Za darmo

Quo vadis

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Quo vadis
Quo vadis
Darmowy e-book
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty

— Panie — mówił Chilo — teraz jest morze jak oliwa i fale zdają się spać... Jedźmy do Achai. Tam czeka cię sława Apollina, tam czekają cię wieńce, tryumfy, tam ludzie cię ubóstwiają, a bogowie przyjmą jak równego sobie gościa, tu zaś, panie...

I przerwał, albowiem dolna warga poczęła mu się trząść tak silnie, że jego słowa przeszły w niezrozumiałe dźwięki.

— Pojedziemy po skończonych igrzyskach — odrzekł Nero. — Wiem, że i tak już niektórzy nazywają chrześcijan innoxia corpora[459]. Gdybym odjechał, zaczęliby to powtarzać wszyscy. Czego się ty boisz, zmurszała bedłko[460]?

To rzekłszy zmarszczył brwi, lecz począł patrzeć pytającym wzrokiem na Chilona, jakby czekając od niego wyjaśnienia, albowiem udawał tylko zimną krew. Na ostatnim przedstawieniu sam zląkł się słów Kryspa i wróciwszy do domu nie mógł zasnąć z wściekłości i wstydu, ale zarazem ze strachu. Wtem przesądny Westynus, który słuchał w milczeniu ich rozmowy, obejrzał się wokoło i rzekł tajemniczym głosem:

— Słuchaj, panie, tego starca: w tych chrześcijanach jest coś dziwnego... Ich bóstwo daje im śmierć lekką, ale może być mściwe.

Na to Nero rzekł prędko:

— To nie ja urządzam igrzyska. To Tygellin.

— Tak jest! To ja — odpowiedział Tygellin, który dosłyszał odpowiedź cezara. — To ja i drwię sobie ze wszystkich bogów chrześcijańskich. Westynus, panie, to pęcherz wydęty przesądami, a ten waleczny Grek gotów umrzeć ze strachu na widok kwoki najeżonej w obronie kurcząt.

— To dobrze — rzekł Nero — ale każ odtąd chrześcijanom obcinać języki albo kneblować usta.

— Zaknebluje im je ogień, o boski.

— Biada mi! — jęknął Chilo.

Lecz cezar, któremu zuchwała pewność siebie Tygellina dodała otuchy, począł się śmiać i rzekł pokazując na starego Greka:

— Patrzcie, jak wygląda potomek Achillesa!

Rzeczywiście Chilo wyglądał strasznie. Resztki włosów na czaszce pobielały mu zupełnie, w twarzy zakrzepł mu wyraz jakiegoś niezmiernego niepokoju, trwogi i pognębienia. Wydawał się też chwilami jakby odurzony i na wpół przytomny. Często nie odpowiadał na pytania, czasem znów wpadał w gniew i stawał się zuchwałym, tak że augustianie woleli go nie zaczepiać.

Taka chwila przyszła nań i teraz.

— Róbcie ze mną, co chcecie, a ja na igrzyska więcej nie pójdę! — zawołał rozpaczliwie, klaszcząc w palce.

Nero popatrzył na niego przez chwilę i zwróciwszy się do Tygellina, rzekł:

— Dopilnujesz, by w ogrodach ten stoik był blisko mnie. Chcę widzieć, jakie uczynią na nim wrażenie nasze pochodnie.

Chilo zląkł się jednak groźby drgającej w głosie cezara.

— Panie — rzeki — nic nie zobaczę, albowiem nie widzę w nocy.

A cezar odpowiedział ze strasznym uśmiechem:

— Noc będzie jasna jak dzień.

Po czym zwrócił się do innych augustianów, z którymi począł rozmawiać o wyścigach, jakie zamierzał wyprawić pod koniec igrzysk.

Do Chilona zbliżył się Petroniusz i trąciwszy go w ramię rzekł:

— Zalim ci nie mówił? Nie wytrzymasz.

Ów zaś odpowiedział:

— Chcę się upić...

I wyciągnął drżącą rękę po krater z winem, lecz nie mógł go donieść do ust, co widząc Westynus odebrał mu naczynie, następnie zaś przysunąwszy się blisko, spytał z twarzą zaciekawioną i przelękłą:

— Czy ścigają cię Furie? Co?...

Starzec patrzył na niego jakiś czas z otwartymi ustami, jakby nie zrozumiał pytania, i jął mrugać oczyma.

A Westynus powtórzył:

— Czy ścigają cię Furie?

— Nie — odrzekł Chilo — ale noc jest przede mną.

— Jak to noc?... Niech bogowie zmiłują się nad tobą! Jak to noc?

— Noc okropna i nieprzejrzana, w której się coś rusza i coś idzie do mnie. Ale ja nie wiem co i boję się.

— Zawszem był pewny, że to są czarownicy. Czy ci się co nie śni?

— Nie, bo nie sypiam. Ja nie myślałem, że ich tak skarzą.

— Czy ci ich żal?

— Po co wy rozlewacie tyle krwi? Słyszałeś, co tamten mówił z krzyża? Biada nam!

— Słyszałem — odpowiedział cicho Westynus. — Ale to są podpalacze.

— Nieprawda!

— I nieprzyjaciele rodu ludzkiego.

— Nieprawda!

— I zatruwacze wód.

— Nieprawda!

— I mordercy dzieci...

— Nieprawda!

— Jakże? — zapytał ze zdziwieniem Westynus. — Tyś sam to mówił i wydawałeś ich w ręce Tygellina!

— Toteż otoczyła mnie noc i śmierć idzie ku mnie... Czasem zdaje mi się, żem już umarł i wy także.

— Nie! To oni mrą, a my jesteśmy żywi. Ale powiedz mi: co oni widzą umierając?

— Chrystusa...

— To ich bóg? Czy to możny bóg?

Lecz Chilo odpowiedział również pytaniem:

— Co to za pochodnie mają się palić w ogrodach? Słyszałeś, co mówił cezar?

— Słyszałem i wiem. Takich zwą sarmenticii i semaxii[461]... Przybiorą ich w bolesne tuniki napojone żywicą, przywiążą do słupów i podpalą... byle tylko ich bóg nie spuścił na miasto jakich klęsk... Semaxii! To straszna kaźń.

— Wolę to, bo nie będzie krwi — odpowiedział Chilo. — Każ niewolnikowi podać mi krater do ust. Chcę pić, a rozlewam wino, bo mi ręka lata ze starości...

Inni rozmawiali przez ten czas także o chrześcijanach. Stary Domicjusz Afer drwił z nich.

— Mnóstwo ich takie — mówił — że mogliby wzniecić wojnę domową, i pamiętacie, że były obawy, czy nie zechcą się bronić. A oni umierają jak owce.

— Niechby spróbowali inaczej! — rzekł Tygellinus.

Na to ozwał się Petroniusz:

— Mylicie się. Oni się bronią.

— A to jakim sposobem?

— Cierpliwością.

— To nowy sposób.

— Zapewne. Ale czy możecie powiedzieć, że oni umierają tak jak pospolici zbrodniarze? Nie! Oni umierają tak, jakby zbrodniarzami byli ci, którzy ich na śmierć skazują, to jest my i cały lud rzymski.

— Co za brednie! — zawołał Tygellinus.

— Hic abdera![462] — odpowiedział Petroniusz.

Lecz inni, uderzeni trafnością jego uwagi, poczęli spoglądać na się ze zdziwieniem i powtarzać:

— Prawda! Jest coś odmiennego i osobliwego w ich śmierci.

— Mówię wam, że oni widzą swoje bóstwo! — zawołał z boku Westynus.

Wówczas kilku augustianów zwróciło się do Chilona:

— Hej, stary, ty ich znasz dobrze: powiedz nam, co oni widzą?

A Grek wypluł wino na tunikę i odrzekł:

— Zmartwychwstanie!...

I począł się trząść tak, że siedzący bliżej goście wybuchli głośnym śmiechem.

Rozdział sześćdziesiąty

Od kilku dni Winicjusz spędzał noce za domem. Petroniuszowi przychodziło do głowy, że on może znów ułożył jakiś nowy plan i pracuje nad uwolnieniem Ligii z Eskwilińskiego więzienia, nie chciał go już jednak o nic pytać, by nie przynieść nieszczęścia robocie. Ten wykwintny sceptyk stał się także pod pewnym względem przesądnym, a raczej od czasu, jak nie udało mu się wyrwać dziewczyny z Mamertyńskiego podziemia, przestał ufać swej gwieździe.

Nie liczył zresztą i teraz na dobry wynik zabiegów Winicjusza. Eskwilińskie więzienie, urządzone naprędce z piwnic domów, które zburzono dla położenia tamy pożarowi, nie było wprawdzie tak straszne, jak stare Tullianum obok Kapitolu, ale było natomiast stokroć bardziej strzeżone. Petroniusz rozumiał doskonale, że Ligię przeniesiono tam tylko dlatego, by nie umarła i nie uniknęła amfiteatru, łatwo mu więc było domyśleć się, że właśnie z tego powodu muszą jej pilnować jak oka w głowie.

— Widocznie — mówił sobie — cezar wraz z Tygellinem przeznaczają ją na jakieś osobne, straszniejsze od wszystkich widowisko i Winicjusz prędzej sam zginie, niż zdoła ją wydobyć.

Winicjusz jednak stracił także nadzieję, czy potrafi ją wydobyć. Obecnie mógł to uczynić tylko Chrystus. Młodemu trybunowi chodziło już tylko o to, by mógł ją widywać w więzieniu.

Od niejakiego czasu nie dawała mu spokoju myśl, że Nazariusz dostał się jednak do Mamertyńskiego więzienia jako najemnik do wynoszenia trupów, postanowił więc spróbować tej drogi.

Przekupiony za ogromną sumę, dozorca Cuchnących Dołów przyjął go wreszcie w poczet swej czeladzi, którą co noc wysyłał po trupy do więzień. Niebezpieczeństwo, by Winicjusz mógł być poznany, było istotnie małe. Chroniły od niego: noc, niewolniczy ubiór i złe oświetlenie więzień. Komuż zresztą mogło przyjść do głowy, by patrycjusz, wnuk i syn konsulów, mógł się znaleźć między czeladzią grabarską, narażoną na wyziewy więzień i Cuchnących Dołów, i jął się pracy, do której zmuszała ludzi tylko niewola lub ostatnia nędza.

 

Lecz on, gdy nadszedł upragniony wieczór, z radością przewiązał biodra i okręcił głowę szmatą napojoną terpentyną, i z bijącym sercem udał się wraz z gromadą innych na Eskwilin.

Straże pretoriańskie nie czyniły im trudności, wszyscy bowiem zaopatrzeni byli w odpowiednie tessery, które centurion oglądał przy świetle latarni. Po chwili wielkie żelazne drzwi otworzyły się przed nimi i weszli.

Winicjusz ujrzał przed sobą obszerną, sklepioną piwnicę, z której przechodziło się do szeregu innych. Mdłe kaganki oświecały wnętrze napełnione ludźmi. Niektórzy z nich leżeli pod ścianami, pogrążeni we śnie lub może umarli. Inni okrążali wielkie naczynie z wodą, stojące w pośrodku, z którego pili jak ludzie trawieni gorączką, inni siedzieli na ziemi z łokciami wspartymi o kolana i z głowami w dłoniach, gdzieniegdzie dzieci spały, poprzytulane do matek. Naokół słychać było to jęki i głośny przyśpieszony oddech chorych, to płacz, to szepty modlitwy, to pieśni nucone półgłosem, to przekleństwa dozorców. W podziemiu panował trupi zaduch i tłok. W mrocznych głębiach roiły się ciemne postacie, bliżej zaś, przy migotliwych płomykach widać było twarze wybladłe, przerażone, zapadnięte i głodne, z oczyma zgasłymi albo płonącymi gorączką, ze zsiniałymi ustami, ze strugami potu na czołach i pozlepianym włosem. Po kątach majaczyli głośno chorzy, inni wołali o wodę, inni, by ich wieść na śmierć. A było to jednak więzienie mniej straszne od starego Tullianum. Pod Winicjuszem nogi zachwiały się na ten widok i w piersi zabrakło mu oddechu. Na myśl, że Ligia znajduje się wśród tej nędzy i niedoli, włosy powstały mu na głowie, a w piersiach zamarł krzyk rozpaczy. Amfiteatr, kły dzikich zwierząt, krzyże, wszystko było lepsze od tych straszliwych, pełnych trupiego zaduchu podziemi, w których błagalne głosy ludzkie powtarzały ze wszystkich kątów:

— Wiedźcie nas na śmierć!

Winicjusz wpił w dłonie paznokcie, czuł bowiem, że słabnie i że opuszcza go przytomność. Wszystko, przez co przeszedł dotychczas, cała miłość i boleść zmieniła się w nim w jedną żądzę śmierci.

Wtem tuż obok ozwał się głos dozorcy Cuchnących Dołów:

— A ile macie dziś trupów?

— Będzie z tuzin — odpowiedział strażnik więzienny — ale do rana będzie więcej, bo tam już niektórzy rzężą pod ścianami.

I począł narzekać na kobiety, że ukrywają zmarłe dzieci dlatego, by dłużej je mieć przy sobie i nie oddawać, póki można, do Cuchnących Dołów. Trzeba trupy poznawać dopiero po zapachu, przez co powietrze, i tak straszne, psuje się jeszcze bardziej. „Wolałbym — mówił — być niewolnikiem w wiejskim ergastulum niż pilnować tych gnijących za życia psów.” Dozorca Dołów pocieszał go, twierdząc, że jego służba nie jest lżejsza. Przez ten czas Winicjuszowi wróciło poczucie rzeczywistości i począł rozglądać się w podziemiu, w którym jednak na próżno szukał oczyma Ligii, myśląc przy tym, że może jej wcale nie zobaczyć, dopóki będzie żywa. Piwnic było kilkanaście, połączonych ze sobą świeżymi przekopami, czeladź zaś grabarska wchodziła tylko do tych, z których trzeba było zabierać ciała zmarłych, zdjął go więc strach, że to, co kosztowało tyle trudów, może mu na nic nie posłużyć.

Na szczęście jego patron przyszedł mu z pomocą.

— Ciała trzeba zaraz wynosić — rzekł — bo zaraza najbardziej szerzy się przez trupy. Inaczej pomrzecie i wy, i więźniowie.

— Na wszystkie piwnice jest nas dziesięciu — odrzekł strażnik — i musimy przecie spać.

— To ja ci zostawię czterech moich ludzi, którzy w nocy będą chodzili po piwnicach i patrzyli, czy kto nie umarł.

— Wypijemy jutro, jeśli to uczynisz. Każdego trupa niech zaniosą do próby, bo przyszły rozkazy, by umarłym przekłuwać szyje, a potem zaraz z nimi do Dołów!

— Dobrze, ale wypijemy! — ozwał się dozorca.

Po czym wyznaczył czterech ludzi, a między nimi Winicjusza, z pozostałymi zaś zabrał się do wkładania trupów na nosze.

Winicjusz odetchnął. Był pewien przynajmniej tego, że teraz odnajdzie Ligię.

I naprzód począł przeglądać starannie pierwsze podziemie. Zajrzał do wszystkich ciemnych kątów, do których prawie nie dochodził blask kaganka, obejrzał postaci śpiące pod ścianami, pod przykryciem płacht, obejrzał najciężej chorych, których pozaciągano w kąt osobny, Ligii jednakże nie mógł nigdzie odnaleźć. W drugiej i trzeciej piwnicy poszukiwania jego pozostały również bez skutku.

Tymczasem godzina uczyniła się późna, ciała powynoszono. Strażnicy, ułożywszy się w korytarzach łączących piwnice, posnęli, dzieci, znużone płaczem, umilkły, w podziemiach słychać było tylko oddech strudzonych piersi i gdzieniegdzie jeszcze szept modlitw.

Winicjusz wszedł z kagankiem do czwartej z kolei piwnicy, znacznie mniejszej, i, podniósłszy światło w górę, począł się po niej rozglądać.

I nagle drgnął, zdawało mu się bowiem, że pod zakratowanym otworem w ścianie widzi olbrzymią postać Ursusa.

Więc zdmuchnąwszy w tej chwili kaganek, zbliżył się do niego i spytał:

— Ursus, czy to ty?

Olbrzym odwrócił głowę:

— Ktoś ty jest?

— Nie poznajesz mnie? — zapytał młody człowiek.

— Zgasiłeś kaganek, jakże mogę cię poznać?

Lecz Winicjusz dojrzał w tej chwili Ligię leżącą na płaszczu przy ścianie, więc nie mówiąc nic więcej klęknął przy niej.

Ursus zaś poznał go i rzekł:

— Chwała Chrystusowi! Ale nie budź jej, panie.

Winicjusz klęcząc wpatrywał się w nią przez łzy. Mimo mroku mógł odróżnić jej twarz, która wydała mu się bladą jak alabaster, i wychudzone ramiona. I na ten widok ogarnęła go miłość podobna do rozdzierającego bólu, wstrząsająca duszą do ostatnich głębin, a zarazem tak pełna litości, czci i uwielbienia, że padłszy na twarz począł przyciskać do ust brzeg płaszcza, na którym spoczywała ta droga mu nad wszystko głowa.

Ursus przez długi czas patrzył na niego w milczeniu, na koniec jednak pociągnął go za tunikę.

— Panie — spytał — jak się dostałeś i czy przychodzisz ją ocalić?

Winicjusz podniósł się i przez chwilę jeszcze walczył ze wzruszeniem.

— Wskaż mi sposób! — rzekł.

— Myślałem, że ty go znajdziesz, panie. Mnie jeden tylko przychodził do głowy...

Tu zwrócił oczy ku okratowanemu otworowi, po czym jakby odpowiadając sam sobie, ozwał się:

— Tak!... Ale tam są żołnierze...

— Setnia pretorianów — odpowiedział Winicjusz.

— Więc — nie przejdziemy!

— Nie!

Lig potarł czoło ręką i zapytał powtórnie:

— Jak tu wszedłeś?

— Mam tesserę od dozorcy Cuchnących Dołów...

I nagle urwał, jak gdyby jakaś myśl błysnęła mu w głowie.

— Na mękę Zbawiciela! — począł mówić prędkim głosem. — Ja tu zostanę, a ona niech weźmie moją tesserę, niech owinie głowę szmatą, okryje ramiona płaszczem i wyjdzie. Wśród niewolników grabarskich jest kilku niedorosłych pachołków, więc pretorianie nie poznają jej, a gdy raz dostanie się do domu Petroniusza, ten ją ocali!

Lecz Lig opuścił głowę na piersi i odrzekł:

— Ona nie zgodziłaby się na to, albowiem miłuje cię, a przy tym jest chora i o własnej mocy stać nie może.

Po chwili zaś dodał:

— Jeśli ty, panie, i szlachetny Petroniusz nie mogliście jej z więzienia wydobyć, to któż zdoła ją ocalić?

— Jeden Chrystus!...

Po czym umilkli obaj. Lig w prostaczej swej głowie myślał sobie: „On by mógł przecie wszystkich ocalić, ale skoro tego nie czyni, to widać przyszedł czas mąk i śmierci.” I zgadzał się na nią dla siebie, ale żal mu było do głębi duszy tego dziecka, które wyrosło na jego ręku i które kochał nad życie.

Winicjusz klęknął znów przy Ligii. Przez zakratowany otwór wkradły się do podziemia promienie księżyca i oświeciły je lepiej od jedynego kaganka, który migotał jeszcze nad drzwiami.

Wtem Ligia otworzyła oczy i położywszy swe rozpalone dłonie na rękach Winicjusza, rzekła:

— Widzę cię — i wiedziałam, że przyjdziesz.

On zaś rzucił się do jej rąk i począł przykładać je do czoła i serca, potem uniósł ją nieco z posłania i wsparł o własne piersi.

— Przyszedłem, droga — rzekł.— Niech cię Chrystus strzeże i ocali, o Ligio umiłowana!...

I nie mógł mówić więcej, albowiem serce poczęło mu skowyczeć w piersiach z bólu i miłości, a z bólem nie chciał się przed nią zdradzić.

— Chora jestem, Marku — odrzekła Ligia — i czy na arenie, czy tu, w więzieniu, muszę umrzeć... Ale modliłam się, abym cię przedtem mogła zobaczyć, i przyszedłeś: Chrystus mnie wysłuchał!

A gdy jeszcze nie mógł zdobyć się na słowa i tylko przyciskał ją do piersi, mówiła dalej:

— Widywałam cię przez okno z Tullianum — i wiedziałam, żeś chciał przyjść. A teraz Zbawiciel dał mi chwilę przytomności, abyśmy się mogli pożegnać. Już ja idę do Niego, Marku, ale kocham cię i zawsze będę kochała.

Winicjusz przemógł się, zdusił w sobie ból i począł mówić głosem, który starał się uczynić spokojnym:

— Nie, droga. Ty nie umrzesz. Apostoł kazał wierzyć i przyrzekł modlić się za ciebie, a on Chrystusa znał, Chrystus go miłował i niczego mu nie odmówi... Gdybyś miała umrzeć, Piotr nie kazałby mi ufać, a on mi rzekł: „Ufaj!” — Nie, Ligio! Chrystus zmiłuje się nade mną... On nie chce twojej śmierci, On jej nie dopuści... Przysięgam ci na imię Zbawiciela, że Piotr modli się za ciebie!

Nastała cisza. Jedyny kaganek wiszący nad drzwiami zgasł, ale za to światło księżyca wchodziło całym otworem. W przeciwnym kącie piwnicy zakwiliło dziecko i ucichło. Z zewnątrz tylko dochodziły głosy pretorianów, którzy po odbytej kolei strażniczej grali pod murem w scriptae duodecim.

— O Marku — odrzekła Ligia — Chrystus sam wołał do ojca: „Oddal ode mnie ten kielich goryczy”, a jednak go spełnił. Chrystus sam umarł na krzyżu, a teraz giną za Niego tysiące, więc dlaczegóż mnie jedną miałby oszczędzać? Któż ja jestem, Marku? Słyszałam, jak Piotr mówił, że i on umrze umęczon, a któż ja jestem wobec niego? Gdy przyszli do nas pretorianie, bałam się śmierci i męki, ale teraz się już nie boję. Patrz, jakie to straszne więzienie, a ja idę do nieba. Pomyśl, że tu jest cezar, a tam jest Zbawiciel, dobry i miłosierny. I nie ma śmierci. Ty mnie kochasz, więc pomyśl, jaka będę szczęśliwa. O Marku drogi, pomyśl, że ty tam przyjdziesz do mnie!

Tu umilkła, by nabrać tchu w swą chorą pierś, po czym podniosła do ust jego rękę:

— Marku!

— Co, droga?

— Nie płacz za mną i pamiętaj, że ty tam przyjdziesz do mnie. Krótko żyłam, ale Bóg dał mi duszę twoją. Więc chcę powiedzieć Chrystusowi, że choć umarłam i choć patrzyłeś na śmierć moją, i choć zostałeś w żalu, jednak nie bluźniłeś przeciw Jego woli i miłujesz Go zawsze. A ty Go będziesz miłował i zniesiesz cierpliwie śmierć moją?... Bo wówczas On nas połączy, a ja cię kocham i chcę być z tobą...

Tu znów zbrakło jej oddechu i ledwie dosłyszalnym głosem skończyła:

— Przyrzecz mi to, Marku!...

Winicjusz objął ją drżącymi rękoma i odrzekł:

— Na twoją świętą głowę — przyrzekam!...

Wówczas w smutnym świetle księżyca rozjaśniła się jej twarz. Raz jeszcze podniosła do ust jego rękę i szepnęła:

— Jam żona twoja!...

Za murem pretorianie, grający w scriptae duodecim, podnieśli głośniejszą sprzeczkę, lecz oni zapomnieli o więzieniu, o strażach, o ziemi całej i czując wzajem w sobie dusze anielskie, poczęli się modlić.

Rozdział sześćdziesiąty pierwszy

Przez trzy dni, a raczej trzy noce nic nie mąciło im spokoju. Gdy zwykłe zajęcia więzienne, polegające na oddzielaniu zmarłych od żywych i ciężko chorych od zdrowszych, zostały ukończone i gdy znużeni strażnicy pokładli się spać na korytarzach, Winicjusz wchodził do podziemia, w którym była Ligia, i pozostawał w nim dopóty, dopóki brzask nie zajrzał przez kraty okna. Ona składała mu głowę na piersiach i rozmawiali cichymi głosami o miłości i o śmierci. Oboje mimo woli, w myślach i rozmowach, nawet w pragnieniach i nadziejach, oddalali się coraz bardziej od życia i tracili jego poczucie. Oboje byli jak ludzie, którzy odpłynąwszy okrętem od lądu, nie widzą już brzegu i pogrążają się z wolna w nieskończoność. Oboje zmieniali się stopniowo w duchy smutne, rozmiłowane w sobie i w Chrystusie i gotowe odlecieć. Czasem tylko w jego sercu zrywał się jeszcze ból, jak wicher, czasem błysnęła, jak błyskawica, nadzieja, zrodzona z miłości i wiary w miłosierdzie Ukrzyżowanego Boga, lecz co dzień więcej i on odrywał się od ziemi, a oddawał się śmierci. Rankiem, gdy wychodził z więzienia, patrzył na świat, na miasto, na znajomych i na sprawy życiowe jak przez sen. Wszystko wydawało mu się obcym, odległym, czczym i znikomym. Przestała go przerażać nawet groza mąk, miał bowiem uczucie, że to jest rzecz, przez którą można przejść jakby w zamyśleniu, z oczyma utkwionymi w coś innego. Obojgu zdawało się, że poczyna ich już ogarniać wieczność. Rozmawiali o miłości, o tym, jak będą miłowali się i żyli razem, ale jedynie z tamtej strony grobu, i jeśli czasem myśl ich zwracała się jeszcze ku rzeczom ziemskim, to tylko jak myśl ludzi, którzy gotując się w wielką drogę, rozmawiają o przygotowaniach podróżnych. Zresztą otaczała ich cisza taka, jaka otacza dwie kolumny stojące gdzieś na pustkowiu i zapomniane. Chodziło im już tylko o to, by Chrystus ich nie rozdzielił; a gdy każda chwila wzmagała w nich tę pewność, rozkochali się w Nim jak w ogniwie, które ich miało połączyć, jak w nieskończonym szczęściu i w nieskończonym spokoju. Na ziemi jeszcze opadał z nich proch ziemi. Dusze stały się w nich czyste jak łzy. Pod grozą śmierci, wśród nędzy i cierpień, na barłogu więziennym poczęło się dla nich niebo, albowiem ona brała go za rękę i prowadziła, jakby już zbawiona i święta, do wieczystego źródła życia.

 

A Petroniusz zdumiewał się widząc w twarzy Winicjusza coraz większy spokój i jakieś dziwne blaski, których nie widywał dawniej. Chwilami nawet rodziły się w jego umyśle przypuszczenia, że Winicjusz znalazł jakowąś drogę ratunku, i było mu przykro, że go w swe nadzieje nie wtajemnicza.

Wreszcie, nie mogąc wytrzymać, rzekł mu:

— Teraz ty wyglądasz inaczej, więc nie czyń przede mną tajemnicy, bo chcę i mogę ci być pomocnym: czy ułożyłeś co?

— Ułożyłem — odpowiedział Winicjusz — ale ty nie możesz mi być już pomocny. Oto po jej śmierci wyznam, żem jest chrześcijaninem, i pójdę za nią.

— Więc nie masz nadziei?

— Owszem, mam. Chrystus mi ją odda i nie rozłączę się z nią już nigdy.

Petroniusz począł chodzić po atrium z wyrazem rozczarowania i zniecierpliwienia w twarzy, po czym rzekł:

— Na to nie potrzeba waszego Chrystusa, albowiem tę samą usługę może ci oddać nasz Tanatos[463].

A Winicjusz uśmiechnął się smutno i rzekł:

— Nie, drogi, ale ty tego nie chcesz zrozumieć.

— Nie chcę i nie mogę — odpowiedział Petroniusz. — Nie czas na rozprawy, ale pamiętasz, coś mówił, gdy nam się nie udało wyrwać jej z Tullianum? Ja straciłem wszelką nadzieję, a tyś rzekł, gdyśmy wrócili do domu: „A ja wierzę, że Chrystus może mi ją wrócić.” Niechże ci ją wróci. Gdy rzucę kosztowną czarę w morze, nie potrafi oddać mi jej żaden z naszych bogów, ale jeśli i wasz nie lepszy, to nie wiem, dlaczego bym miał go czcić więcej od dawnych.

— On też mi ją odda — odrzekł Winicjusz.

Petroniusz wzruszył ramionami.

— Czy wiesz — zapytał — że chrześcijanami mają jutro oświecić ogrody cezara?

— Jutro? — powtórzył Winicjusz.

I wobec bliskiej strasznej rzeczywistości serce zadrgało w nim jednak bólem i przerażeniem. Pomyślał, że to może ostatnia noc, którą będzie mógł spędzić z Ligią, więc pożegnawszy Petroniusza udał się śpiesznie do dozorcy puticulów po swoją tesserę.

Lecz tu czekał go zawód, dozorca albowiem nie chciał mu dać znaku.

— Wybacz, panie — rzekł. — Uczyniłem dla ciebie, com mógł, ale nie mogę narażać życia. Dziś w nocy mają wyprowadzać chrześcijan do ogrodów cezara. W więzieniu pełno będzie żołnierzy i urzędników. Gdyby cię poznano, zginąłbym ja i moje dzieci.

Winicjusz zrozumiał, że próżno byłoby nalegać. Błysnęła mu jednak nadzieja, że żołnierze, którzy widywali go poprzednio, puszczą go może i bez znaku, więc za nadejściem nocy, przebrawszy się jak zwykle w zgrzebną tunikę i obwiązawszy szmatą głowę, udał się do bram więzienia.

Lecz dnia tego sprawdzano znaki z większą jeszcze ścisłością niż zwykle, a co większa, setnik Scewinus, srogi i oddany duszą i ciałem cezarowi żołnierz, poznał Winicjusza.

Lecz widocznie w jego okutej w żelazo piersi tliły się jakieś iskry litości dla ludzkiej niedoli, albowiem zamiast uderzyć włócznią w tarczę na znak alarmu, odwiódł Winicjusza na bok i rzekł mu:

— Panie, wracaj do siebie. Poznałem cię, ale będę milczał nie chcąc cię gubić. Puścić cię nie mogę, ale wracaj i niech bogowie ześlą ci ukojenie.

— Puścić mnie nie możesz — rzekł Winicjusz — ale pozwól mi tu zostać i widzieć tych, których będą wyprowadzali.

— Mój rozkaz nie sprzeciwia się temu — odpowiedział Scewinus.

Winicjusz stanął przed bramą i czekał, póki nie poczną wyprowadzać skazańców. Wreszcie około północy rozwarły się szeroko bramy więzienia i ukazały się całe szeregi więźniów: mężczyzn, kobiet i dzieci, otoczone przez zbrojne oddziały pretorianów. Noc była jasna bardzo — i pełnia, tak że można było odróżnić nie tylko postaci, ale nawet i twarze nieszczęsnych. Szli parami, długim posępnym korowodem, i wśród ciszy, przerywanej tylko brzękiem żołnierskich zbroic. Prowadzono ich tylu, że zdawało się, iż wszystkie piwnice pozostaną próżne.

Przy końcu orszaku Winicjusz dostrzegł wyraźnie Glauka lekarza, lecz ani Ligii, ani Ursusa nie było między skazanymi.

459459 innoxia corpora (łac.) — niewinne ciała.
460460 bedłka — gat. grzyba.
461461 sarmenticii i semaxii (łac.) — tu: żywe pochodnie.
462462 Hic abdera! — wyrażenie przysłowiowe, znaczy: oto najgłupszy z głupich.
463463 Tanatos (mit. gr.) — geniusz śmierci.