bierz, ile chcesz. Weź także i konia: prędzej na nim wrócisz do twojej chorej. Ile ona ma lat?

— Osiem — odpowiedział Staś.

— Więc to jeszcze dziecko... Niechże Nasibu da ci dla niej herbaty, ryżu, kawy i wina... Bierz, co chcesz z zapasów, a jutro przyjeżdżaj po nowe.

— Wrócę z pewnością, żeby panu raz jeszcze podziękować z całego serca i pomóc mu, w czym potrafię.

A Linde rzekł:

— Dobrze choć popatrzeć na europejską twarz. Jeśli przyjedziesz wcześniej, to będę przytomniejszy. Teraz gorączka znowu mnie chwyta, bo cię widzę podwójnie. Czy was dwóch stoi nade mną?... Nie!... Wiem, że jesteś jeden i że to tylko gorączka... Ach, ta Afryka!...

I przymknął oczy.

W kwadrans później Staś wyruszył z powrotem z tego dziwnego obozu snu i śmierci, ale tym razem konno. Noc jeszcze była głęboka, ale on już nie zważał na żadne niebezpieczeństwa, z którymi mógł się spotkać w wysokich trawach. Trzymał się jednak bliżej rzeki przypuszczając, że oba wąwozy muszą na nią wychodzić. Wracać było zresztą znacznie łatwiej, gdyż w ciszy nocnej dochodził z daleka szum wodospadu, a przy tym obłoki rozproszyły się na zachodniej stronie nieba i prócz księżyca świeciło mocno światło zodiakalne. Chłopiec kłuł konia w boki końcami szerokich arabskich strzemion i leciał trochę jak na złamanie karku mówiąc sobie w duszy: „Co mi tam lwy i pantery! — ja mam chininę dla mojej małej!” I co chwila dotykał ręką słoików, jakby chcąc się upewnić, że je naprawdę posiada i że to wszystko nie było snem. Rozmaite myśli i obrazy przesuwały mu się przez głowę. Widział rannego Szwajcara, dla którego czuł ogromną wdzięczność i nad którym litował się tym serdeczniej, że w czasie rozmowy brał go z początku za wariata: widział małego Nasibu z okrągłą jak kula czaszką i szeregi śpiących pagazich, i lufy opartych o skały remingtonów, połyskujące w ogniu. Był prawie pewien, że ta bitwa, o której wspominał Linde, była z oddziałem Smaina — i dziwnie wydało mu się pomyśleć, że może i Smain poległ.

Te widzenia mieszały mu się z nieustającą myślą o Nel. Wyobrażał sobie, jak ona się zdziwi zobaczywszy jutro cały słoik chininy i że go chyba weźmie za cudotwórcę. „Ach — mówił sobie — gdybym był stchórzył i nie poszedł przekonać się, skąd pochodzi ten dym, nie darowałbym sobie tego przez całe życie.”

Po upływie niespełna godziny szum wodospadu stał się zupełnie wyraźny, a z rzechotania żab Staś domyślił się, że już jest blisko szczerku, na którym strzelał poprzednio wodne ptactwo. Przy blasku księżyca rozpoznał nawet z dala stojące nad nim drzewa. Teraz należało zachować więcej czujności, rozlew ów bowiem tworzył zarazem wodopój, do którego wszelki zwierz okoliczny musiał koniecznie przychodzić, gdyż gdzie indziej brzegi rzeki były strome i mało dostępne. Ale było już późno i drapieżnicy poukrywali się widocznie po nocnych łowach w skalistych jaskiniach. Koń chrapał trochę, wietrząc niedawne ślady lwów czy też panter, jednakże Staś przejechał szczęśliwie i w chwilę później ujrzał na wysokim cyplu czarną wielką sylwetkę „Krakowa”. Pierwszy raz w Afryce miał takie uczucie, jakby przyjechał do domu.

 

Liczył, że zastanie wszystkich śpiących, ale liczył bez Saby, który począł szczekać tak, że mógłby pobudzić nawet umarłych. Kali znalazł się także w jednej chwili przed drzewem i zawołał:

— Bwana kubwa na koniu!

W głosie jego było jednak więcej radości niż zdziwienia, gdyż tak wierzył w potęgę Stasia, że gdyby ów był nawet stworzył konia, czarny chłopak jeszcze nie byłby bardzo zdziwiony.

Ale ponieważ radość objawia się u Murzynów śmiechem, więc jął bić się dłońmi po biodrach i śmiać się jak szalony.

— Spętaj tego konia — rzekł Staś — zdejmij z niego zapasy, napal ognia i zagotuj wody.

Po czym wszedł do drzewa. Nel rozbudziła się także i poczęła go wołać. Staś odchyliwszy płócienną ścianę ujrzał przy świetle kaganka jej bladą twarz i białe chude rączki leżące na pledzie, którym była przykryta.

— Jak się czujesz, mała? — spytał wesoło.

— Dobrze, i spałam mocno, póki mnie nie rozbudził Saba. Ale czemu ty nie śpisz?

— Bom wyjeżdżał.

— Dokąd?

— Do apteki.

— Do apteki?

— Tak, po chininę.

Dziewczynce nie smakowały wprawdzie mocno proszki chininy, które brała poprzednio, ale ponieważ uważała ją za niezawodne lekarstwo na wszystkie choroby na świecie, więc westchnęła i rzekła:

— Ja wiem, że ty już nie masz chininy.

Staś podniósł ku kagankowi jeden ze słoików i zapytał z dumą i radością:

— A to co?

Nel nie chciała oczom wierzyć, on zaś mówił pośpiesznie, cały rozpromieniony:

— Będziesz teraz zdrowa! Zaraz sporą dozę owinę w skórę świeżej figi i musisz to połknąć, a czym zapijesz, to się pokaże. Czego tak patrzysz na mnie jak na zielonego kota?... Tak! mam i drugi słoik. Dostałem oba od białego człowieka, którego obóz leży stąd o cztery mile. Od niego wracam. Nazywa się Linde i jest ranny; jednakże dał mi dużo dobrych rzeczy. Wróciłem na koniu, ale do niego szedłem piechotą. Myślisz, że to przyjemnie iść w nocy przez dżunglę? Brr! Drugi raz za nic bym nie poszedł, chyba żeby znów chodziło o chininę!

Tak mówiąc opuścił zdumioną dziewczynkę, sam zaś udał się do „męskiego przedziału”, wybrał z zapasu fig najmniejszą, wydrążył ją i nasypał w środek chininy, uważając, by doza nie była większa od tych proszków, które dostał w Chartumie. Potem wyszedł z drzewa, zasypał herbaty do naczynia z wodą i wrócił z lekarstwem do Nel.

A ona rozmyślała przez ten czas o wszystkim, co się stało. Była ogromnie ciekawa, co to za człowiek ten biały? skąd się Staś o nim dowiedział? czy on do nich przyjdzie i czy będą podróżowali dalej razem? Nie wątpiła teraz, że skoro Staś dostał chininy, to ona wyzdrowieje. Ależ ten Staś... poszedł sobie w nocy przez dżunglę, jak gdyby nic! Nel, pomimo całego podziwu dla niego, uważała dotychczas, nie zastanawiając się zresztą nad tym długo, że wszystko, co on dla niej robi, to rozumie się samo przez się, albowiem jest to prosta rzecz, że starszy chłopiec opiekuje się młodszą dziewczynką. Jednakże teraz przyszło jej do główki, że bez jego opieki byłaby dawno zginęła, że on o nią dba ogromnie, że dogadza jej i broni tak, jak żaden inny chłopiec w jego wieku i nie chciałby, i nie umiał — więc wielka wdzięczność wezbrała w jej małym sercu.

Toteż gdy Staś wszedł znowu i pochylił się nad nią z lekarstwem, zarzuciła mu swe cienkie ramionka na szyję i uściskała go serdecznie:

— Stasiu, ty jesteś dla mnie bardzo dobry.

On zaś odpowiedział:

— A dla kogóż mam być dobry? A to doskonałe! Weź oto lekarstwo!

Jednakże rad był bardzo, gdyż oczy błyszczały mu z zadowolenia, i z wielką znów radością i dumą zawołał zwróciwszy się do otworu:

— Mea! a teraz podaj bibi herbatę!