Kobold z Dovre zamiast czerwonej czapeczki miał koronę z lodu i szyszek lakierowanych sosnowych; zresztą był ubrany ciepło i wspaniale, ciężkie niedźwiedzie spływały mu z ramion, futrzane buty do kolan sięgały. Za to synowie byli bez kaftanów, koszule mieli rozpięte u szyi, a szelek nie używali zupełnie; oznaczało to wszystko, że są zdrowi i wytrwali.
– Czy to ma być wyżyna? – spytał młodszy, palcem wskazując olszowy pagórek – u nas, w Norwegji takie kretowisko nazywamy po prostu dziurą.
– Chłopcy, chłopcy! – strofował ojciec. – Dziura przecież jest wklęsła, a każda wypukłość nazywa się wyżyna. Czyż oczu nie macie?
Ale synowie nie byli skruszeni – jedno tylko podobało im się tutaj, że z każdym rozumieli się od razu i rozmawiać mogli swobodnie.
– Dlatego też lepiej nie gadajcie wiele – przezornie napominał stary ojciec – po co wszyscy mają wiedzieć, żeście głupi?
W tej właśnie chwili weszli do groty królewskiej, gdzie całe towarzystwo już było zebrane, a zgromadziło się z taką szybkością, jak gdyby wiatr je przyniósł na swych bystrych skrzydłach.
Lecz wszystko dla każdego było już przygotowane, i nikt na brak wygody uskarżać się nię mógł. Wodnika z córką umieszczono w wielkich kubłach, pełnych wody, ustawionych przy stole dla nich zamiast krzeseł, i twierdzili oboje z wielkim zadowoleniem, że czują się jak w domu.
Wszyscy zresztą siedzieli bardzo przyzwoicie, jak przystoi poważnym i dostojnym gościom, i jedli podług najlepszych przepisów; tylko norwescy obaj królewicze kładli nogi na stole i śmiali ssę, głośno, myśląc, że im wszystko wolno.
– Nogi pod stół! – krzyknął ojciec groźnym głosem, i posłuchali, ale nie od razu.
Kłuli swoje sąsiadki ostrymi szyszkami, których mieli pełne kieszenie, a potem zdjęli buty dla wygody i kazali piastować je córkom królewskim lub innym pannom, które obok nich siedziały.
Wszyscy patrzyli na nich z oburzeniem.
Ojciec tymczasem, stary kobold z Dovre, w koronie z lodu i szyszek sosnowych, dowcipny i wesoły, opowiadał o swej ojczyźnie, a wszyscy go słuchali z niezmiernym zajęciem. Bo też i umiał mówić, zwłaszcza o tym, co kochał. To opisywał dumne, nagie skały krain północnych, wznoszące ku niebu lodem okryte czoła, to jasne kaskady wód, spadających z łoskotem w przepaście i pryskających w słońce śnieżną pianą; to o łososiach mówił w łusce złotej, za głosem harf cudownych płynących pod wodę; to o zimowej nocy bez świtu poranka, białej jak śnieżne puchy i cichej, i długiej, gdy dzwonki sanek dźwięczą gdzieś w oddali, a ludzie biegają na łyżwach po lodzie, przezroczystym jak woda, tak że pod spodem widać rybki drobne, lękające się świateł ruchomych i cieni.