Za darmo

Na jasnym brzegu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ten pociąg. Mógłbym nad tem filozofować aż do śniadania, ale ponieważ wolę filozofować po śniadaniu, więc może pan zechce zjeść je razem ze mną.

– Nie – rzekł Swirski – wybacz pan: proszony jestem przez panią Elzenową.

– W takim razie – cofam się!

I począł się uśmiechać. Przypuszczenie, żeby Swirski miał się ożenić z panią Elzenową, nie przyszło mu ani na chwilę do głowy. Był, owszem, pewien, że malarzowi chodziło o to samo, o co i innym, ale będąc wielbicielem artystów wogóle, a Swirskiego w szczególności, odczuwał zadowolenie, że Swirski zwycięża współzawodników.

– Ja przedstawiam majątek – myślał sobie. – Porzecki tytuł, młodszy Kładzki młodość, a Sinten świat modnych durniów. Wszystko to, zwłaszcza tu, posiada niemałą wartość, a jednakże Dziwożona wybrała jego. Ostatecznie, to kobieta ze smakiem.

I patrząc na malarza począł mruczeć:

– „Jo triumphe, tu moraris aureos currus”…

– Co pan powiada? – spytał Swirski – który nie dosłyszał z powodu huku pociągu.

– Nic. To jakaś czkawka z „Horacyusza”. Powiadam, że skoro pan mi odmawia, więc wyprawię śniadanie pocieszenia sobie, de Sintenowi, Porzeckiemu i Kładzkim.

– Proszę pana, po czem to chcecie się pocieszać? – zapytał Swirski, przysuwając się nagle i patrząc mu w oczy niemal z pogróżką.

– Po stracie pańskiego towarzystwa – odpowiedział z zimną krwią Wiadrowski. – A kochany pan co przypuszczał?…

Swirski zaciął usta i nie odpowiedział. Pomyślał natomiast, że na złodzieju czapka gore i że gdyby się żenił z jakąś zwyczajną dziewczyną w kraju, to ani do głowy nie przyszłoby mu przypuszczenie, że ktoś, mówiąc złośliwie i z przekąsem, ją może mieć na myśli.

Ale tymczasem przyjechali. Pani Elzenowa wyświeżona, młoda i ładna, czekała ich na stacyi. Przyszła widać dopiero przed chwilą, albowiem oddychała śpiesznie i twarz miała zarumienioną tak, że można było to wziąć za wzruszenie. To też gdy na powitanie podała Swirskiemu obie ręce, Wiadrowski pomyślał:

– Tak! ten pobił nas wszystkich o siedm długości. Ona wygląda naprawdę zakochana.

I spojrzał na nią prawie przychylnie. W białej flanelowej sukni z marynarskim kołnierzem, z rozpromienionemi oczyma, wydała mu się, mimo lekkich śladów pudru na twarzy, tak młoda i urocza, jak nigdy. Przez chwilę uczyniło mu się żal, że to nie on był tym szczęśliwcem, którego przyszła powitać – i pomyślał, że metoda, za pomocą której starał się o jej względy, polegająca na mówieniu jej złośliwości, była głupia. Ale pocieszył się myślą o tem, jak będzie drwił z Sintena i innych „zdystansowanych”.

Po przywitaniu Swirski dziękował jej za róże, ona zaś słuchała z pewnem zakłopotaniem, spoglądając chwilami na Wiadrowskiego, i jakby wstydząc się, że jest świadkiem owych podziękowań.

On też zrozumiał, że najlepiej zrobi, gdy sobie pójdzie. Jednakże wjechali jeszcze razem liftem na górę, na której leży dom gry, wraz z ogrodami. Po drodze, pani Elzenowa odzyskała zupełnie swobodę.

– Na śniadanie! zaraz na śniadanie! – wołała wesoło – apetyt mam jak wieloryb!

Wiadrowski mruknął pod nosem, że chciałby być bogdaj Jonaszem, ale nie wypowiedział tego głośno, pomyślawszy że jeśli Swirski porwie go za kołnierz i wyrzuci z liftu, jak na to koncept zasługiwał, to spadać będzie nader wysoko.

W ogrodzie pożegnał ich też zaraz i odszedł; ale obejrzawszy się, ujrzał, jak pani Elzenowa, wsparta na ramieniu Swirskiego, szeptała mu coś do ucha.

– Umawiają się o deser po śniadaniu! – pomyślał.

Ale mylił się, ona bowiem, zwracając swą wdzięczną głowę do malarza, szeptała:

– Czy Wiadrowski już wie?

– Nie – odpowiedział Swirski – spotkałem go dopiero w pociągu.

To rzekłszy, odczuł pewien niepokój na myśl, że pani Elzenowa o zaręczynach mówi już, jak o rzeczy spełnionej, i że trzeba będzie powiedzieć o nich wszystkim, ale jednocześnie blizkość pani Elzenowej, jej piękność i urok poczęły na niego działać tak, że rozchmurzył się i nabrał otuchy.

Śniadanie odbyło się wprawdzie razem z Romulusem, Remusem i Kresowiczem, który przez cały czas nie odezwał się ani jednem słowem. Natomiast, po kawie czarnej, pani Elzenowa pozwoliła chłopcom pójść pod dozorem młodego człowieka w stronę Rocca Brune, sama zaś zapytała Swirskiego:

– Czy pan woli przejść się, czy przejechać?

On wolałby był najlepiej pójść do niej i tam odbyć chociaż »pół drogi do raju« – i doznać „choćby pół zbawienia” – ale pomyślał, że jeśli ona sobie tego nie życzy, to właśnie jest dowodem, jak dalece poważnie i szlachetnie patrzy na ich stosunek – i w duchu rzekł sobie, że powinien jej być za to wdzięczny.

– Jeżeli pani nie zmęczona, to wolę się przejść – odpowiedział.

– Dobrze. Wcale nie jestem zmęczona. Ale gdzie pójdziemy? Czy chce pan popatrzeć na strzelanie do gołębi?

– Z chęcią, tylko że tam nie będziemy sami. Sinten i młody Kładzki zapewne wprawiają się po śniadaniu.

– Tak, ale nie będą nam przeszkadzali. Oni, gdy chodzi o gołębie, stają się głusi i ślepi na wszystko, co się około nich dzieje… Zresztą, niech mnie widzą z moim wielkim człowiekiem!

I, przechyliwszy głowę, spojrzała mu z uśmiechem w oczy:

– Chyba, że wielki człowiek sobie tego nie życzy?…

– Owszem, niech nas widzą! – odpowiedział Swirski, podnosząc jej rękę do ust.

– Więc pójdźmy aż na dół – ja dosyć lubię na to patrzeć.

– Dobrze.

I po chwili znaleźli się na wielkich schodach, prowadzących do strzelnicy.

– Jak tu jasno, jak dobrze i jaka ja szczęśliwa – rzekła pani Elzenowa.

Poczem, choć w pobliżu ich nie było nikogo, spytała szepcąc:

– A pan?

– Moje światło jest przy mnie! – odrzekł, przyciskając do piersi jej ramię.

I poczęli schodzić. Dzień był istotnie jeszcze jaśniejszy, niż zwykle, powietrze złote i błękitne, morze w oddali wyglądało, jak granatowe.

– Najprzód zatrzymajmy się tu – rzekła pani Elzenowa. Klatki można stąd widzieć doskonale.

Jakoż pod ich stopami rozciągało się zielone, pokryte murawą półkole, zachodzące głęboko w morze. W półkolu ustawione były w łuk na ziemi klatki z gołębiami. Co chwila któraś z nich rozpadała się nagle, spłoszony ptak zrywał się do lotu, poczem rozlegał się strzał – i gołąb spadał na majdan, albo też w morze, gdzie na fali chwiały się łódki z czekającymi na łup rybakami.

Czasem zdarzało się jednak, że strzał chybiał – wówczas gołąb leciał ku morzu, a następnie, zatoczywszy koło, wracał szukać schronienia w gzymsach domu gry.

– Stąd nie widzimy strzelców i nie wiemy, kto strzela – rzekła rozweselona pani Elzenowa – więc sobie powróżmy: jeśli pierwszy gołąb padnie, to zostaniemy w Monte Carlo, jeśli poleci, to pojedziemy do Włoch.

– Dobrze – rzekł Swirski – patrzmy! Oto już!

Istotnie klatka rozpadła się w tej chwili, gołąb jednak, jakby odurzony, pozostał na miejscu. Spłoszono go, puściwszy ku niemu po murawie drewnianą kulę, a potem huknął wystrzał. Ale ptak nie spadł odrazu: najprzód wzbił się wysoko w powietrze, następnie poszybował wprost na morze, zniżając się stopniowo nad tonią, jak gdyby raniony, a w końcu znikł zupełnie w blasku słonecznym.

– Może spadł, może nie spadł! Przyszłość jest niepewna! – rzekł śmiejąc się Swirski.

Lecz pani Elzenowa wysunęła usta, jak zagniewane dziecko:

– To ten nieznośny Sinten – rzekła. – Założę się, że to on! Zejdźmy.

I schodzili coraz niżej ku strzelnicy, wśród kaktusów, wśród przypołudników i porozpinanego na murach koziego ziela. Pani Elzenowa zatrzymywała się jednak za każdym odgłosem wystrzału, przyczem w swej białej sukni, na ogromnych schodach i na tle zieleni wyglądała jak posąg.

– Jednakże żadna tkanina nie układa się w tak pyszne fałdy, jak flanela – zauważył Swirski.

– Ach! ci artyści! – odrzekła młoda kobieta.

I w głosie jej było nieco ironii, albowiem czuła się trochę dotkniętą tem, że Swirski w tej chwili myślał nie o niej, ale o fałdach, w jakie układają się rozmaite gatunki tkanin.

– Pójdźmy!

W kilka minut później znaleźli się pod dachem strzelnicy. Ze znajomych był tam tylko Sinten, strzelający o zakład z pewnym hrabią węgierskim, obaj ubrani w rude angielskie kostyumy, w takież czapki zsunięte od przodu na daszki i w kraciaste pończochy, obaj ogromnie dystyngowani, obaj z twarzami durniów. Ale zgodnie z przewidywaniem pani Elzenowej, Sinten tak był zajęty strzelaniem, że nie odrazu ich spostrzegł i dopiero po chwili zbliżył się do nich z powitaniem.

– Jakże idzie? – spytała pani.

– Biję! Wielkiej puli także jestem prawie pewien.

Tu zwrócił się do Swirskiego.

– A pan nie strzela?

– Owszem, ale nie dziś.

– Ja zaś – odrzekł Sinten, spoglądając znacząco na panią Elzenową – jestem dziś: heureux au jeu!

Poczem zawołano go do strzału.

– Chciał powiedzieć, że jest nieszczęśliwy w miłości – rzekł Swirski.

– Imbécile! Czyż mogło być inaczej.

Ale mimo tych słów przygany, z twarzy pięknej pani znać było, iż nie gniewa się o to, że wobec Swirskiego dano jej świadectwo, jak dalece jest uroczą i przez wszystkich pożądaną.

Tego zaś dnia nie miało to być świadectwo ostatnie.

– Chciałem zapytać panią o coś – rzekł po chwili milczenia Swirski – ale podczas śniadania, przy dzieciach i Kresowiczu, nie mogłem. Kresowicz powiedział mi w drodze, że odchodzi, a przynajmniej, że ostatni dzień jest nauczycielem chłopców. Czy to prawda i dlaczego?

– Prawda – odrzekła pani Elzenowa. – Najprzód nie jestem pewna jego zdrowia. Przed kilku dniami zmusiłam go, żeby poszedł do doktora. Wprawdzie doktor powtórzył znowu, że mu suchoty nie grożą – inaczej nie trzymałabym go ani godziny, ale, bądź co bądź, wygląda codzień gorzej… jest dziwaczny, rozdrażniony, często nieznośny… I to jest pierwszy powód. A powtóre, pan zna jego przekonania?… Romulusa i Remusa się to nie czepi – wiem. Chłopcy chowani są tak, że podobne zasady nie mogą ich się czepić. Ale nie życzę sobie, żeby już w dziecinnych latach wiedzieli, że takie rzeczy istnieją, żeby się spotykali z taką egzaltacyą, a zarazem z taką niechęcią do tej sfery, do której należą… Pan sobie życzył, by rozmawiali z kimkolwiek we własnym języku, więc dla mnie było to dosyć… To dla mnie jakby rozkaz… Taka oto jestem i taką będę… Przytem i sama rozumiem, że wypada, aby trochę znali swój język… Teraz ludzie bardzo na to patrzą – i przyznaję, że mają słuszność. Ale Kresowicz nawet w tym kierunku jest zbyt egzaltowany…

 

– Szkoda mi go! On ma pewne zmarszczki w kątach oczu, oznaczające fanatyzm. To ciekawa twarz, a w gruncie rzeczy człowiek ciekawy.

– Już znów przez pana mówi malarz – rzekła, śmiejąc się, pani Elzenowa.

Lecz po chwili spoważniała, a nawet na twarzy jej pojawiło się zakłopotanie.

– Mam jeszcze jeden powód – rzekła. – Trudno mi o tem mówić, ale jednak powiem, bo z kimże mam być szczerą, jeśli nie z moim… wielkim człowiekiem… takim kochanym i poczciwym, który wszystko potrafi wyrozumieć… Oto spostrzegłam, że Kresowicz stracił głowę i zakochał się we mnie bez pamięci, a w tych warunkach nie może pozostawać blizko…

– Jakto? i ten także? – zawołał Swirski.

– Tak jest! – odrzekła ze spuszczonemi oczyma.

I usiłowała udać, że wyznanie to sprawia jej przykrość – a jednak, równie jak przed chwilą po słowach Sintena, przez usta jej przeleciał uśmiech zadowolonej miłości własnej i kobiecej próżności. Swirski dostrzegł go – i przykre, gniewne uczucie ścisnęło mu serce.

– Uległem więc epidemii – rzekł.

Ona zaś popatrzyła chwilę na niego i spytała cicho:

– Czy to powiedział zazdrośnik, czy niewdzięcznik?

Ale malarz odpowiedział wymijająco:

– Pani ma słuszność… Jeśli tak, to Kresowicz powinien odejść…

– Dziś też porachuję się z nim i będzie koniec.

Poczem umilkli, słychać było tylko strzały de Sintena i Węgra.

Swirski jednakże nie mógł jej darować tego uśmiechu, który schwycił w przelocie. Mówił sobie wprawdzie, że pani Elzenowa postąpiła z Kresowiczem tak, jak była powinna, i że niema o co się drażnić – a jednakże w duszy odczuwał rozdrażnienie coraz większe. Niegdyś, na początku jeszcze znajomości z panią Elzenową, widział ją raz jadącą na rowerze: ona jechała kilka kroków naprzód, za nią zaś podążał Sinten, młody Kładzki, Porzecki, Wilkisbej i Waxford. Na Swirskim grupa ta uczyniła wówczas fatalne wrażenie, jakiegoś zwierzęcego pościgu samców za samicą. Obecnie obraz ów stanął mu jak żywy w pamięci i wrażliwa, artystyczna jego natura poczęła cierpieć naprawdę. „Ostatecznie to tak jest, mówił sobie: za nią biegną wszyscy, i gdybym ja przewrócił się przez jaką przeszkodę, toby jej dobiegł następny!”…

Lecz dalsze rozmyślania przerwała mu pani Elzenowa, której poczęło być w cieniu chłodno, i która oświadczyła, iż pragnie rozgrzać się nieco na słońcu.

– Pójdźmy do mieszkania i niech pani weźmie okrycie – rzekł, wstając Swirski.

Poczem ruszyli z powrotem na górny taras, ale w połowie schodów ona zatrzymała się nagle:

– Pan ze mnie niekontent – rzekła. – Co ja zawiniłam i czy nie postąpiłam jak trzeba?

Na to Swirski, który uspokoił się nieco przez drogę, i którego ujął jej niepokój, odrzekł:

– Niech pani wybaczy staremu dziwakowi; to ja panią przepraszam.

Pani Elzenowa chciała koniecznie dowiedzieć się, co go zasępiło, lecz żadnym sposobem nie mogła wydobyć z niego odpowiedzi. Wówczas nawpół żartobliwie, nawpół ze smutkiem poczęła wyrzekać na artystów. Co za nieznośni i dziwni ludzie, których lada co zraża, byle co zaboli, i którzy zamykają się zaraz w sobie, a potem uciekają do swych samotnych pracowni. Dziś oto trzy razy zauważyła, jak w nim odnalazł się malarz… To źle!… To też za karę, niechże ten niegodziwy malarz zostanie na obiad, aż do wieczora.

Swirski jednak oświadczył, że musi wracać; poczem zwierzył jej swoje troski artystyczne, kłopot z odnalezieniem modela do „Snu i śmierci”, a wreszcie nadzieje, jakie do tego obrazu przywiązywał.

– Widzę ze wszystkiego – odpowiedziała, uśmiechając się młoda wdowa – że zawsze będę miała jedną straszną rywalkę, to jest sztukę.

– To nie rywalka – odpowiedział Swirski – to bóstwo, któremu pani będzie służyć wraz ze mną.

Na to regularne brwi pięknej pani zmarszczyły się lekko na jedno mgnienie oka, ale tymczasem doszli do hotelu. Tego dnia Swirski zrobił dwie trzecie drogi do raju – a następnie wyjechał z dreszczem rozkoszy w kościach, ale zarazem z przekonaniem, że wrota otworzy mu dopiero małżeństwo.

I ochłódłszy w wagonie, był pani Elzenowej wdzięczny za to przekonanie.

IV

Ona zaś przed rozpoczęciem obiadowej tualety wezwała do obrachunku Kresowicza i wezwała go z pewnem zaciekawieniem w duszy, jakie też będzie ich pożegnanie. Widywała w życiu tylu ludzi przeciętnych, jakby przykrojonych przez jednego krawca na wspólną modłę, że ten młody dziwak zajmował ją od pewnego już czasu, teraz zaś, gdy za chwilę miał odejść z rozdartem sercem, począł ją zajmować tem bardziej. Była pewna, że jego namiętność zdradzi się w jakikolwiek sposób i miała nawet trochę utajonej ochoty, by się zdradziła, obiecując sobie niezupełnie szczerze zahamować ją jednem spojrzeniem lub słowem, gdyby chciała przejść pewną miarę.

Ale Kresowicz wszedł zimny z twarzą raczej złowrogą, niż rozkochaną. Pani Elzenowa, spojrzawszy na niego, pomyślała, że Swirski, jako artysta, musiał jednak wyróżnić tę głowę, tkwiło w niej bowiem coś zupełnie wyjątkowego. Były to rysy, jakby żelazne, w których wola przeważała nad inteligencyą, nadając im wyraz do pewnego stopnia tępy i zarazem nieubłagany. Swirski oddawna odgadł, że to jest jeden z takich ludzi, którzy, gdy chwycą się pewnej idei, nigdy żaden powiew sceptycyzmu nie zmąci ich wiary w nią i nigdy zwątpienie nie podkopie ich zdolności do czynu, właśnie dlatego, że z uporczywym i silnym charakterem idzie u nich w parze pewna ciasnota umysłu. Fanatyzm wyrasta tylko na takim gruncie. Pani Elzenowa, mimo całego rozumu światowego, była zbyt płytką, by umiała się na tem poznać. Kresowicz byłby zwrócił jej uwagę tylko w takim razie, gdyby był wyjątkowo pięknym chłopcem, ale ponieważ nim nie był, więc z początku obchodziła się z nim, jak z rzeczą, i dopiero Swirski mimowoli nauczył ją zastanawiać się nad nim. Obecnie też przyjęła go uprzejmie i, po wypłaceniu mu należności, głosem wprawdzie zimnym i obojętnym, jakim posługiwała się zwykle, ale w wyrazach bardzo uprzejmych wyraziła mu żal, że zamierzony wyjazd jej z Monte Carlo, który zapewne wkrótce nastąpi, staje się przeszkodą do dalszych między nimi stosunków.

Na to Kresowicz schował mechanicznie pieniądze do kieszeni i odrzekł:

– Oświadczyłem pani wczoraj sam, że nie będę dłużej uczył Romulusa i Remusa.

– Właśnie, to mnie pociesza – odpowiedziała, podnosząc głowę.

Widocznie pragnęła przynajmniej na początek utrzymać rozmowę w tonie ceremonialnym i narzucić ów ton Kresowiczowi. Ale na niego dość było spojrzeć, by wyczytać, że ma nieugięte postanowienie wypowiedzieć wszystko, co wypowiedzieć zamierzył:

– Pani mnie zapłaciła prawdziwemi pieniędzmi – rzekł – więc niech mi pani nie dodaje na drogę fałszywych.

– Jak to pan rozumie?

– Rozumiem tak – odrzekł dobitnie – że ani pani nie rozstaje się ze mną z powodu wyjazdu, ani ja nie dlatego podziękowałem za służbę. Powód jest inny, a jaki, to pani wie równie dobrze, jak ja.

– Jeśli wiem, to być może, że sobie nie życzę o nim ni słyszeć, ni mówić – odrzekła z wyniosłością pani Elzenowa.

On zaś zbliżył się o krok do niej, cofając przytem w tył ręce i wyciągając naprzód głowę, niemal groźną.

– A trzeba! – rzekł z naciskiem – najprzód dlatego, że za chwilę pójdę sobie precz, a powtóre, z innych jeszcze przyczyn, o których się pani dowie jutro.

Pani Elzenowa wstała ze zmarszczoną brwią i w nieco teatralnej postawie obrażonej królowej:

– Co to znaczy?

Lecz on przybliżył się jeszcze więcej, tak, że twarz jego znalazła się zaledwie o kilka cali od jej twarzy – i począł mówić ze skupioną energią.

– To znaczy, że powinienem był pani i waszej całej sfery nienawidzieć, a pokochałem panią. To znaczy, żem się dla pani we własnem sumieniu spodlił, za co sobie karę wymierzę. Ale właśnie dlatego nie mam nic do stracenia i pani musisz mi za moją krzywdę zapłacić, bo inaczej będzie nieszczęście!

Pani Elzenowa nie przestraszyła się, albowiem zgoła nie bała się mężczyzn. Nie bała się także suchot Kresowicza, gdyż miejscowy lekarz uspokoił ją był swego czasu pod tym względem zupełnie. Rzeczywistem było tylko jej zdumienie, zaś gniew i przestrach czemś pozornem. W sercu jej zbudził się nagle podziw: „Mais c’est un vrai oiseau de proie, który gotów mnie rozszarpać!”… Dla tej natury obytej z zepsuciem a awanturniczej, wszelka awantura, zwłaszcza schlebiająca jej kobiecej miłości własnej, miała niewypowiedziany urok. Przytem zmysł moralny jej nie przerażał się byle czem. Gdyby Kresowicz błagał ją o jedną minutę szczęścia, o prawo ucałowania brzegu jej sukni, z pokorą, ze łzami i na kolanach, byłaby go kazała wyrzucić za drzwi. Ale ten człowiek groźny i niemal szalony, ten przedstawiciel sekty, o której straszliwej energii opowiadano w jej sferze bajeczne rzeczy, wydał jej się czemś tak demonicznem, tak odmiennem od wszystkich ludzi, których dotąd widziała, że ogarnął ją wprost zachwyt. Nerwy jej chciwe były nowości. Pomyślała też, że, w razie jej oporu, awantura może przybrać rozmiary całkiem nieprzewidziane i przerodzić się w skandal, albowiem szaleniec ten istotnie gotów był na wszystko.

Kresowicz zaś mówił dalej, oblewając jej twarz gorącym oddechem.

– Kocham, a nic nie mam do stracenia! Straciłem zdrowie, zgubiłem przyszłość i spodliłem się!… Nie mam nic do stracenia! – rozumie pani? Wszystko mi jedno, czy tu na twoje wołanie wpadnie dziesięciu, czy stu ludzi… Ale dla pani to nie wszystko jedno! Potem odejdę – i tajemnica zginie – przysięgam!

Pani Elzenowej chodziło już tylko o zachowanie pozorów, które kobieca hypokryzya zawsze usiłuje zachować, i o oszukanie samej siebie.

Więc zwróciwszy oczy, pełne sztucznego przerażenia, na jego twarz, podobną rzeczywiście do twarzy waryata, spytała:

– Czy pan mnie chce zabić?…

– Chcę zapłaty – nie pieniędzmi! – odpowiedział zdławionym głosem.

Poczem zbladł jeszcze bardziej, chwycił ją i objął, a ona poczęła się bronić. Ale czyniła to tak, jak kobieta mdlejąca, której przestrach odjął przytomność i siłę.