Za darmo

Bez dogmatu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wychodząc, spytała mnie:

– Kiedy przeniesiesz się do Płoszowa?

Lecz ja odpowiedziałem, że się wcale nie przeniosę. W drodze namyśliłem się, że lepiej będzie, gdy zamieszkam w Warszawie. Płoszów leży o milę; pojadę więc tam każdego rana i zostanę aż do wieczora. Dla mnie jestto wszystko jedno, a nie dam w ten sposób ludziom powodu do przypuszczeń. Wolę, żeby i pani Kromicka nie pomyślała, że mi może chodzić o mieszkanie z nią pod jednym dachem. Wspomniałem także w rozmowie ze Śniatyńskim, tak, jak gdybym mówił o rzeczy pobocznej i bez znaczenia, że nie myślę przenosić się do Płoszowa. Uważałem, że uznał to zupełnie i miał nawet ochotę obszerniej pomówić o Anielce. Śniatyński jestto człowiek stanowczo inteligentny, a jednak nie zrozumiał, że odmienne warunki wytwarzają odmienny stosunek nawet między najbliższymi przyjaciółmi. Przyszedł do mnie tak, jakbym dotychczas był owym Leonem Płoszowskim, który, trzęsąc się jak liść, prosił go w Krakowie o ratunek; zbliżył się z tą samą szorstką otwartością i odrazu chciał zanurzyć rękę po łokieć pod moje żebra. Zahamowałem go w jednej chwili, skutkiem czego był nieco zły i zdziwiony. Później dopiero dostosował się do mojej nuty i poczęliśmy rozmawiać tak, jakby nasze ostatnie spotkanie nigdy nie miało miejsca. Widziałem jednak, że go interesuje mój obecny nastrój, nie mogąc bowiem wprost, począł mnie badać ubocznie, z tą całą niezręcznością pisarza-artysty, który jest głębokim psychologiem i bystrym analitykiem, gdy siedzi przy swojem biurku, a naiwnym po studencku człowiekiem w praktycznem życiu.

Gdybym był miał pod ręką flet, mógłbym, jak ongi Hamlet, podać mu go i powiedzieć: „Proszę cię, zagraj, a jeśli mówisz, że nie umiesz, jakże możesz przypuszczać, ty, który z kawałka drzewa nie potrafisz wydobyć tonu, że zagrasz, jak ci się podoba, na mojej duszy?”

Wczoraj w nocy czytałem Hamleta, po raz nie wiem który w życiu i stąd przyszło mi to porównanie. Jestto dla mnie wprost rzecz nie do pojęcia, że dzisiejszy człowiek, w każdem położeniu, w każdym najbardziej nowożytnym i złożonym rozstroju duchowym, nie znajdzie w niczem tyle analogii ze sobą, ile w tym dramacie, opartym na grubej i krwistej legendzie Holinshaeda. Hamlet, to dusza ludzka, jaka była, jaka jest i jaka będzie. Podług mnie, Szekspir przeszedł w nim granice, zakreślone nawet geniuszom. Bo Homera lub Danta rozumiem na tle ich epoki. Pojmuję, że mogli zrobić to, co zrobili – ale jakim sposobem ten Anglik mógł w siedemnastym wieku przeczuć wszelkie psychozy, będące wytworem dziewiętnastego, to mimo wszelkich studyów o Hamlecie, pozostanie dla mnie wieczną zagadką.

Podawszy więc Śniatyńskiemu Hamletowski flet, poleciłem jego opiece Hilstównę; następnie począłem z nim mówić o jego dogmatach. Powiedziałem mu, że właśnie tęsknota do kraju i poczucie obowiązku jest powodem mego przyjazdu. Ale mówiłem to tonem tak niedbałym, że Śniatyński nie wiedział, czy trochę drwię, czy wypowiadam istotne swoje uczucia. I znów powtórzyło się zjawisko, o którem już wspomniałem w Paryżu. Owa przewaga moralna, którą Śniatyńskiemu dały nademną ostatnie wypadki, topniała z każdą chwilą. Nie wiedział sam, co ma myśleć; zrozumiał tylko jedną rzecz: oto, że staremi kluczami mnie nie otworzy. Na odchodnem, gdym znów polecał Hilstównę, spojrzał na mnie bystro i rzekł:

– Czy ci na tem bardzo zależy?

– Bardzo, bo to jest osoba, dla której mam wielką przyjaźń, a jeszcze większy szacunek.

W ten sposób promienie jego uwagi skupiłem na Hilstównę. Prawdopodobnie przypuszcza, że to jest nowa jakaś miłość. Odszedł zły. On nigdy nie umie nic ukryć. Drzwi zamknął za sobą trochę za mocno, a gdym, odprowadziwszy go na schody, wracał nazad do przedpokoju, słyszałem, jak schodził po cztery stopnie i gwizdał bardzo głośno, co zawsze czyni, gdy jest z czego niekontent.

Zresztą powiedziałem mu prawdę, że mi chodzi o Hilstównę. Pisałem dziś do Klary, wyjaśniając, dlaczego nie odwiedziłem jej dotąd – i miałem zaraz odpowiedź. Klara zachwycona jest Warszawą, a zwłaszcza ludźmi. Wszyscy znakomici muzycy tutejsi złożyli jej w ciągu tych trzech dni wizyty, przesadzając się w grzecznościach i ofiarowaniu pomocy. Pisze, że tak uprzejmych ludzi nie spotkała w żadnem mieście. Przypuszczam, że gdyby chciała osiąść tu na stałe, może nie byliby dla niej tak uprzejmi, choć zresztą ona ma dar jednania sobie wszędzie przyjaciół. Zwiedziła już trochę miasto i szczególniej podobały jej się Łazienki. Rad jestem z tych zachwytów Klary, tembardziej, że po przebyciu granicy, krajobraz zrobił na niej przygnębiające wrażenie. Rzeczywiście, w tej pustej a płaskiej okolicy, oko niema na czem spocząć i trzeba się chyba tu urodzić, żeby znaleźć w niej jakikolwiek wdzięk. Klara, wyglądając przez okna wagonu, powtarzała ciągle: „Ach, teraz rozumiem Szopena!” Swoją drogą myli się, bo ani go nie rozumie, ani go odczuwa, również, jak nie umiała odczuć tego krajobrazu.

Ja, chociaż jestem duchowem dzieckiem zagranicy, posiadam przez jakiś atawizm dar odczuwania naszej natury i ze zdziwieniem stwierdziłem niejednokrotnie, że ilekroć na wiosnę wracam do kraju, nie mogę się nasycić jego widokiem. A właściwie mówiąc, co to jest za widok? Nieraz umyślnie starałem się sobie wyobrazić, że jestem cudzoziemcem – malarzem, że żadnego uczucia nie mam i patrzę obiektywnie, jak obcy. Wówczas ten krajobraz robił na mnie zupełnie takie wrażenie, jakby go rysowało dziecko, umiejące rysować tylko kreski, lub dziki człowiek. Te płaskie ugory, mokre łąki, chałupy o zarysach prostokątnych, dworskie topole na krańcu widnokręgu, nakoniec przestrzeń polna, zakończona opaską lasu, owo „dziesięć mil niczego”, jak mówią Niemcy, wszystko to przywodziło mi zawsze na myśl jakieś pierwociny krajobrazu z całem ubóstwem pomysłów i linii. Ściśle mówiąc, jestto zaledwie tło. Z chwilą jednak, gdy przestaję patrzeć, jak człowiek obcy, gdy poczynam odczuwać prostotę widoków, włączać się w tę ich niezmierną szerokość, w której wszelki określony kształt tak topnieje, jak dusza w nirwanie – mają one dla moich oczu nietylko artystyczny urok „prymitywów”, ale zarazem działają na mnie w sposób kojący. Mogę podziwiać naprzykład Apeniny, ale duch mój nie umie wniknąć w nie, zostaje na zewnątrz i obija się o nie łokciami. Wobec tego, prędzej, później, musi nastąpić znużenie. Człowiek wypoczywa naprawdę tylko w takim razie, jeśli się stapia z otoczeniem, a stopić się może jedynie wówczas, gdy jego dusza i dusza natury posiadają wspólną, odpowiadającą sobie organizacyę. Nostalgia pochodzi właśnie z wyłączania się duszy z ogółu otaczających ją rzeczy. Zdaje mi się, że ową zasadę psychicznego powinowactwa możnaby zastosować jeszcze szerzej. Może dziwnem się wyda, że ja, wychowany po za krajem i przesiąknięty kulturą tamtejszą, wypowiadam podobne poglądy, ale powiem więcej: oto nawet kobieta-cudzoziemka, choćby najpiękniejsza, pozostaje dla mnie w pewnym stopniu tylko okazem żeńskiego rodzaju, nie zaś duszą kobiecą.

Pamiętam, com swego czasu wypisywał na Polki. Lecz to jedno drugiemu nie przeszkadza. Mogę widzieć ich wady, a czuć się bliższy im, niż cudzoziemkom. Zresztą, większa część moich dawnych poglądów podarła mi się nakształt starego ubrania.

Lecz dosyć o tem. Spostrzegłem ze wstydem i ze zdziwieniem, że to wszystko, com napisał, było zagadywaniem siebie samego. Tak jest! – tak! Rozprawiam o krajobrazach, nostalgii, a naprawdę wszystkie moje myśli są w Płoszowie. Nie chcę się do tego przyznać, ale trzeba! Siedzi we mnie niepokój, podobny do jakiegoś ściskania w piersiach. Być bardzo może, iż i przyjazd tam i pobyt będzie bez porównania lżejszy, łatwiejszy, niż to sobie teraz, w tym stanie oczekiwania, wyobrażam. Wszelka wigilia jest nieznośną. Będąc młodym chłopcem, miałem raz pojedynek i przypominam sobie, że niespokojny byłem tylko w wigilię. Starałem się także wówczas myśleć o czem innem i podobnie, jak dziś, napróżno. Myśli moje nie są wcale tkliwe ani nawet przyjazne dla pani Kromickiej, są tylko jakoś dziwnie mrowiące się; opadają mnie, jak zaniepokojone pszczoły i niepodobna mi się od nich opędzić.

17 Kwietnia

Byłem dziś, i zastałem wszystko zupełnie inaczej, niżem sobie wyobrażał. Wyjechałem z Warszawy dorożką o siódmej rano, wyliczywszy, że na ósmą mniej więcej będę w Płoszowie. Ciotka mówiła mi, że te panie rano wstają. Owo nieprzyjemne uczucie ściskania pod sercem i mrowienia się myśli nie opuściło mnie ani na chwilę. Przyrzekłem sobie, że nie będę obmyślał żadnych planów powitania, ani postępowania w dalszym ciągu z Anielką. Niech tak będzie, jak musi być i jak wypadnie – oto wszystko, com postanowił. Nie mogłem jednak nie myśleć, jak to właśnie będzie, jak ona wygląda, jak mnie powita, co zechce dać mi do zrozumienia, w jaki sposób pokieruje nasze stosunki? Bo ponieważ sam nie miałem i nie chciałem mieć żadnych w tym względzie postanowień, byłem, nie wiem dlaczego, pewny, że ona je będzie miała. W przewidywaniu tego, wpadałem chwilami w usposobienie dla niej nieprzyjazne – to znów na myśl, że bądź co bądź i dla niej wyniknie z tego wielki przymus, czułem coś nakształt żalu nad nią. Wyobraźnia moja była jednak do tego stopnia nią zajęta, żem ją widział, jak żywą. Przypomniałem sobie z niezmierną plastyką zarost jej kasztanowatych włosów nad czołem, jej długie rzęsy, oczy, jej twarz drobną i delikatną. Starałem się odgadnąć, jak będzie ubrana. Wracały mi też różne wspomnienia jej słów, poruszeń, wyrazów twarzy, ubrań. Z dziwną uporczywością przypominała mi się zwłaszcza ta chwila, w której ona wróciła raz z górnych pokojów do salonu, z twarzą, której wzruszenie usiłowała pokryć pudrem. Wreszcie wspomnienia owe spotężniały tak bardzo, że stały się niemal widzeniem. Pomyślałem: oto znów mnie nawiedza! – i chcąc się od tego uwolnić, począłem rozmawiać z dorożkarzem. Pytałem go, czy jest żonaty, na co mi odpowiedział, że „bez baby nijak” – poczem jeszcze coś mówił, czego już nie słyszałem, bom naraz dojrzał w dali majaczące topole płoszowskie. Anim się spostrzegł, kiedyśmy ujechali kilka wiorst od rogatek.

 

Na widok Płoszowa, uczucie wewnętrznego niepokoju wzrosło we mnie, a myśli moje stały się jeszcze szybsze. Starałem się zwrócić uwagę na rzeczy zewnętrzne, na zmiany, jakie zaszły w czasie mojej niebytności, na nowo pobudowane domy przydrożne. Mechanicznie powtarzałem sobie, że pogoda jest bardzo piękna, a wiosna wyjątkowo wczesna. Dzień rzeczywiście był przepyszny, w powietrzu rzeźwa poranna świeżość i pełno jasności; przy domach kwitły jabłonie, pod któremi leżał kwiat nakształt śniegu; otaczał mnie jakby szereg obrazów nowej szkoły malarskiej. Wszędy, gdziem spojrzał, widziałem świetlisty i przeźroczysty „plein-air”, w którego jasnej głębi poruszały się postacie ludzi, pracujących przy domach i w polu. Dziwna rzecz, żem wszystko to widział, wszystko zauważył, alem nie zdołał się tem przejąć, ani się temu całkowicie oddać. Owe wrażenia straciły niejako swą wnikliwość, natomiast skupiały się i uświadamiały tylko na powierzchni mego mózgu, nie mogąc zasunąć się w głąb’, gdzie kryły się inne myśli. W tym stanie rozdwojonej uwagi zbliżyłem się do Płoszowa. Nagle ogarnął mnie chłód lipowej alei, przez którą spoglądały zdala na świat okna pałacu. Rozproszone marne myślątka poczęły tłuc się we mnie jeszcze niespokojniej. Nie umiem dokładnie powiedzieć, dlaczego, zamiast wjechać na dziedziniec, zatrzymałem dorożkarza przed bramą – i ścigany jego podziękowaniami, poszedłem piechotą do ganku.

W ogóle, nie umiem sobie również zdać sprawy, z jakich powodów byłem tak niespokojny: chyba dlatego, że w tym znanym domu oczekiwało mnie coś nieznanego, co jednak stało w takim, wprost tragicznym, związku z moją przeszłością. Idąc przez dziedziniec, doznałem tak silnego ściskania w piersiach, że chwilami robiło mi się duszno. „Co u dyabła! co u dyabła!” – powtarzałem sobie w duchu. Ponieważ zostawiłem dorożkarza przed bramą, nikt nie wyszedł na moje spotkanie. Sień była pusta. Wszedłem do sali jadalnej i postanowiłem tam czekać, póki te panie nie zejdą.

Miało to niebawem nastąpić, stół bowiem był nakryty, zastawa gotowa, a samowar szeptał i mruczał, puszczając kłęby pary ku górze. Znów najmniejszy szczegół nie uszedł mojej uwagi. Zauważyłem, że w sali było chłodno i stosunkowo ciemno, bo okna jej wychodziły na północ. Przez jakąś chwilę skupiłem baczność na to, że od trzech okien odbijają się w ciemnej woskowanej podłodze trzy szlaki świetliste; potem zacząłem rozpatrywać, jakby coś nowego, kredens, który znałem od dziecinnych lat; następnie przypomniałem sobie rozmowę, jakąśmy mieli kiedyś w tej sali ze Śniatyńskim, gdyśmy spoglądali przez szyby na jego żonę i Anielkę, idące w berlaczach po śniegu do cieplarni.

Nakoniec chwyciło mnie uczucie pustki i smutku. Siadłem w oknie, by być bliżej światła i czynić nowe spostrzeżenia nad ogrodem. Ale wszystko to nie uwolniło mnie od owego rozdwojenia wewnętrznego, o którem już wspomniałem, zupełnie bowiem jednocześnie myślałem, że wkrótce, może za parę minut, zobaczę ją, że muszę ją powitać, przemówić do niej i następnie widywać ją codzień, przez całe miesiące. Pytania: jak to będzie? co to będzie? – cisnęły mi się jedno przez drugie do głowy. Są ludzie, którzy ze strachu popełniają czyny szalonej odwagi, ze mną znów zdarza się często tak, że niepokój, brak postanowień i niewiadomość tego, co ma nastąpić, zmieniają się we mnie w jakiś wybuch wewnętrznego zniecierpliwienia i gniewu. Tak stało się i teraz. Różnica między dawną Anielką a dzisiejszą panią Kromicką ujawniła mi się z taką siłą, jak nigdy przedtem. „Choćbyś księżyc wzięła na głowę – pomyślałem sobie – choćbyś była stokroć piękniejsza, stokroć bardziej urocza, niż sobie mogę wystawić, będziesz dla mnie niczem, a raczej czemś tylko odpychającem”. I gniew mój wzmógł się jeszcze, bom wyobraził sobie, nie wiadomo dlaczego, że ona po to tylko teraz przyjdzie i po to będzie mię widywała w przyszłości, by mi dowieść, że się mylę i że właśnie zostanie dla mnie na wieki pożądana i na wieki niedostępna. „Zobaczymy!” – odpowiedziałem jej w duchu, pod wrażeniem, że mnie czeka z tą kobietą jakiś dziwny i nieokreślony pojedynek, jakaś walka, którą zarazem przegram i wygram, bo stracę wspomnienie, ale odzyskam spokój. Zdawało mi się w tej chwili, że mam dość sił i odwagi do odparcia każdego ataku.

Wtem drzwi się otworzyły po cichu i w sali ukazała się Anielka.

Na jej widok poczułem szum w głowie i zimno w końcach palców. Ta postać, którą miałem w tej chwili przed sobą, nosiła wprawdzie nazwisko pani Kromickiej, ale miała słodkie, stokroć ukochane rysy i niewysłowiony urok mojej dawnej Anielki. W tym chaosie, jaki ogarnął mą głowę, jeden głos wołał mocniej od innych: „Anielka! Anielka! Anielka!” A ona nie dostrzegła mnie lub wzięła za kogo innego, gdyż byłem odwrócony od światła. Dopiero gdym się do niej zbliżył, podniosła oczy, stanęła, jak wryta – i nie potrafię nawet opisać tego wyrazu zalęknięcia, zmieszania, wzruszenia i pokory, jaki odbił się na jej twarzy. Zbladła tak bardzo, żem się przestraszył, czy nie zemdleje. Gdym uścisnął jej rękę, miałem uczucie, że ściskam kawałek lodu. Wszystkiegom się spodziewał, ale nie takiego powitania. Byłbym przed chwilą przysiągł, że witając się ze mną, da mi w jakikolwiek sposób uczuć, że jest panią Kromicką. Tymczasem, nic z tego! Stała przedemną wzruszona, zalękniona – moja dawna Anielka. Ja oto uczyniłem ją nieszczęśliwą, jam był winien, stokrotnie winien, a ona w tej chwili patrzyła na mnie tak, jakby sama chciała przebaczenia. Uczucie dawnej miłości, skruchy i politowania opanowało mnie z taką siłą, że zupełnie straciłem głowę. Zachowałem tylko tyle przytomności, żem nie pochwycił jej, nie przycisnął do piersi i nie zaczął uspokajać takiemi słowami, jakiemi się mówi do ukochanego stworzenia. Zresztą miałem ich pełne serce. I ja byłem tak wzburzony, tak zmieszany niespodzianem, nieprzypuszczalnem znalezieniem, nie pani Kromickiej, ale Anielki, że ściskałem tylko jej rękę, nie umiejąc słowa przemówić. A jednak trzeba było – więc zebrawszy resztki myśli, spytałem przytłumionym, jakby cudzym głosem:

– Czy ciotka ci nie mówiła o moim przyjeździe?

– Ciotka… mówiła… – odrzekła z wysileniem Anielka.

I znów umilkliśmy oboje. Czułem, że wypada mówić dalej, spytać jej o zdrowie matki i jej własne, a niepodobna mi się było na to zdobyć. Pragnąłem z całej duszy, żeby ktokolwiek nadszedł i wybawił nas oboje. Jakoż nadeszła ciotka z młodym doktorem Chwastowskim, młodszym synem rządcy, który bawi od miesiąca przy pani Celinie. Anielka usunęła się zaraz do stołu dla nalewania herbaty, ja zaś począłem się witać i rozmawiać z ciotką. Przez ten czas oprzytomniałem zupełnie i zasiedliśmy do herbaty.

Począłem teraz wypytywać o zdrowie pani Celiny. Ciotka, w odpowiedziach swych, odwoływała się co chwila do młodego doktora, ten zaś zwracał się do mnie z tym pewnym odcieniem lekceważenia, z jakim świeżo patentowany uczony traktuje laików, a zarazem, z jakim demokrata, czuwający nad swą godnością, nawet wówczas, gdy mu nikt nie chce ubliżyć, odpowiada człowiekowi, którego uważa za arystokratę. Wydał mi się bardzo zarozumiałym i koniec końcem ton mój w rozmowie z nim był grzeczniejszy, niż jego ze mną. Sprawiało mi to pewną rozrywkę i pozwalało przyjść do ostatecznego ładu z memi myślami, które mącił co chwila widok Anielki. Od czasu do czasu spoglądałem na nią przez zastawę stołową i z pewną desperacyą powtarzałem sobie w duszy: „To te same rysy, ta sama drobna twarz, z czołem ocienionem włosami; to ta sama Anielka, prawie dziewczynka! to samo kochanie, to samo szczęście, tylko już nie moje i na zawsze utracone”. Była w tem wrażeniu ogromna słodycz, pomieszana z równie wielkim bólem. Anielka opanowała już mniej więcej wzruszenie, ale była jeszcze jakby zalękniona. Odważyłem się kilkakrotnie zwrócić do niej z zapytaniem o matkę, by nasz stosunek wepchnąć jakoś na gładsze tory i uczynić swobodniejszym. W części mi się to udało. Powiedziała mi nawet: „Mama się ucieszy, jak cię zobaczy”. Nie wierzyłem temu, ale jej głosu słuchałem z przymkniętemi oczyma, bo był mi milszy nad wszelką muzykę. Rozmawialiśmy coraz swobodniej. Ciotka była w wyśmienitym humorze, raz z powodu mego przyjazdu, a powtóre, że była już u Klary, która jej przyrzekła koncert. Wyjeżdżając, ciotka spotkała na schodach dwie inne panie, protektorki innych instytucyi dobroczynnych. Przybyły one zapóźno – i to właśnie cieszyło tak ciotkę. Wypytywała mnie o Klarę, która zrobiła na niej jak najlepsze wrażenie. Pod koniec śniadania, zmuszony pytaniami, począłem nieco opowiadać o swoich podróżach. Ciotka dziwiła się, żem był aż w Islandyi, a wypytawszy mnie, jak tam świat wygląda, rzekła:

– Trzeba być desperatem, żeby tam jechać.

– To też było mi tam wówczas bardzo źle – odpowiedziałem.

Anielka spojrzała w tej chwili na mnie i znów w oczach jej dostrzegłem lęk i pokorę. Gdyby mnie wprost ręką brała za serce, nie zdołałaby niem targnąć mocniej. Im bardziej byłem przygotowany na to, że ona przyjmie mnie z jakimś tryumfującym chłodem, z jakiemś zadowoleniem z mojej biedy, z jakiemś pogardliwem uznaniem swej wyższości, tembardziej wzruszało mnie, a zarazem przybijało do ziemi, to jej anielskie współczucie. Zawiodły mnie wszystkie obliczenia, wszystkie przewidywania. Sądziłem, że choćby nawet pragnęła nie być dla mnie panią Kromicką, to nie potrafi tego dokazać i odepchnie mnie tem i zrazi, a tymczasem ona nie wyglądała nawet na mężatkę. Ja to musiałem sobie teraz przypominać, że jest zamężna, ale w przypomnieniach tych znajdowałem nie odrazę, tylko niewypowiedziane strapienie.

Mam tę naturę, że w każdem zmartwieniu moralnem lubię rozdrapywać własne rany, chciałem więc uczynić to i teraz – i rozpocząć rozmowę o jej mężu. Ale nie mogłem; miałem poczucie, że to będzie okrucieństwo i profanacya. Wypowiedziałem natomiast chęć powitania pani Celiny. Anielka wyszła, by ją spytać, czy może mnie przyjąć i wróciwszy po chwili, rzekła:

– Mama prosi cię zaraz.

Poszliśmy razem na drugą stronę domu, a ciotka z nami. Czułem potrzebę powiedzenia Anielce jakiegoś dobrego słowa, któreby ją uspokoiło, krępowała mnie tylko obecność ciotki; lecz po chwili pomyślałem, że właśnie lepiej będzie, gdy przy ciotce powiem jej to, co chcę powiedzieć, więc przed drzwiami, wiodącemi do pokoju pani Celiny, zatrzymałem się i rzekłem:

– Daj mi rękę, siostrzyczko kochana…

Anielka wyciągnęła do mnie dłoń. Czułem, że mi jest wdzięczna za ten wyraz: siostrzyczko, że wielki ciężar spada jej z piersi i że tem serdecznem uściśnieniem ręki chce mi powiedzieć:

– O, bądźmy przyjaciółmi, przebaczmy sobie wszystko!

– Spodziewam się, że będziecie w zgodzie – mruknęła, widząc to, ciotka.

– Będziemy, będziemy! On taki dobry! – odpowiedziała Anielka.

I naprawdę miałem w tej chwili serce pełne dobroci. Wszedłszy do pokoju pani Celiny, powitałem ją bardzo serdecznie, na co odpowiedziała mi z pewnym przymusem; widocznem było, że gdyby nie obawa obrażenia ciotki, byłaby odpowiedziała zupełnie chłodno. Lecz nie miałem jej tego za złe; żal jej do mnie był aż nadto usprawiedliwiony. Być może, że w jej umyśle wyrobiło się przekonanie, że i za tę sprzedaż rodzinnych majątków ja jestem także poniekąd odpowiedzialny, bo gdybym umiał być w swoim czasie innym człowiekiem, wszystko to mogło nie nastąpić.

Zastałem ją zmienioną bardzo. Od niejakiego czasu nie podnosiła się już z fotelu na kółkach, na którym ją wytaczano w piękne dni do ogrodu. Twarz jej, zawsze delikatna, wydelikatniała tak, że wyglądała, jak ulepiona z wosku. Znać było, że niegdyś musiała być bardzo piękna, a zarazem przez całe życie bardzo nieszczęśliwa.

Począłem ją wypytywać o zdrowie i wyraziłem nadzieję, że ożywczy wpływ wiosny wróci i jej siły. Słuchała, uśmiechając się smutno i kiwając głową, nakoniec w oczach jej ukazały się dwie, duże łzy, którym pozwoliła spłynąć spokojnie po twarzy.

Potem, zwróciwszy się ku mnie, spytała:

– Wiesz, że Głuchów sprzedany?

Widocznie była to myśl, która nie opuszczała jej ani na chwilę, jej wieczne zmartwienie, jej ciągła zgryzota, jej nieszczęście.

Anielka, usłyszawszy pytanie, spłonęła nagle. Był to przykry rumieniec – bo rumieniec żalu i wstydu – ja zaś odpowiedziałem:

– Wiem. Albo się to da odrobić i w takim razie niema nic straconego, albo nie da i wówczas trzeba się zgodzić z wolą Bożą.

Anielka spojrzała na mnie z wdzięcznością, pani Celina zaś rzekła:

– Ja się już nie łudzę.

Lecz nie była to prawda: łudziła się. Oczy jej spoczywały na moich ustach, czekając jakiegoś słowa, któreby utwierdziło w niej ukrywaną nadzieję, chcąc więc być do końca wspaniałomyślnym, rzekłem:

– Konieczności każdy musi ustąpić i trudno kogoś za to winić, ale z drugiej strony myślę, kochana ciotko, że niema takich przeszkód na świecie, którychby wytrwałością i odpowiednimi środkami nie można przezwyciężyć.

 

Tu zacząłem mówić, iż słyszałem o wypadkach, w których sprzedaż została unieważniona z powodu nieformalnego kontraktu. Mówiąc nawiasem, nie była to prawda, ale widziałem, że mówiąc tak, wlewam poprostu balsam do serca pani Celiny. Pośrednio występowałem także w obronie Kromickiego, nie wymieniając jednak jego nazwiska, które zresztą nie było ani razu przy mnie przez nikogo wymienione.

Trzeba jednak powiedzieć prawdę. Wspaniałomyślność tylko w części dyktowała mi moje słowa, głównie zaś mówiłem je dlatego, iż czułem, że ujmuję sobie niemi Anielkę i przedstawiam się sam w świetle wielkiej dobroci i szlachetności.

Jakoż Anielka była mi wdzięczna, bo gdyśmy wreszcie odchodzili z ciotką, pobiegła za nami i wyciągnawszy do mnie rękę, rzekła:

– Dziękuję ci za mamę.

W odpowiedzi podniosłem w milczeniu jej dłoń do ust.

Ciotka była także wzruszona moją dobrocią. Rozstawszy się z nią, poszedłem z cygarem do ogrodu, by uporządkować moje wrażenia i przyjść do ładu z memi myślami. Ale w ogrodzie spotkałem młodego doktora Chwastowskiego, odbywającego swą ranną przechadzkę. Ponieważ chciałem sobie zjednać wszystkich w Płoszowie, zbliżyłem się do niego i począłem go wypytywać o zdrowie pani Celiny, z tem uznaniem, jakie się ma dla wiedzy i powagi. Widziałem, że mu to pochlebiało bardzo; po chwili pozbył się swej demokratycznej czujności, gotowej za lada słowem najeżyć pióra na głowie i jął rozpowiadać mi o chorobie matki Anielki z pewnem skwapliwem upodobaniem, jakie okazują zwykle młodzi adepci wiedzy, których zwątpienie nie zdołało jeszcze zaczadzić. Mówiąc, używał co chwila łacińskich terminów, jakby rozmawiał z drugim doktorem. Jego tęga, zdrowa figura oraz siła mowy i spojrzenia, zrobiła na mnie korzystne wrażenie, bom widział w nim uosobienie tej nowej, niepodobnej zupełnie do geniuszów bez teki, generacyi, o której dużo mi nagadał swego czasu Śniatyński. Chodząc po długich alejach parku, poczęliśmy wreszcie prowadzić jedną z tych, tak zwanych inteligentnych rozmów, polegających przeważnie na cytowaniu nazwisk. Chwastowski to, co wiedział, wiedział zapewne dokładniej odemnie, ale ja czytałem więcej w życiu, sądzę przeto, żem go niepomiernie zadziwił. Chwilami spoglądał na mnie prawie niechętnie, jak gdyby uważał za wdzieranie się w cudze prawa to, że człowiek, którego on zaliczał do arystokracyi, pozwala sobie wiedzieć o pewnych książkach lub pewnych autorach. Natomiast ująłem go swobodą moich poglądów. Mój liberalizm polega wprawdzie na tem, że uwzględniam wszystko, bo o wszystkiem wątpię, jednakże już to samo, że człowiek mego majątku i położenia nie stał na zupełnie wstecznem stanowisku, zjednało mi całkowite uznanie młodego radykała. Pod koniec rozmowy byliśmy ze sobą, jak ludzie, którzy się porozumiewali i zrozumieli.

Sądzę, że z czasem stanę się dla doktora Chwastowskiego wyjątkiem z reguły. Zauważyłem to już dawno, że w tym kraju, jak każdy szlachcic ma swego żyda, którego wyłącza z ogólnej niechęci dla żydów, tak każdy demokrata ma swego arystokratę, do którego czuje wyjątkową słabość.

Na odchodnem wypytywałem doktora Chwastowskiego o braci. Powiedział mi, że jeden z nich założył browar w Płoszowie, o czem wiedziałem, bo mi to pisała w swoim czasie ciotka; drugi ma księgarnię z elementarnemi książkami w Warszawie, trzeciego, który ukończył szkołę handlową, wziął Kromicki, jako swego pomocnika, na Wschód.

– Najlepiej z pomiędzy nas idzie piwowarowi – mówił młody doktór – ale wszyscy pracujemy tęgo i być może, że się czegoś dorobimy. Szczęście, że ojciec stracił majątek; inaczej bylibyśmy „glebae adscripti”, siedzielibyśmy każdy na swojej wiosce i wkońcu jeszczebyśmy pobankrutowali tak, jak ojciec.

Mimo, iż umysł mój był nietylko zajęty, ale wprost pochłonięty czem innem, słuchałem doktora z pewnem zajęciem. Otóż, pomyślałem sobie, ludzie nie przerafinowani, ani też nie pogrążeni w ciemnocie. Pokazuje się jednak, że w tym kraju są tacy, którzy mogą coś robić i którzy tworzą jakieś pośrednie a zdrowe ogniwa pomiędzy przekwitem a barbarzyństwem. Być może, że tego rodzaju warstwa tworzy się dopiero po większych miastach i że zasilają ją codziennie synowie pobankrutowanej szlachty, którzy z konieczności przyswajają sobie mieszczańską tradycyę pracy, a przynoszą do niej tęgie muskuły i nerwy. Mimowoli przypomniałem sobie, jak raz Śniatyński krzyczał za mną na schodach: „Z was już nic nie będzie, ale z waszych dzieci mogą być jeszcze ludzie, musicie tylko pierwej pobankrutować, bo inaczej i wasze wnuki nie wezmą się do roboty! A oto synowie pana Chwastowskiego wzięli się do niej i prą się w świat, za pomocą własnych jedynie ramion. Ja także, gdybym nie miał majątku, musiałbym sobie jakoś dawać rady i może wyrobiłbym w sobie tę energię postanowień, której mi tak brakło w życiu.

Doktor pożegnał mnie niebawem, miał bowiem jeszcze jednego chorego w Płoszowie, którego miał odwiedzić. Chory ów był to młody kleryk z seminaryum warszawskiego, syn jednego z płoszowskich chłopów. Był on w ostatnim stopniu suchot. Ciotka umieściła go w oficynie pałacu i odwiedzała codzień, wraz z Anielką. Dowiedziawszy się o tem, udałem się i ja do niego i nad moje spodziewanie, zamiast umierającego człowieka, znalazłem młodzieńczyka o twarzy chudej, ale rumianej, pełnego życia i wesołości. Według doktora, był to jednak ostatni błysk lampy. Młodego księdza pilnowała matka, która odrazu zlała na mnie z powodu ciotki, taki potok błogosławieństw, że mogłem się w nim utopić.

Anielka nie przyszła odwiedzić tego dnia chorego; siedziała cały czas u matki. Widziałem ją dopiero przy obiedzie, na którym obecna była i pani Celina, przytaczają ją bowiem codzień na obiad w jej fotelu. Było to zupełnie naturalne, że Anielka cały czas przedtem spędziła z matką; wyobraziłem sobie jednak, że ona unika spotkania ze mną. Stosunki nasze muszą się jakoś zczasem ułożyć, ale rozumiem, że z początku muszą być kłopotliwe i trudne. Anielka ma tyle inteligencyi serca, tyle wrażliwości i dobroci, że nie potrafi zachować się obojętnie względem tego położenia, w jakiem jesteśmy, nie posiada zaś dość owej wprawy towarzyskiej, która we wszystkich, najbardziej powikłanych warunkach, umie zachować pozory swobody. Taka wprawa przychodzi z wiekiem, gdy żywe źródła uczuć poczynają wysychać, a dusza staje się konwencyonalną.

Co do mnie, dałem poznać Anielce, że niema we mnie urazy dla niej, ani nienawiści, bo mi tak podyktowało serce. Zresztą nie będę nigdy mówił z nią o przeszłości i z tego powodu nie szukałem dziś rozmowy sam na sam. Przy herbacie wieczornej mówiliśmy o rzeczach ogólnych, o tem, co słychać u nas i zagranicą. Ciotka wypytywała się jeszcze o Klarę, która zajęła ją mocno, ja opowiadałem, com o niej wiedział i zwolna zgadało się o artystach w ogóle. Ciotka patrzy na artystów, jako na rodzaj ludzi, który Pan Bóg dlatego stworzył, żeby od czasu do czasu miał kto wyprawić widowisko na biednych. Ja twierdziłem, że artysta, byle miał serce czyste, napełnione nie lichą miłością własną, ale miłością sztuki, może być najszczęśliwszym człowiekiem w świecie, bo styka się ustawicznie z czemś nieskończonem i bezwzględnie doskonałem. Z życia przychodzi wszystko zło, ze sztuki płynie tylko szczęście. Jestto istotne moje zdanie, poparte obserwacyą. Anielka była po mojej stronie i jeśli tę rozmowę zapisuję, to dlatego, że uderzyła mnie jedna uwaga, bardzo prosta, ale dla mnie bardzo znacząca. Oto, gdyśmy mówili o zadowoleniu, płynącem ze sztuki, ona powiedziała: „Muzyka, to najlepsza pociecha”. Ja widziałem w tem mimowolne wyznanie, że nie jest szczęśliwą i że zdaje sobie z tego sprawę. Zresztą nie mam i tak pod tym względem żadnej wątpliwości.