– Jak się masz – powiada – stary wiechciu od butów! Przyjechałem tu po twoje skarby, bom swoje na wojnę wydał, a teraz mi na drogę potrzeba. Dasz – dobrze, nie dasz – też dobrze, jeno nie marudź, bo mi okrutnie pilno.
Roześmiała się na to baba tak, że aż pan Lubomirski ostatni jej jedyny trzonowy ząb zobaczył, i mówi:
– Oj-jej, dlaczego nie, oto widzisz tu w workach koło mnie złoto, perły i diamenty, bierz, ile chcesz, ale pierwej napij się ze mną wina prze zdrowie8.
I wzięła zaraz dwie szklenice, nalała z jednego gąsiora9 do jednej, z drugiego do drugiej i powiada:
– Chaim!
Ale pan Lubomirski, któren, jako się rzekło, był człek mądry i przemyślny, wnet pomiarkował10, że skoro baba nie z tego samego gąsiora w obie szklenice leje, to musi być w tym jakaś podrywka11. Począł tedy głową kręcić i patrzeć tak, jakby co za babą zobaczył.
– Czego się rozglądasz? – pyta baba.
– Bo się mgły rozstąpiły i krzyże na kościołach w jakowymś mieście widać.
Zlękła się wiedźma.
– Gdzie? – pyta.
– A za twoimi plecami.
Baba obróciła się całkiem i przykryła oczy ręką, a pan Lubomirski prędko przemienił szklenice.
– Ej, co też gadasz? Mgła jak żur gęsta – mówi jędza, a on na to:
– Tak mi się uwidziało.
Wzięła jędza znów szklenicę.
– Chaim!
– Siulim!
Wypili.
Ledwo wypili – bęc baba na plecy i usnęła twardym snem.
A pan Lubomirski łap za złoto, cap za perły i diamenty, na koń i w nogi. Leci, leci, dopada do tego konia, co był o milę uwiązany – hop na siodło – i w cwał dalej.