Za darmo

Tylko grajek

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Otóż i takie były Ikarowe skrzydła, które przywiązał do ramion geniuszu; śmiało uformowane skrzydła, szkoda tylko że ołowiane! Toć wyrazy te były starym tematem, który z pokolenia w pokolenie brzmi w uszach artystów i z różnemi waryacyami brzmieć będzie lat tysiące, dopóki świat pozostanie ten sam, który Sokratesowi dał puhar z trucizną, a Chrystusowi koronę cierniową.

Dopiero nadedniem Krystyan zasnął, lecz wkrótce obudził go znowu Piotr Wik, bo wiatr się w nocy obrócił, lód zamarzł na nowo i trzeba było korzystać z przyjaznej chwili, żeby dostać się do Amak. Zaprzężono sanki i przygotowano wszystko do odjazdu. Handlarz wypędził bydło naprzód, bo gdzieby się ono utrzymało, tam można było być pewnym, że lód utrzyma także lekkie saneczki z Naomi i guwernantką.

Pochód wyruszył. Lód trzeszczał wokoło. Na wielu miejscach musiano zboczyć z prostej drogi, żeby tym sposobem wyminąć sterczące bryły, – gdzie indziej znów stała woda, którą podróżni nasi przebrodzili. Naomi z przestrachu zamykała oczy.

– Toniemy! – rzekła do Krystyana, który stanął z tyłu za sankami.

– O nie! Pan Bóg nie zechce, żebyśmy teraz umarli! – odpowiedział.

Sanki zachybotały się kilka razu; lód jakby się kołysał, woda dochodziła wysoko po kolana koni, a Naomi rękami objęła Krystyana. Guwernantka trzymała się przeciwnej strony sanek. Nareszcie dojechali do równiejszej płaszczyzny lodowej.

– Widzicie państwo, teraz znowu jesteśmy na nowym trakcie! – rzekł Piotr Wik. – Podobno nie zaśpiewają o nas smutnej piosenki, chyba że ja sam ją ułożę, ale to nie moje rzemiosło! Raz tylko jeden w życiu napisałem nagrobek, który czytać można na cmentarzu marynarskim nad grobem mojego najserdeczniejszego przyjaciela: – „W roku 1801 stanął i stał, w roku 1807 położył się i leży!22

– Czy wcale mnie nie pamiętasz? – spytał Krystyan.

– Pamiętam! – rzekła Naomi, lecz zaledwie to powiedziała, kiedy już blade jej policzki nabiegły rumieńcem. – Wszak ty byłeś u nas w sali w moje urodziny!

– Ależ w Swendborgu? – mówił dalej.

– Ach tak! wtenczas! Owszem, dobrze pamiętam! To już tak dawno! – Nagle odwróciła się do guwernantki. – Teraz niedługo będziemy na lądzie! Dlaczegóż nic do mnie nie mówisz? Jak też zimno! – i twarz swą znowu otuliła w futro.

Krystyan zsiadł i pieszo poszedł za sankami. Sam nie wiedział powodu, ale jakoś smutno mu było na sercu; miał ochotę położyć się na lodzie i tak przespać długie lata, jak Bracia śpiący w legendzie.

Teraz już widać było ludzi na brzegu i wnet cała obawa miała swój koniec. Już byli na stałym lądzie. Hrabia ofiarował Piotrowi Wik pieniądze.

– Nie panie! – rzekł marynarz; – państwo nie na moim byliście statku, a gdyby kto miał co zapłacić, to chyba ja i junga, żeśmy mieli zaszczyt przenocować razem z tak wielkiem państwem!

Guwernantka podała mu rękę, a Naomi poszła za przykładem jej i hrabiego. Krystyan stał z czapką w ręku, i po raz drugi w życiu widział, jak towarzyszka jego lat dziecinnych po pańsku odjeżdża w świat.

– My pojedziemy za niemi na naszych nogach! – rzekł Piotr Wik.

XVIII

Dopiero od lat niewielu oko nasze przywykło do pięknego widoku koni na arenach wyścigowych; jest to poniekąd uwydatnienie obrazu dzikiego biegu rumaka w pustyni. Jeden z najwybitniejszych opisów tego zwierzęcia w stanie natury czytamy w ślicznym utworze Washingtona Irwinga, w jego: Podróży przez stepy23; tu prowadzi nas do dziewiczych lasów, gdzie dzikie bluszcze wiją się od drzewa do drzewa i tworzą całomilowe płoty, zkąd znów widać ogromne równiny, na których wysoka trawa kołysze się jak morze, a dzikie konie licznem stadem, z latającemi grzywami i w śmiałych skokach pędzą przez błonie. Ale strzelec zarzuca sznur na dumne, swobodne zwierzę, a ono powstaje z całej siły, żeby się wyrwać z więzów; napróżno, trzymają je silniejsze jeszcze dłonie. Pierwsze uderzenie batem pada na grzbiet jego, a pieniąc się i buchając parą po raz ostatni próbuje swojej siły; – i teraz jeszcze napróżno, więc jak nieżywy pada na ziemię. W tem drugie uderzenie batem, a pokonany koń podnosi się cierpliwie i związany sznurem idzie za zgnębionym już dawniej bratem, obładowanym ciężkiemi pakunkami.

Cóś jest smutnego w takiem przejściu. Od dzikiego rumaka stepu aż do wychudłej szkapy przed chłopskim wozem skok jest nieskończenie wielki, jakkolwiek rodzaj jest jeden, a po najświetniejszym początku częstokroć podobny następuje koniec. Biegun, który dumnie nosił króla, którego głaskała jego prawica, którego pielęgnowano niby istotę szlachetnego rodu, ten sam rumak skutkiem nieszczęśliwego wypadku zstąpi do godności konia żołnierskiego, a na ostatku skończy w hołoblach kary miejskiego sprzątacza.

W takich pogrążeni dumaniach, dziwnie jakoś bywamy dotknięci, kiedy w pogodny dzień zimowy, gdy jędrny śnieg iskrzy się na ulicach, przy świetle księżyca wejdziemy na wielki plac w Kopenhadze, zwany Nowym Rynkiem Królewskim. Naokoło konnego posągu królewskiego, gdzie stoją dwie figury marmurowe, pędzi cały szereg najemnych saneczek, w których ulicznicy i pospólstwo za opłatą dwóch szylingów odbywają kurs dwa razy w koło statui. Sanki te zwykle są stare i bardzo obdrapane, lecz zaprzągnięte do nich konie jeszcze nędzniejszy przedstawiają widok. Kiedy już woźnica szkapy swojej użyć nie może do roboczej fury, zakłada ją do sanek i najmująca publiczność wychudłe zwierzę póty wali batem, aż póki cwałem nie puści się w drogę, zkąd wraca całe zlane potem, by później na trzaskającym stojąc mrozie nowego czekać pana, co je do nowej jazdy wnet napędzi. Częstokroć ta jazda kończy się padnięciem konia, a bezwątpienia największe to szczęście, jakie tylko może go spotkać.

Było już nad wieczorem, gdy wspomnione sanki szylingowe okrążały marmurową statuę; z daleka słychać było efektowy odgłos dzwonków, trzaskanie biczów i wesołe okrzyki jadącej zgrai. Piesi po większej części okrążali zdala niebezpieczne miejsce; niewielu tylko śmiało przechodziło środkiem rynku, a śmielsi rzucali wkoło badawczym wzrokiem i szybko skakali przez przecinające się w liniach kulistych i elipsach koleje małych ekwipaży. Między owemi śmiałkami był jakiś pan w dużym płaszczu; był to hrabia, który kilka już sanek ominął szczęśliwie, lecz za zbliżeniem się nowych, w których siedziało dwóch wesoło wykrzykujących majtków z chłopcem, napróżno stawał, żeby im dać przejechać, bo sanki w tej samej chwili skręciły wprost ku niemu, koń parsknął na niego pianą, lecz zarazem biedne zwierze padło na ziemię, a sanki, raptem wstrzymane, poleciały o parę kroków na bok; koń kilka razy dziwnie jakby westchnął, z wyrazem boleści przewrócił oczy i – skonał. Ludzie zbiegli się, a między niemi było także kilku woźniców z batami w ręku.

– Ach! to ten dziwak zdechł! – rzekli – no! już on drugi raz tego nie zrobi.

to imię wywołało w duszy hrabiego ubiegłe jakieś czasy, bo w żywych barwach stanął w pamięci jego stary zamek rodzinny w mieście, gdzie jaśnie pani matka delektowała się romansami Lafontena. Dlatego też pięknego źrebiaka, którego młody hrabia dostał na swoje urodziny, według bohatera jednego z tych romansów, nazwano dziwakiem24. Było to piękne, dumne zwierzę, a kiedy przejeżdżał na nim przez ulice Swendborga, wszyscy zbiegali się do okien, a jeździec i rumak stawali się przedmiotami powszechnego zajęcia. Piękna Sara, córka żyda, głaskała go swoją drobną rączką, a konik bardzo lubił guwernantkę, bo tak ją nazywano we dworze; rżał głośno, gdy całowała go w głowę, a jeździec jeszcze lepiej lubił ładną guwernantkę i dlatego musiała odejść z dworu – smutna to była historya! – Kiedy następnie młody hrabia wyjechał za granicę, skryła się także gwiazda szczęścia dziwaka i sprzedano go na jarmarku Ś. Kanuta.

Czyż to nie mogło i nie musiało nawet być to samo schudzone i zbiedzone zwierze, które tu leżało bez życia? Wszystkie te myśli w jednem potężnem wspomnieniu na imię dziwaka przebiegły duszę hrabiego: toć to wszystko, co pozostało mu jeszcze z szczęśliwszych dni minionych. Dlatego też dłużej tu postał, niżeli byłby uczynił w innym razie, i nie zauważył nawet większego jeszcze obok nieszczęścia; chłopczyk bowiem, który siedział w sankach, zapewne musiał ponieść jaką szkodę, gdyż wniesiono go do sklepu sąsiedniego cyrulika.

Z zimnej tej sceny wieczornej wraz z hrabią wstąpimy do wygodnego jego mieszkania, obok którego stał okręt z linami grubo pokrytemi śniegiem. Ciepłe, perfumami woniejące powietrze dolatywało wchodzących; świece woskowe w srebrnych kandelabrach oświecały pokój, na którego posadzce leżał różnokolorowy dywan, jeszcze milszy i elastyczniejszy przez to, iż pod nim ułożono grubą warstwą mięciutką podkładkę. Na ścianach wisiały wybornego pędzla prześliczne krajobrazy; po obu stronach mahoniowej szafki z książkami, stały odciski z gipsu: Umierającego Gladiatora i Młodzieńca Rzymskiego, w szafce zaś znajdowali się sami tylko pańscy autorowie, tacy jak: Goethe, Rasyn, Swift, lecz ni jedna książka duńska, jak to często się wydarza w naszej tak zwanej wyższej klassie społecznej: rodzaj biblioteki na pokaz, dowodzącej wprawdzie gustu, o którym jednak dopiero rozmowa wskazuje, czy jest rzetelnie prawdziwy, czy też tylko pozorny i udany. Zresztą długi szereg almanachów niemieckich, niekoniecznie dobrą pod tym względem stanowił rękojmię. Do obocznego pokoju nie było drzwi, lecz wschodnim zwyczajem wisiały grube makaty, a z piramid między adamaszkowemi firankami wisiały w dziwnych liniach różne rośliny bluszczowe; niebieskie i bladoróżowe hiacynty dzwoniły wonią i barwami. Przy stoliku nakrytym do herbaty, przyrządzeniem której zajmowała się guwernantka, siedziała Naomi z jakimś podstarzałym jegomością; był to szambelan. W owym czasie Torwaldsen właśnie zaczynał zjednywać sobie sławę europejską: o nim też mówił pan szambelan.

 

– Znałem go! – rzekł. – Wtenczas kiedym ja awansował na kamerjunkra, on nie był jeszcze niczem; ale to pewna, że z niego wielki geniusz, a gazety ciągle o nim mówią. Toć na honor! nazwisko jego wydrukowali nawet w Journal des Débats! Sławny już, co się zowie, tylko że do stołu królewskiego nie mógłby mieć przystępu, skoro nie jest radcą konferencyjnym!

Na stoliku leżały ryciny i albumy, widoki okolic włoskich, które w swoim czasie zwiedził pan hrabia.

– Magnifique! magnifique! – zawołał szambelan. Oto Genua, byłem i ja tam przed dwudziestu siedmiu laty! Co tam za piękne kobiety! A tu Bononia! – ach tak! Bononki! co to za oczy! – Guwernantka spuściła swoje. Szambelan dodał półgłosem: – Piękne kobiety! toć dla nich tylko całe nasze podróże!

Hrabia opowiadał, jak go przed chwilą o mało co nie przejechali; jakiś chłopczyk zaś pewno zrobił sobie szkodę. – Wszak go znacie? – dodał; – to ten mały geniusz muzyczny!

– On tu u nas dawał koncert! – rzekła śmiejąc się Naomi. Służący go przyprowadzili, on grał, a oni klaskali, aż w końcu stangret Jan znalazł się dowcipnie i waleta treflowego, jakby order zawiesił mu na piersi. Poznał się jednak na tem, że sobie z niego żartują i łzy mu stanęły w oczach; później nadeszła Eliza – to mówiąc wskazała na guwernantkę – i wszystko wróciło do należytego porządku!

– Biedny chłopiec – rzekł hrabia – teraz go oddadzą do szpitala.

– Ależ ja go słyszę grającego! – zawołała guwernantka. – Zupełnie ta sama muzyka, którą zwykle słyszemy co wieczór!

Hrabia zadzwonił.

– Idź, dowiedz się, – rzekł do wchodzącego lokaja, – czy mały junga zrobił sobie jaką szkodę wylatując z sanek?

Lokaj wnet powrócił; w samej rzeczy chłopiec wywichnął sobie nogę, ale już ją znowu naprawiono, a teraz czekał w sieni ze skrzypcami, bo kazał mu, żeby je zabrał z sobą.

– No, ja o tem nie mówiłem! – rzekł hrabia. – W każdym razie dobrze, że sobie nie zrobił szkody!

– Czy nie zobaczymy małego arcydzieła? – zapytał szambelan. – Piękne oczy panny Naomi mówią, że gotowe zachęcić artystę!

Hrabia uśmiechnął się, a za chwilę stanął przed niemi Krystyan kryjąc za sobą skrzypce. Wszystko tu w pokoju było tak woniejące, ciepło tak przyjemne, wkoło niego sam tylko przepych i bogactwo: a przytem takież kwiaty i ta sama Naomi, zupełnie tak jak wówczas, kiedy przełaził przez otwór w murze do ogrodu żyda. – Chcą mnie słyszeć grającego! – pomyślał i zadrżał z radości.

W tej chwili wszedł do pokoju jakiś pan wysoki i chudy, z twarzą poważną a nawet surową. Ponurym i badawczym wzrokiem spojrzał na Krystyana, jak gdyby chciał powiedzieć: – Cóż tutaj robi ten ubogi chłopiec?

– Jest to mały geniusz muzyczny! – rzekł hrabia i w kilku słowach wyjaśnił mu całą znajomość.

Obcy jeszcze surowiej spojrzał na chłopca, którego hrabia odprawił z obietnicą, że go słuchać będą drugim razem i znów dał mu do ręki bitego talara; lecz Krystyan na wpół tylko uszczęśliwiony opuścił wspaniały apartament.

Służący zaciągnęli go znowu do swej izby, i teraz, tak samo jak wczoraj, zagrał im różne sztuczki. Żarty sypały się znowu jedne po drugich, lecz pochlebiano też jego próżności, a w końcu dano mu nieco drobnych pieniędzy. Gdy uradowany schodził ze schodów, spotkał poważnego pana z surowem wejrzeniem. – Toć oni z ciebie stroją drwiny! – zawołał, a te wyrazy jak paląca trucizna wpadły w kielich jego szczęścia.

Na okręcie Piotr Wik przyjął go z zagniewaną miną.

– Co u kata! gdzie ty się włóczysz? – zapytał. – Czyś ty został miejskim muzykantem? Tam na dole w kajucie możesz sobie rzępolić, ile ci się podoba, ale nie przed temi fagasami, bo cię poczęstuję kułakiem, że długo popamiętasz! Czy rozumiesz?

Krystyan smutny i w milczeniu położył się w swojej małej koji.

XIX

Ostateczności są jakby okrąg koła: tam właśnie gdzie najwięcej rozchodzą się z sobą, znowu zbliżają się do siebie. Dopiero nad grobem drogiej nam osoby najszczerzej wierzymy w nieśmiertelność.

Właśnie teraz, kiedy rzeczywistość wszystkie przerywała marzenia i nadzieje Krystyana, wzmogło się najbardziej jego ku nim zaufanie. Po głowie jego roiły się postacie owych artystów, o których opowiadał mu hrabia w czasie noclegu na kępie.

Dwie tylko książki przeczytał tej zimy: Stary Testament i Alberta Juliusza; ale obie były dla niego wyrazem nieomylnej prawdy, a w obudwóch walka i przeciwności stale wieńczyły się najwyższem szczęściem. Albert Juliusz znalazł to szczęście na skalistej swojej wyspie; historye biblijne, które zresztą są zarazem słowem Bożem, zwiastowały mu tę samą pociechę. Pastuszek, biedny Dawid, został królem Izraelu, – Job odzyskał zdrowie i majątek, – niegodziwy Haman skończył na szubienicy, gdy tymczasem Esterę wraz z jej królewskim panem złota zdobiła korona.

– Prawdziwy geniusz zawsze utoruje sobie drogę! – powiedział hrabia. – Wielki Boże! – błagał Krystyan dzienną modlitwą – daj mi prawdziwy geniusz! Użyję go nie na co innego, jedynie na Twoję chwałę!

Całemi godzinami stawał w pogodne wieczory na pokładzie i pełen ufności przypatrywał się świecącym gwiazdom niebieskim. Astrologowie dawniej mniemali, że gwiazdy wywierają wpływ na nas ludzi żyjących pod niemi; dziś już ta wiara ustała i chyba tylko gwiazda na fraku podobną szczycić się może potęgą. Krystyan spodziewał się pomocy po obudwóch, po gwiazdach tam wysoko i po hrabim, na którego piersi tak samo świetnie iskrzyły się brylanty. Lecz niestety! żadna z tych dwóch nie dopisała mu!

Tak dumając pewnego wieczora siedział w ciemnej kajucie, a zdrzemnąwszy się, dziwnie wyraźny miał sen o pewnej osobie, którą już prawie zapomnieliśmy, lub o której zupełnie już nawet zapomnieli nasi czytelnicy: o matce Małgorzacie. Śniło się jemu, że go bierze za rękę i prowadzi przez ogromną pustynię, gdzie za każdym krokiem głębokie ukazywały się rozpadliny zagrażające im niebezpieczeństwem, aż nareszcie doszli do pięknego, kwitnącego ogrodu, gdzie wszystko było muzyką i szczęściem. Tutaj dała mu srebrne skrzypce, a gdy smyczkiem dotknął strun, odgłos ich zagłuszył wszystkie tysiączne instrumenta: silny ten dźwięk przebudził go, lecz taki sen oczywiście zlał na niego radość i pociechę, skoro ta, której obraz ostatniemi wypadkami zatarty już był w jego duszy, na nowo stanęła przed nim w postaci dobrego Anioła. Prawda, że nie dała mu pieniędzy, jak hrabia, ale za to inaczej, bo serdecznie ścisnęła jego rękę i życzliwie zajrzała mu w oczy. Z dziwnem tedy przejęciem w tej samej chwili, na schodach prowadzących do kajuty, usłyszał głos, zupełnie podobny do głosu matki Małgorzaty! Może już teraz przychodzi, jako potężna czarodziejka, poprowadzić go do sławy i szczęścia; radby wybiegł na jej spotkanie, ale nie była sama, bo jeden z majtków postępował za nią. Wchodząc, ten ostatni zapytał na głos, czyli tu kogo nie ma, – lecz dziwna bojaźń ścisnęła serce i usta Krystyana.

– Cóż masz mi do powiedzenia? – zapytał majtek.

– Od ciebie zależeć będzie – odpowiedziała – czy ciałem i duszą mam zginąć w wiekuistem potępieniu.

– Ty od razu, widzę, zostałaś świętą? – rzekł znów majtek z uśmiechem.

– Muszę ci wszystko powiedzieć, co mam na sercu! – odrzekła dziwnie przerywanym głosem. Krystyan słuchał z uwagą, bo był pewnym, że teraz mówić zechce o nim.

Nie potrzebujemy się bynajmniej odwracać od tej rozmowy; owszem posłuchajmy jej. Jeżeli w alei ogrodu widzimy ogromną, brzydką żabę, śliskiem ciałem swojem stanowiącą jakby jedność z ziemią, wówczas przejmuje nas obrzydzenie i mimowolnie unikamy widoku tego stworzenia; – jeżeli zaś ściga ją lub dręczy nieprzyjaciel, a ona biedna jednostajny swój wydaje okrzyk bolu i rozpaczy, wówczas jesteśmy wzruszeni, a wstręt ów zamienia się w litość.

O ileż silniejsze muszą być te dwie ostateczności tam, gdzie idzie o istotę do nas podobną! Nie odwracaj się tedy od niej, że ci jej nie pokazuję w gronie tańczących odalisk, pod cieniem drzew palmowych, nad brzegami spienionego Gangu! Nie odwracaj się, że ją widzisz w niskiej kajucie statku kupieckiego, nie zaś na świetnym dworze, w pałacu marmurowym. Tu występek na najniższym jest szczeblu, dlatego że udziałem jego jest ubóstwo; tu nie ujrzysz go w złotogłowiach i w jedwabiu, lecz w całej swojej nędzy, gdy jak bazyliszek, sam widząc własny obraz, pada rażony gromem. Widok ten ma cóś w sobie tragicznie wstrząsającego, kiedy natura ludzka spodlona niżej zwierząt, w zagubie swej jednak pojmuje, że stworzoną była na podobieństwo Boskie. Szczęśliwyś, jeżeli masz rodzinę, w gronie której nie postradałeś wstydu. Ona jej nie miała! Ileż jadu słodkie słówka mężczyzny wpuścić mogą w duszę kobiety, gdy namawiają ją do hańby! Gdybyś przed ośmnastą laty widział czternastoletnią, wysmukłą dziewczynę, z czystą wesołością w oczach, byłbyś pomyślał, że to Semela. – Tak jest! Semela czekała Jowisza w całym jego majestacie, jakoż kochanek przybył, – ale nie jak słońce co ogrzewa, lecz jak ogień co pali, i została popiołem w jego objęciach, mówi podanie. Obraz piękności przemienił się w ziemię i popiół.

Nie wierzymy już w upiory, nie wierzymy, żeby o północy duchy zmarłych w białych swych szatach nawiedzać mogły nas żyjących. Ale upiory te widujemy teraz w wielkich miastach, przy świetle księżyca, kiedy ostry wiatr dmie przez śniegi, a my coraz głębiej otulamy się płaszczem; widzimy bowiem wówczas istoty płci żeńskiej, ubrane w bieli, w lekkich wiosennych szatach, jak kiwając na nas przesuwają się ulicą. Zatrutą woń grobu zieją z siebie te postacie; nie wierzcie rumieńcom zdrowia na ich twarzy, malowane to głowy trupie, a uśmiech ich jest uśmiechem rozpaczy lub pijaństwa. One nie żyją, ale gorzej nie żyją od naszych umarłych, bo pochowały dusze, a ciała ich są dziś upiorami; podobne do wampirów szukają krwi ludzkiej na pożywienie, dlatego też czepiają się wyrzutków motłochu, pijanego człeka z pospólstwa, na widok którego mężczyzna nawet się wzdryga. Są to straszliwe i nieszczęśliwe duchy, co wraz ze świtem nie zstępują na powrót do grobu, – ale przychodzą jak sny i marzenia rozpaczy, jak mara siadają na piersi i śpiewają o wzgardzie ludzkiej, o lepszem życiu ziemskiem, a łzy spływają po malowanych policzkach, a chcąc się pozbyć marzeń, chwytają za kieliszek; więc poznaki jadu w następną noc, gdy się znowu ukażą, jeszcze wyraźniej wystąpią na ich czołach. – Ratuj mnie! dotąd jestem tylko w letargu, – chwilami czuję jeszcze, gdzie dusza moja żyje we mnie! – woła częstokroć niejedna z tych nieszczęśliwych, ale obecni uciekają przerażeni, jak gdyby słyszeli głos grobowy, a ona, na wpół umarła, nie ma już siły, by podnieść trumienne wieko potrzeb codziennych i ciężką ziemię grzechu, co ją przygniata.

– Ratuj mnie! – takie też były pierwsze wyrazy, które Krystyan z ust jej usłyszał w kajucie, z ust tej, którą uważał dotąd za szlachetnie urodzoną, za wielką damę, a którą my znamy jedną z owych nieszczęsnych mar nocnych. – Tonę! – zawołała; – nikt mnie nie szanuje! toż ja sama szanować się nie mogę! Ratuj mnie Jędrzeju! Rzetelnie podzieliłam się z tobą mojemi pieniędzmi! mam jeszcze czterdzieści talarów! Żeń się zemną! Wyrwij mnie z tej nędzy, zaprowadź w takie miejsce, gdzieby mnie nikt nie znał, gdzie nie będziesz miał zemnie wstydu! Będę pracowała dla ciebie, że aż krew tryskać będzie z paznokci! O! bierz mnie z sobą! za rok już może być za późno!

– Ciebieżbym miał zaprowadzić do moich starych rodziców? – spytał majtek.

– U nóg ich będę się wlokła, niech mnie biją, a cierpliwie zniosę wszystkie razy! Jużem stara, wiem o tem dobrze, już mam ze trzydzieści lat, ale to, o co cię proszę, jest prostem miłosierdziem! Jeśli ty nie uczynisz tego, to nikt już nie uczyni, a wtenczas nic mi nie pozostanie, tylko pić, aż głowa pęknie, a ja aż w końcu zapomnę, jakem się sama zgubiła! – Przytuliła się bliżej do brudnego majtka.

 

– Czy to te ważne rzeczy, któreś mi miała powiedzieć? – i odepchnął ją od siebie.

Te łzy, ten jęk połączony z wyrazami rozpaczy, przeszywały serce Krystyana; jedno marzenie więcej znikło z jego duszy, i widział teraz ciemną stronę rzeczywistego życia.

I znowu był sam jeden.

W kilka dni potem miano przerąbać lód w kanale. Majtek z Krystyanem głęboko wrąbywali się toporami w grubą skorupę, a duże bryły odlatywały po obu bokach. W lodzie było coś białego; majtek rozszerzył otwór i obaczył leżącą kobietę, ubraną w bieli, jakby na bal, z perłami na szyi, z kolczykami złotemi w uszach, ze złożonemi i mocno do piersi przyciśniętemi rękami: była to matka Małgorzata!

Krystyan nie mógł zapomnąć tego widzenia; było to zakończenie historyi owego wieczoru. Czegóż go najwięcej ojciec chrzestny uczył w ostatnich czasach, gdy razem jeszcze mieszkali w Swendborgu: – Oto bierz przyjemności póki możesz, żebyś na starość potem nie płakał, że nie masz żadnych grzechów! lepiej używać życia za wiele, aniżeli później w samotności wzdychać nad tem, że go się nie używało, póki było można! – Pojął teraz demoniczne znaczenie tych wyrazów, zwrócił się pacierzem do Boga i pomodlił się: – Ale nas zbaw ode złego!

Tego samego wieczoru, opuściwszy okręt, nieszczęśliwa rzuciła się w wodę między lody i statki. Pożar rozpaczy ugasiła w zimnej fali. Krystyan już nie pokładał nadziei w swych marzeniach. Wiedział teraz nieborak, że na świecie nie masz czarodziejek, tylko w książkach.

22W roku 1801 stanął i stał, w roku 1807 położył się i leży! – jak wiadomo, w tych dwóch latach Anglicy bombardowali Kopenhagę. [przypis tłumacza]
23Podróż przez stepy – A tour on the prairies Washingtona Irvinga. [przypis autorski]
24według bohatera jednego z tych romansów, nazwano dziwakiem – Der Sonderling, tytuł jednego z ulubionych utworów Augusta Lafontena, bardzo wziętego na początku bieżącego wieku powieściopisarza niemieckiego. [przypis tłumacza]