Za darmo

Potop, tom drugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w ciemności świeciły jak dwie gwiazdy, taka tlała w nich zawziętość i chęć zemsty. To, co czynił teraz, było szaleństwem, które mógł życiem przypłacić. Ale właśnie życie jego składało się z szeregu takich szaleństw. Bok dolegał mu okrutnie, tak że co chwila mimo woli chwytał się zań ręką, ale myślał tylko o Kuklinowskim i gotów był czekać go choćby do rana.

– Słuchajcie! – rzekł – czy jego Miller naprawdę wzywał?

– Nie – odrzekł stary. – To ja wymyśliłem, żeby łatwiej z tamtymi się sprawić. Z pięcioma trudno by nam było we trzech, bo którykolwiek krzyk by uczynił.

– To dobrze. On tu wróci sam albo w kompanii. Jeśli będzie z nim kilku ludzi, tedy zaraz na nich uderzyć… Jego mnie zostawcie. Potem do koni… Ma który pistolety?

– Ja mam – odrzekł Kosma.

– Dawaj! Nabity? Podsypany?

– Tak jest.

– Dobrze. Jeśli wróci sam, wówczas natychmiast, jak wejdzie, skoczyć na niego i zatkać mu pysk. Możecie mu własną jego czapkę w pysk wcisnąć.

– Wedle rozkazu! – rzekł stary. – Wasza miłość pozwoli teraz tamtych obszukać? My chudopachołki…

To rzekłszy, wskazał na trupy leżące w słomie.

– Nie! Trzymać się w gotowości. Co przy Kuklinowskim znajdziecie, to będzie wasze!

– Jeżeli on sam wróci – rzekł stary – tedy niczego się nie boję. Stanę za wierzejami i choćby kto od kwater nadszedł, powiem, że pułkownik nie kazał puszczać…

– Tak będzie. Pilnuj!…

Tętent konia rozległ się za stodołą. Kmicic zerwał się i stanął w cieniu przy ścianie. Kosma i Damian zajęli miejsca tuż przy wejściu, jak dwa koty na mysz czyhające.

– Sam! – rzekł stary, zacierając ręce.

– Sam! – powtórzyli Kosma i Damian.

Tętent zbliżył się tuż i nagle ustał, natomiast za wierzejami rozległ się głos:

– Wyjdź tam który konia potrzymać!

Stary skoczył żywo.

Nastała chwila ciszy, po czym czyhających w stodole doszła następująca rozmowa:

– To ty, Kiemlicz? Co, u pioruna! czyś się wściekł, czyś zgłupiał?!… Noc! Miller śpi. Straż nie chce puszczać, mówią, że żaden oficer nie wyjeżdżał!… Co to jest?

– Oficer tu czeka w stodole na waszą miłość. Przyjechał zaraz po odjeździe waszej miłości… i powiada, że się z waszą miłością zminął, więc czeka.

– Co to wszystko znaczy?… A jeniec?

– Wisi.

Wierzeje skrzypnęły i Kuklinowski wsunął się do stodoły, lecz zanim krok postąpił, dwie żelazne ręce porwały go za gardło i zdusiły krzyk przerażenia. Kosma i Damian z wprawą prawdziwych zbójców rzucili go na ziemię, klękli mu na piersiach, gniotąc je tak, aż żebra poczęły trzeszczeć, i w mgnieniu oka zakneblowali mu usta.

Wówczas Kmicic wysunął się naprzód i poświeciwszy mu kwaczem w oczy, rzekł:

– Ach, to pan Kuklinowski!… Teraz ja mam z waścią do pogadania!

Twarz Kuklinowskiego była siną, żyły wytężone tak, iż zdawało się, że pękną lada chwila, ale w jego wyszłych na wierzch i nabranych krwią oczach przynajmniej tyle było zdumienia, ile przerażenia.

– Rozebrać go i na belkę! – zawołał Kmicic.

Kosma i Damian poczęli go rozbierać tak gorliwie, jakby i skórę razem z szatami chcieli z niego zedrzeć.

Po upływie kwadransa Kuklinowski wisiał już skrępowany za ręce i za nogi, na kształt półgęska, na belce.

Wówczas Kmicic wziął się w boki i począł się chełpić straszliwie.

– Cóż, panie Kuklinowski – rzekł – kto lepszy: Kmicic czy Kuklinowski?…

Wtem porwał palący się kwacz i postąpił krok bliżej.

– Toż twój obóz o strzelenie z łuku, twój tysiąc złodziejów na zawołanie… Toż twój jenerał szwedzki opodal, a ty na tej samej belce wisisz, na której mnie myślałeś przypiekać… Poznajże Kmicica! Ty chciałeś się z nim równać, do kompanii jego należeć, w paragon z nim wchodzić?… Ty rzezimieszku! ty podłoto!… ty strachu na stare baby!… ty wyskrobku ludzki!… ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty chamie! ty niewolniku!… Mógłbym cię kozikiem kazać zarżnąć jak kapłona, ale wolę cię żywcem przypiec, jak ty mnie chciałeś…

To rzekłszy, podniósł kwacz i przyłożył go do boku nieszczęsnego wisielca, lecz trzymał go dłużej, dopóki swąd spalonego ciała nie począł się rozchodzić po stodole.

Kuklinowski skurczył się, aż lina poczęła się z nim kołysać. Oczy jego, utkwione w Kmicica, wyrażały straszny ból i nieme błaganie o litość, z zatkanych ust wydobywały się jęki żałosne; lecz wojny zatwardziły serce pana Andrzeja i nie było w nim litości, zwłaszcza dla zdrajców.

Więc odjąwszy wreszcie kwacz od boku Kuklinowskiego, przyłożył mu go na chwilę pod nos; osmalił wąsy, rzęsy, i brwi, po czym rzekł:

– Daruję cię zdrowiem, abyś mógł jeszcze o Kmicicu rozmyślać. Powisisz tu do rana, a teraz proś Boga, by cię ludzie, nim zmarzniesz, znaleźli.

Tu zwrócił się do Kosmy i Damiana.

– Na koń! – krzyknął.

I wyszedł ze stodoły.

W pół godziny później roztoczyły się naokół czterech jeźdźców wzgórza ciche, milczące i pola puste. Świeże powietrze, nie przesycone dymem prochowym, wchodziło do ich płuc. Kmicic jechał na przedzie, Kiemlicze za nim. Oni rozmawiali z cicha, on milczał, a raczej odmawiał z cicha pacierze poranne, bo już do świtu było niedaleko.

Od czasu do czasu syknięcie albo nawet cichy jęk wyrywał mu się z ust, gdyż sparzony bok dolegał mu mocno. Lecz jednocześnie czuł się na koniu i wolnym, a myśl, że rozsadził największą kolubrynę, a do tego jeszcze wyrwał się z rąk Kuklinowskiego i zemsty nad nim dokonał, napełniała go taką uciechą, że niczym był ból przy niej.

Tymczasem cicha rozmowa między ojcem i synami zmieniła się w głośną rozterkę.

– To trzos, dobrze! – mówił gderliwie stary – a gdzie pierścienie? Na palcach miał pierścienie, w jednym był kamień wart ze dwadzieścia czerwonych.

– Zapomnielim zdjąć! – rzekł Kosma.

– Bodaj was zabito! Ty, stary, o wszystkim myśl, a te szelmy za szeląg rozumu nie mają! Zapomnieliście, zbóje, o pierścieniach?… Łżecie jak psy!

– To się ociec wróć i obacz! – mruknął Damian.

– Łżecie, szelmy, klimkiem rzucacie! Starego ojca krzywdzić? tacy synowie! Bodajem was był nie spłodził! Bez błogosławieństwa pomrzecie!…

Kmicic wstrzymał nieco konia.

– A pójdźcie no tu! – rzekł.

Swary ustały. Kiemlicze posunęli się żywo i dalej jechali szeregiem we czterech.

– A wiecie drogę do śląskiej granicy? – spytał pan Andrzej.

– Oj, oj! Matko Boska! wiemy, wiemy! – rzekł stary.

– Szwedzkich oddziałów po drodze nie masz?

– Nie, bo wszyscy pod Częstochową stoją… Chybaby pojedynczych można napotkać, ale to Boże daj!

Nastała chwila milczenia.

– To wyście u Kuklinowskiego służyli? – spytał znów Kmicic.

– Tak jest, bośmy myśleli, że będąc w pobliżu, można się będzie świętym zakonnikom i waszej miłości przysłużyć. Jakoż się zdarzyło… My przeciw fortecy nie służyli, niech nas Bóg broni! żołdu nie brali, chyba się coś przy Szwedach znalazło.

– Jak to przy Szwedach?

– Bo my chcieli choć i za murami Najświętszej Pannie służyć… więceśmy nocami koło obozu jeździli, albo i we dnie, jak Pan Bóg dał, i jak się który Szwed pojedynczo popadł, to my go… tego… Ucieczko grzesznych440!… my go…

– Pralim! – dokończyli Kosma i Damian.

Kmicic uśmiechnął się.

– Dobrych Kuklinowski miał w was sług! – rzekł. – A onże wiedział o tym?

– Były komisje, dochodzili… On wiedział i – złodziej! – kazał nam talara z głowy płacić. Inaczej groził, że wyda… Taki zbój, ubogich ludzi krzywdził!… My też wiary dochowali waszej miłości, bo to nie taka służba… Wasza miłość swoje jeszcze odda, a on po talarze z głowy, za nasz trud, za naszą pracę… Bodaj go!…

– Hojnie was nagrodzę za to, coście uczynili! – odrzekł Kmicic. – Nie spodziewałem się tego po was…

Wtem daleki huk dział przerwał mu dalsze słowa. To Szwedzi rozpoczęli widocznie strzelaninę równo z pierwszym brzaskiem. Po chwili huk powiększył się. Kmicic zatrzymał konia; zdawało mu się, że rozróżnia głosy armat fortecznych od armat szwedzkich, więc zacisnął pięść i grożąc nią w stronę nieprzyjacielskiego obozu, rzekł:

– Strzelajcie, strzelajcie! Gdzie wasza największa kolubryna?!…

Rozdział XIX

Rozsadzenie olbrzymiej kolubryny uczyniło istotnie pognębiające na Millerze wrażenie, gdyż jego wszystkie nadzieje wspierały się dotąd na tym dziale. Już i piechota była do szturmu gotowa, już przygotowano drabiny i stosy faszyn441, teraz trzeba było wszelką myśl szturmu porzucić.

Zamiar wysadzenia klasztoru w powietrze za pomocą podkopów spełznął także na niczym. Sprowadzeni poprzednio górnicy z Olkusza łupali wprawdzie skałę, zbliżając się na ukos ku klasztorowi, lecz robota szła tępo. Robotnicy mimo wszelkich ostrożności padali gęstym trupem od wystrzałów kościelnych, a pracowali niechętnie. Wielu wolało ginąć niż przyczyniać się do zguby świętego miejsca.

Miller czuł co dzień wzrastający opór; mrozy odbierały resztę odwagi zniechęconemu wojsku, między którym szerzył się z dnia na dzień przestrach i wiara, że zdobycie tego klasztoru nie leży w mocy ludzkiej.

 

Wreszcie i sam Miller począł tracić nadzieję, a po wysadzeniu kolubryny po prostu zdesperował. Ogarnęło go uczucie zupełnej niemocy i bezwładności.

Nazajutrz, skoro dzień, zwołał więc radę, ale pono dlatego tylko, by od oficerów usłyszeć zachętę do opuszczenia fortecy.

Poczęli się zbierać, wszyscy znużeni i posępni. W niczyich oczach nie było już nadziei ani wojskowej fantazji. Milcząc, zasiedli koło stołu w ogromnej i zimnej izbie, w której para oddechów poprzesłaniała im twarze, i patrzyli spoza niej jakby spoza chmur. Każdy w duszy czuł wyczerpanie i znużenie, każdy mówił sobie w duchu, że nie ma żadnej rady do udzielenia, chyba taką, z którą lepiej się pierwszemu nie wyrywać. Wszyscy czekali na to, co powie Miller; on zaś kazał przede wszystkim przynieść obficie wina grzanego, dufając, że pod wpływem gorącego napitku łatwiej wydobędzie szczerą myśl z tych milczących postaci i zachętę do odstąpienia od onej fortecy.

Na koniec, gdy sądził, że wino skutek swój już uczyniło, w następujące ozwał się słowa:

– Czy uważacie, waszmościowie, że żaden z panów polskich pułkowników nie przyszedł na tę naradę, chociaż posłałem wszystkim wezwanie?

– Waszej dostojności zapewne wiadomo, że pachołkowie polskich chorągwi znaleźli przy łowieniu ryb srebro klasztorne i że pobili się o nie z naszymi żołnierzami. Kilkunastu ludzi na śmierć usieczono.

– Wiem. Część tego srebra zdołałem wyrwać z ich rąk, nawet większą część. Jest ona teraz tu, i namyślam się, co z nią uczynić.

– Stąd zapewne gniewy panów pułkowników. Powiadają, że skoro Polacy to srebro znaleźli, to się Polakom należy.

– O, to racja! – zawołał Wrzeszczowicz.

– Według mego zdania, jest pewna racja – odpowiedział Sadowski – i tak myślę, że gdybyś waszmość, panie hrabio, je znalazł, nie uważałbyś za potrzebne dzielić się nim nie tylko z Polakami, ale nawet i ze mną, który jestem Czechem…

– Przede wszystkim, panie, nie dzielę twojej życzliwości dla nieprzyjaciół naszego króla – odparł chmurno Wrzeszczowicz.

– Ale my, panie, dzięki tobie musimy podzielić się z tobą wstydem i hańbą, nie mogąc nic wskórać przeciw fortecy, pod którą nas namówiłeś.

– Tak więc pan straciłeś już wszelką nadzieję?

– A pan, czy ją masz jeszcze do podziału?

– Jakbyś pan wiedział, i sądzę, że ci panowie chętniej podzielą się ze mną moją nadzieją niż z panem jego bojaźnią.

– Czy czynisz mnie tchórzem, panie Wrzeszczowicz?

– Nie przypisuję panu więcej odwagi, niż okazujesz!

– Ja zaś przypisuję panu mniej!

– A ja – rzekł Miller, który od niejakiego czasu niechętnie spoglądał na Wrzeszczowicza, jako na instygatora442 nieszczęsnej wyprawy – postanawiam srebro odesłać do klasztoru. Może dobroć i łaska więcej wskóra przeciw tym nieużytym mnichom niż kule i armaty. Niech zrozumieją, że chcemy opanować fortecę, nie ich skarby.

Oficerowie ze zdziwieniem spojrzeli na Millera, tak mało przywykli do podobnej wspaniałomyślności z jego strony.

Wreszcie Sadowski rzekł:

– Nic lepszego nie można uczynić, bo zarazem zamknie się gębę polskim pułkownikom, którzy do srebra pretensje roszczą. W twierdzy uczyni to także z pewnością dobre wrażenie.

– Najlepsze wrażenie uczyni śmierć owego Kmicica – odparł Wrzeszczowicz. – Spodziewam się, że tam Kuklinowski już go ze skóry obłupił.

– Mniemam i ja, że już nie żyje – odpowiedział Miller. – Ale nazwisko owo przypomina mi naszą stratę niczym nie wynagrodzoną. Było to największe działo w całej artylerii jego królewskiej mości. Nie ukrywam panom, że wszystkie nadzieje moje na nim polegały. Wyłom już był uczyniony, strach w twierdzy szerzył się. Jeszcze parę dni, a bylibyśmy ruszyli do szturmu. Teraz za nic cała praca, za nic wszystkie wysilenia. Mur jednego dnia naprawią. A te działa, którymi jeszcze rozporządzamy, nie lepsze od fortecznych, i łatwo porozbijane być mogą. Większych nie ma skąd wziąć, bo ich i pan marszałek Wittenberg nie posiada. Mości panowie! Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym klęska wydaje mi się straszniejszą!… I pomyśleć, że jeden człowiek ją zadał!… Jeden pies! Jeden szatan!… Oszaleć przyjdzie! do wszystkich rogatych diabłów!…

Tu Miller uderzył pięścią w stół, bo go gniew niepohamowany pochwycił, tym okrutniejszy, że bezsilny.

Po chwili zakrzyknął:

– A co jego królewska mość powie, gdy go wieść o tej stracie dojdzie?!…

Po chwili znów:

– A co my poczniem?… Zębami tej skały nie zgryziem! Bogdaj zaraza tych zabiła, którzy mnie pod tę twierdzę namawiali!…

To rzekłszy, porwał puchar kryształowy i w uniesieniu grzmotnął nim o podłogę, aż kryształ rozbił się na proch.

Oficerowie milczeli. Nieprzystojne uniesienie jenerała, właściwsze chłopu niż wojownikowi tak wysoką piastującemu godność, zraziło doń serca i skwasiło do reszty humory.

– Radźcie, panowie! – zakrzyknął Miller.

– Radzić można tylko spokojnie – odparł książę Heski.

Miller począł sapać i wyparskiwać gniew nozdrzami. Po niejakim czasie uspokoił się i wodząc oczyma po obecnych, jakby zachęcając ich wzrokiem, rzekł:

– Przepraszam waszmościów, ale gniew mój nie dziwota. Nie będę wspominał tych miast, którem, objąwszy komendę po Torstensonie, zdobył, bo nie chcę wobec teraźniejszej klęski dawną fortuną się chlubić. Wszystko to, co się pod tą twierdzą dzieje, ludzki rozum po prostu przechodzi. Jednakże radzić trzeba… Po to waćpanów wezwałem. Obradujcie więc… i co większością na radzie postanowimy, to spełnię.

– Niech wasza dostojność da nam przedmiot do obrady – rzekł książę Heski. – Mamyli obradować jedynie nad zdobyciem fortecy czy też i nad tym, czy nie lepiej ustąpić?

Miller nie chciał stawiać kwestii tak jasno, a przynajmniej nie chciał, aby owo: albo – albo, wyszło po raz pierwszy z jego ust, dlatego rzekł:

– Niech każdy z panów mówi szczerze, co myśli. Wszystkim nam o dobro i chwałę jego królewskiej mości chodzić powinno.

Lecz żaden z oficerów nie chciał także pierwszy z propozycją odstąpienia występować, więc znów nastało milczenie.

– Panie Sadowski! – rzekł po chwili Miller głosem, który starał się uczynić przyjaznym i łaskawym – pan szczerzej mówisz od innych, co myślisz, bo reputacja pańska zabezpiecza go od wszelkich podejrzeń…

– Myślę, jenerale – odparł pułkownik – że ów Kmicic był jednym z największych tegoczesnych żołnierzy i że położenie nasze jest desperackie…

– Wszakże pan byłeś za odstąpieniem od twierdzy?…

– Za pozwoleniem waszej dostojności, byłem tylko za tym, aby nie rozpoczynać oblężenia… To wcale inna rzecz.

– Więc co pan teraz radzisz?

– Teraz odstępuję głos panu Wrzeszczowiczowi…

Miller zaklął jak poganin.

– Pan Weyhard będzie za całą tę nieszczęsną wyprawę odpowiadał! – rzekł.

– Nie wszystkie moje rady spełniono – odpowiedział zuchwale Wrzeszczowicz – mógłbym też śmiało zrzucić z siebie odpowiedzialność. Byli tacy, którzy je krzyżowali. Byli tacy, którzy dziwną zaiste i niewytłumaczoną żywiąc dla księży życzliwość, odmawiali jego dostojność od wszelkich surowszych środków. Radziłem, żeby owych księży posłujących powiesić, i jestem przekonany, że gdyby to się stało, postrach otworzyłby nam już bramy tego kurnika.

Tu Wrzeszczowicz począł patrzeć na Sadowskiego, lecz nim ten zdobył się na odpowiedź, wmieszał się książę Heski.

– Nie nazywaj, hrabio, tej twierdzy kurnikiem – rzekł – bo im bardziej zmniejszasz jej znaczenie, tym bardziej powiększasz naszą hańbę.

– Niemniej radziłem, by posłów powiesić. Postrach i zawsze postrach, oto com od rana do wieczora powtarzał, lecz pan Sadowski pogroził dymisją i księża odeszli bezpiecznie.

– Idź, panie hrabio, dzisiaj do fortecy – odpowiedział Sadowski – wysadź prochami największą ich armatę, jak to uczynił z naszą ów Kmicic, a ręczę ci, że to większy rozszerzy postrach niż zbójeckie posłów mordowanie!…

Wrzeszczowicz zwrócił się wprost do Millera:

– Wasza dostojność! Sądzę, żeśmy się tu na naradę, nie na krotofile443 zebrali!

– Czy masz waszmość co, prócz czczych wyrzutów, do powiedzenia? – spytał Miller.

– Mam, pomimo wesołości tych panów, którzy mogliby swój humor do lepszych czasów zachować.

– O Laertiadesie444, z fortelów swych znany! – zakrzyknął książę Heski.

– Panowie! – odpowiedział Wrzeszczowicz – wiadomo powszechnie, że nie Minerwa445 jest waszym opiekuńczym bóstwem; a ponieważ Mars446 wam nie dopisał i zrzekliście się waszych głosów, pozwólcie mnie mówić.

– Góra stękać poczyna, zaraz ujrzymy mysi ogonek447! – dorzucił Sadowski.

– Proszę o milczenie! – rzekł surowo Miller.

– Mów, panie hrabio, pamiętaj tylko, że dotąd rady twoje wydały gorzkie owoce.

– Które mimo zimy spożywać musimy na kształt zapleśniałych sucharów! – wtrącił książę Heski.

– Tym się tłumaczy, dlaczego wasza książęca mość pijesz tyle wina – odparł Wrzeszczowicz – a choć wino nie zastąpi przyrodzonego dowcipu, pomaga ci za to do wesołego strawienia nawet hańby. Lecz mniejsza o to! Wiem dobrze, iż w fortecy jest partia, która od dawna poddać się pragnie, i tylko nasza niemoc z jednej, a nadludzki upór przeora z drugiej strony utrzymuje ją w karbach. Nowy postrach doda jej nowych sił, dlatego należy nam okazać, że nic sobie nie robimy ze straty działa, i szturmować tym usilniej.

– Czy to już wszystko?

– Choćby to było wszystko, sądzę, że podobna rada zgodniejszą jest z honorem szwedzkich żołnierzy niż jałowe z niej drwiny przy kielichach i niż wysypianie się po pijatyce. Ale to nie wszystko. Należy rozpuścić między naszymi żołnierzami, a zwłaszcza między polskimi wieść, że górnicy, którzy teraz nad założeniem miny pracują, odkryli stary przechód podziemny, ciągnący się pod sam klasztor i kościół…

– Masz waszmość słuszność, to dobra rada! – rzekł Miller.

– Gdy wieść ta między naszymi i polskimi żołnierzami się rozszerzy, sami Polacy będą namawiać mnichów do poddania się, bo i im chodzi, równie jak mnichom, aby to gniazdo zabobonów ocalało.

 

– Jak na katolika, to nieźle! – mruknął Sadowski.

– Gdyby służył Turkom, nazywałby Rzym gniazdem zabobonów! – odpowiedział książę Heski.

– Wtedy Polacy wyślą niezawodnie od siebie posłów do księży – mówił dalej Weyhard – owa partia w klasztorze, która dawno się chce poddać, pod wpływem przerażenia ponowi swe usilności, i kto wie, czy nie zmuszą przeora i opornych do otworzenia bram.

– „Zginie miasto Priama przez podstęp boskiego Laertydy…448” – począł deklamować książę Heski.

– Dalibóg, czysta historia trojańska, a jemu się zdaje, że coś nowego wymyślił! – odpowiedział Sadowski.

Lecz Millerowi rada podobała się, bo w samej rzeczy nie była złą. Partia, o której Wrzeszczowicz wspominał, istniała w klasztorze. Nawet niektórzy księża słabszego ducha do niej należeli. Prócz tego przestrach mógł się rozszerzyć pomiędzy załogą, ogarnąć nawet tych, którzy dotąd chcieli się bronić do ostatniej kropli krwi.

– Popróbujemy, popróbujemy! – mówił Miller, który jak tonący chwytał się każdej deski i łatwo od rozpaczy przechodził do nadziei. – Ale czy Kaliński albo Zbrożek zgodzą się jeszcze posłować do klasztoru, czy uwierzą w ów podkop i czy zechcą księżom o nim oznajmić?

– W każdym razie Kuklinowski zgodzi się – odrzekł Wrzeszczowicz – ale lepiej będzie, żeby i on wierzył naprawdę w istnienie przechodu.

Wtem tętent rozległ się przed kwaterą.

– Owóż i pan Zbrożek przyjechał – rzekł książę Heski, spoglądając przez okno.

Po chwili w sieni zabrzęczały ostrogi i Zbrożek wszedł, a raczej wpadł do izby. Twarz jego była blada, wzburzona, i zanim oficerowie zdążyli spytać o powody tego pomieszania, pułkownik zakrzyknął:

– Kuklinowski nie żyje!

– Jak to? Co waść mówisz? Co się stało? – spytał Miller.

– Pozwólcie mi odetchnąć – rzekł Zbrożek – bo to, com widział, imaginację przechodzi…

– Mów prędzej! zamordowanoli go? – zawołali wszyscy.

– Kmicic! – odparł Zbrożek.

Oficerowie zerwali się wszyscy ze swych miejsc i poczęli patrzyć na Zbrożka jak na szalonego; on zaś, wyrzucając nozdrzami szybkie kłęby pary, tak mówił:

– Gdybym nie widział, oczom bym nie wierzył, bo to nieludzka moc. Kuklinowski nieżywy, trzech żołnierzy zabitych, a Kmicica ani śladu. Wiedziałem, że to straszny człowiek. Reputacja jego w całym kraju znana… Żeby jednak, będąc jeńcem, związanym, nie tylko się wyrwać, ale pobić żołnierzy i Kuklinowskiego storturować… tego człowiek nie mógł dokonać, to chyba diabeł!

– Coś podobnego nigdy się nie przygodziło… To niepodobne do wiary! – szepnął Sadowski.

– Pokazał ten Kmicic, co umie! – odrzekł książę Heski. – A nie wierzyliśmy wczoraj Polakom, gdy nam mówili, co to za ptak; myśleliśmy, że koloryzują, jak oni zwykle.

– Oszaleć! – krzyknął Wrzeszczowicz.

Miller trzymał się rękami za głowę i nic nie mówił. Gdy wreszcie podniósł oczy, błyskawice gniewu krzyżowały się w nich z błyskawicami podejrzeń.

– Panie Zbrożek – rzekł – choćby to był szatan, nie człowiek, bez pomocy, bez jakowejś zdrady nie mógłby on tego dokonać. Kmicic miał tu swoich admiratorów449, a Kuklinowski swych wrogów i waszmość należałeś do ich liczby!

Zbrożek był to w całym znaczeniu tego słowa zuchwały żołnierz, dlatego usłyszawszy zarzut do siebie wymierzony, przybladł jeszcze mocniej, zerwał się z miejsca, zbliżył się do Millera i zastąpiwszy mu drogę, spojrzał wprost w oczy.

– Czy wasza dostojność mnie posądzasz?… – zapytał.

Nastała bardzo ciężka chwila. Wszyscy obecni nie mieli najmniejszej wątpliwości, iż jeśli Miller da odpowiedź twierdzącą, nastąpi niechybnie coś strasznego i niesłychanego w dziejach wojskowych. Wszystkie ręce spoczęły na rękojeściach rapierów. Sadowski obnażył nawet swój zupełnie.

Lecz w tej chwili oficerowie ujrzeli przez okna, iż podwórzec zaroił się od polskich jeźdźców. Prawdopodobnie przybywali oni także z wieściami o Kuklinowskim, wszelako w razie zajścia stanęliby niechybnie po stronie Zbrożka. Widział ich i Miller, a lubo450 bladość wściekłości wystąpiła mu na twarz, jednak pohamował się i udając, że nie spostrzega nic wyzywającego w postępowaniu Zbrożka, odparł głosem, który starał się uczynić naturalnym:

– Opowiedz nam wasza mość szczegółowo, jak się to stało?

Zbrożek stał jeszcze czas jakiś z rozdętymi nozdrzami, lecz opamiętał się także, a przy tym myśl jego zwróciła się w inną stronę, gdyż towarzysze, którzy właśnie nadjechali, weszli do izby.

– Kuklinowski zamordowan! – powtarzali jeden za drugim.

– Kuklinowski zabit!

– Oddział jego rozprasza się! Żołnierze jego szaleją!

– Pozwólcie, panowie, przyjść do słowa panu Zbrożkowi, który pierwszy przyniósł nowinę! – zawołał Miller.

Po chwili uciszyło się i pan Zbrożek tak mówić począł:

– Wiadomo panom, żem na ostatniej naradzie wyzwał Kuklinowskiego na kawalerski parol. Byłem admiratorem Kmicica, prawda, bo i wy, choć jego nieprzyjaciele, musicie przyznać, że nie lada kto mógł spełnić takie dzieło, jak owo rozsadzenie tej armaty. Odwagę i w nieprzyjacielu cenić należy, dlatego podałem mu rękę, ale on mi swej umknął i zdrajcą mnie nazwał. Więc pomyślałem sobie: niech Kuklinowski czyni z nim, co chce… Chodziło mi jeno o to, żeby jeśli Kuklinowski postąpi sobie z nim przeciwnie rycerskiemu honorowi, niesława tego uczynku na wszystkich Polaków, a między innymi i na mnie, nie spadła. Dlatego to chciałem się koniecznie z Kuklinowskim bić, i dziś rano wziąwszy dwóch towarzyszów451, pojechałem do jego obozu. Przyjeżdżamy do kwatery… Powiadają: „Nie masz go!” Posyłam tu, nie masz go!… W kwaterze mówią, że i na noc wcale nie wracał, ale nie byli niespokojni, bo myśleli, że u waszej dostojności został. Aż jeden żołnierz powiada, że w nocy pojechał z Kmicicem w pole do stodółki, w której miał go przypiekać. Jadę do stodółki, wierzeje otwarte. Wchodzę, widzę: wisi nagie ciało na belce… Pomyślałem, że Kmicic, aż gdy oczy do mroku przywykły, patrzę, że trup jakiś chud i kościsty, a tamten wyglądał jak Herkules… Dziwno mi było, żeby się mógł tak skurczyć przez jedną noc… Zbliżam się tuż – Kuklinowski!

– Na belce? – spytał Miller.

– Tak jest! Przeżegnałem się… Myślę: czary, omam czy co?… Dopiero jakem zobaczył trupy trzech żołnierzy, prawda stanęła przede mną jako żywa. Ten straszny człek pobił tamtych, tego powiesił i przypiekł po katowsku, a sam uszedł!

– Do śląskiej granicy niedaleko! – rzekł Sadowski.

Nastała chwila milczenia.

Wszelkie podejrzenie co do udziału Zbrożka zgasło w duszy Millera. Lecz sam wypadek zmieszał go, przeraził i napełnił jakimś nieokreślonym niepokojem. Widział naokoło piętrzące się niebezpieczeństwa, a raczej groźne ich cienie, przeciw którym ani wiedział, jak walczyć; czuł, że otoczył go jakiś łańcuch niepomyślności. Pierwsze ogniwa leżały przed jego oczyma, lecz dalsze otaczał jeszcze mrok przyszłości. Opanowało go takie uczucie, jakby mieszkał w popękanym domu, który lada chwila mógł mu się zwalić na głowę. Niepewność przygniotła go nieznośnym ciężarem, i pytał sam siebie, do czego ma rąk przyłożyć?

Wtem Wrzeszczowicz uderzył się w czoło.

– Na Boga! – rzekł. – Od wczoraj, jakem tego Kmicica ujrzał, wydawało mi się, że ja go kiedyś znałem. Teraz znów widzę przed sobą tę twarz, przypominam sobie dźwięk mowy. Musiałem go chyba spotkać na krótko i po ciemku, wieczorem, ale mi po głowie chodzi… chodzi…

Tu począł trzeć ręką czoło.

– Co nam z tego? – rzekł Miller – nie skleisz, panie hrabio, armaty, choćbyś sobie przypomniał; nie wskrzesisz Kuklinowskiego!

Tu zwrócił się do oficerów:

– Komu wola, panowie, za mną na miejsce wypadku!

Wszyscy chcieli jechać, bo wszystkich podniecała ciekawość.

Podano więc konie i ruszyli rysią, a jenerał na czele. Zbliżywszy się do stodółki, ujrzeli kilkudziesięciu jeźdźców polskich, rozrzuconych naokoło owego zabudowania na drodze i po polu.

– Co to za ludzie? – spytał Zbrożka Miller.

– To muszą być Kuklinowskiego. Mówię waszej dostojności, że ta hołota po prostu poszalała…

To rzekłszy, Zbrożek począł kiwać na jednego z jeźdźców.

– Bywaj, bywaj! Żywo!

Żołnierz podjechał.

– Wy spod Kuklinowskiego?

– Tak jest.

– A gdzie reszta pułku?

– Rozbieżeli się. Mówią, że nie chcą dłużej służyć przeciw Jasnej Górze.

– Co on mówił? – spytał Miller.

Zbrożek wytłumaczył.

– Spytaj go waść, dokąd poszli? – rzekł jenerał.

Zbrożek powtórzył pytanie.

– Nie wiadomo – odrzekł żołnierz. – Niektórzy poszli na Śląsk. Inni mówili, że samemu Kmicicowi idą służyć, bo takiego drugiego pułkownika nie masz ani między Polaki452, ani między Szwedami.

Miller, gdy Zbrożek znów mu wytłumaczył słowa żołnierza, zamyślił się. Rzeczywiście, tacy ludzie, jakich miał Kuklinowski, gotowi byli bez wahania przejść pod komendę Kmicica. Ale wówczas mogli się stać groźni, jeśli nie dla armii Millera, to przynajmniej dla jego dowozów i komunikacyj.

Fala niebezpieczeństw piętrzyła się coraz wyżej naokoło zaklętej fortecy.

Zbrożkowi toż samo musiało przyjść do głowy, bo jakby odpowiadając na owe myśli Millera, rzekł:

– To pewna, że wszystko burzy się w naszej Rzeczypospolitej. Niech jeno taki Kmicic krzyknie, a setki i tysiące go otoczą, zwłaszcza po tym, co uczynił.

– I co wskóra? – pytał Miller.

– Wasza dostojność niech zechce pamiętać, że ten człowiek do desperacji przywiódł Chowańskiego453, a Chowański miał, licząc z Kozakami, sześć razy tyle ludzi, co my… Ani jeden transport nie przyjdzie nam bez jego pozwolenia, a folwarki poniszczone i zaczyna nam być głodno. Prócz tego Kmicic może się połączyć z Żegockim i Kuleszą – wówczas kilka tysięcy szabel będzie miał na zawołanie. To ciężki człowiek i może stać się molestissimus454.

– A waszmość pewien jesteś swoich żołnierzy?

– Więcej niż siebie samego – odpowiedział z szorstką otwartością Zbrożek.

– Jak to więcej?

– Bo, mówiąc prawdę, dość mamy wszyscy tego oblężenia!

– Ufam, że ono wkrótce się skończy.

– Tylko pytanie: jak? Zresztą, wziąć tę twierdzę jest teraz taką samą klęską, jak od niej odstąpić.

Tymczasem dojechali do stodółki. Miller zsiadł z konia, za nim wszyscy oficerowie, i weszli do wnętrza. Kuklinowskiego zdjęli już żołnierze z belki i okrywszy kilimkiem, położyli na wznak na resztkach słomy. Trzy ciała żołnierskie leżały wpodle, ułożone równo obok siebie.

– Tych pomordowano nożami – szepnął Zbrożek.

– A Kuklinowski?

– Na Kuklinowskim ran nie masz, jeno bok ma spieczony i osmalone wąsy. Musiał zmarznąć albo zatchnął się, bo własną czapkę dotychczas w zębach trzyma.

– Odkryć go!

Żołnierz podniósł róg kilimka i okazała się twarz straszna, nabrzmiała, z wytrzeszczonymi oczyma. Na resztkach osmalonych wąsów sople, powstałe ze zlodowaciałego oddechu, pomieszały się z kopciem i utworzyły jakby kły sterczące z ust. Twarz to była tak ohydna, że Miller, lubo455 przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju okropności, wzdrygnął się i rzekł:

– Zakryj co prędzej! Straszne! Straszne!

Posępna cisza zapanowała w stodółce.

– Po cośmy tu przyjechali? – pytał, spluwając, książę Heski. – Przez cały dzień nie tknę jedzenia.

Nagle Millera opanowało nadzwyczajne jakieś rozdrażnienie graniczące prawie z obłędem. Twarz mu zsiniała, źrenice rozszerzyły się, zęby poczęły zgrzytać. Owładnęło go dzikie pragnienie krwi, zemsty nad kimkolwiek, więc zwróciwszy się do Zbrożka, zakrzyknął:

– Gdzie ów żołnierz, który widział, że Kuklinowski był w stodółce? Dawajcie go! to musi być wspólnik!

– Nie wiem, czyli ten żołnierz tu jeszcze jest – odrzekł Zbrożek. – Wszyscy ludzie Kuklinowskiego rozbiegli się jak wyjarzmione456 byki!

– To go łap! – zaryczał w furii Miller.

– To go wasza dostojność sam łap! – krzyknął z równą furią Zbrożek.

I znów straszliwy wybuch zawisnął, jakby na nici pajęczej, nad głowami Szwedów i Polaków. Ci ostatni poczęli się cisnąć do Zbrożka, ruszać groźnie wąsiskami i trzaskać w szable.

Wtem gwar, echa strzałów i tętent kilku koni rozległ się na zewnątrz i do stodółki wpadł oficer szwedzkich rajtarów.

440Ucieczko grzesznych – jedno z określeń Matki Boskiej, występujące w litanii. [przypis edytorski]
441faszyna – umocnienia z powiązanych gałęzi wikliny, służące kiedyś do uzupełniania fortyfikacji, a dziś do zabezpieczania brzegów rzek i stawów. [przypis edytorski]
442instygator (łac.) – podżegacz, inicjator, pomysłodawca. [przypis edytorski]
443krotofila (starop.) – żart, zabawa. [przypis edytorski]
444Laertiades (mit. gr.) – syn Laertesa, tj. Odyseusz a. Ulisses, bohater Iliady i Odysei Homera, słynny ze sprytu. W czasie wojny trojańskiej i długiej podróży powrotnej wielokrotnie podstępem ratował się z opresji, był też pomysłodawcą konia trojańskiego, dzięki któremu Grecy zwyciężyli Trojańczyków. [przypis edytorski]
445Minerwa (mit. rzym.) – bogini mądrości, odpowiednik gr. Ateny. [przypis edytorski]
446Mars (mit. rzym.) – bóg wojny, odpowiednik gr. Aresa. [przypis edytorski]
447Góra stękać poczyna, zaraz ujrzymy mysi ogonek – nawiązanie do powiedzenia: „góra urodziła mysz”, używanego w sytuacji, kiedy coś, co wydaje się wielkie i ważne, okazuje się małe i niewiele warte, a. gdy czyjeś wielkie zapowiedzi lub wysiłki dają mizerny rezultat. [przypis edytorski]
448Zginie miasto Priama przez podstęp boskiego Laertydy… – przepowiednia dotycząca Konia Trojańskiego – wymyślonego przez Odyseusza sposobu na pokonanie trojańczyków. [przypis edytorski]
449admirator (z łac.) – wielbiciel, entuzjasta. [przypis edytorski]
450lubo (daw.) – chociaż, mimo że. [przypis edytorski]
451towarzyszów – dziś popr. forma D. lm: towarzyszy. [przypis edytorski]
452między Polaki – dziś popr. forma N. lm: między Polakami. [przypis edytorski]
453Chowański, Iwan Andriejewicz (zm. 1682) – rosyjski wojskowy, bojar i wojewoda, jeden z dowódców w wojnie polsko-rosyjskiej (1654–1667). [przypis edytorski]
454molestissimus (łac.) – niezmiernie uciążliwy. [przypis edytorski]
455lubo (daw.) – chociaż, mimo że. [przypis edytorski]
456wyjarzmiony – uwolniony z jarzma. [przypis edytorski]