Za darmo

Wspomnienia niebieskiego mundurka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

X. Kąpiele i katastrofy

Gdyby mieszkańcowi P. powiedział kto, że są miasta pozbawione rzek, leżące nad wąskimi, błotnistymi strugami, lub nawet zmuszone czerpać wodę wyłącznie ze studzien – nie uwierzyłby; uwierzywszy zaś – przeraziłby się.

Czy można żyć bez sąsiedztwa rzeki? Nie widzieć wspaniałych zachodów słońca, odbijających się w wodzie; nie słyszeć rytmicznego plusku fal; nie czuć tchnień świeżych, idących od chłodnej toni; nie móc pływać łodzią, kąpać się o każdej porze dnia, rzucać na fale wianków i gonić wzrokiem za odpływającymi, aż w dali błękitnej przepadną – ach! To okropne!

Mieszkańcom P. nie braknie wody. Narew dwiema odnogami, niby dwojgiem ramion, do uścisku wyciągniętych, opasuje i oplata miasteczko. Rzeka obmywa mury starego zamku i miejskie ogrody; wrzyna się w cichą, do przechadzek służącą ulicę, aby utworzyć przystań spokojną dla berlinek233; przepływa środkiem miasta, przegradzając falą, a łącząc mostami dwie jego dzielnice; obraca koła młyńskie, dźwiga prom, unosi rybackie łodzie i czółenka234.

Obecność rzeki czuje się nieustannie, nawet gdy się jej nie widzi. Któż to, jeśli nie ona w chłodne ranki i wieczory, nawiewa na miasteczko mlecznobiałe i opalowe235 mgły; gdzież, jeśli nie w płytkich jej zatoczkach, nocami wiosennymi rechoczą żaby tak głośno, że spracowanym mieszczuchom spać nie dają; skądże, jeśli nie z jej nurtów pochodzi to mnóstwo ryb, którymi w dnie piątkowe zasypane są wszystkie targi!

W tych warunkach, jakże tu mogą nie kwitnąć wodne sporty, rybołówstwo, wioślarstwo, kąpiele. Uczniowie oddają się im ze szczególną namiętnością – poświęcając, zwłaszcza kąpielom, wszystkie wykradzione nauce chwile.

Kąpią się po trosze wszędzie, jak kaczki – w dwóch wszakże miejscach pluszczą się ze szczególnym upodobaniem: w bliskości młynów, gdzie woda posiada pożądaną głębokość, oraz na Kępie Wierzbinowej, gdzie drzewa dają cień przyjemny i gdzie są duże ławice piasku, na których w upał, po wyjściu z kąpieli, można się wygrzewać na słońcu na podobieństwo jaszczurek.

Rej tu wodzi Kucharzewski, pierwszorzędny pływak, odważny do bohaterstwa, śmiały, nieustraszony. Jego popisy nieraz dreszcz i grozę budzą w patrzących…

Wszyscy, co wspólnie z Kucharzewskim nosili w P. niebieskie mundurki, zachowali niezawodnie w pamięci jego słynny „skok śmiertelny” (salto mortale) z koła młyńskiego.

Woda przy młynie jest bardzo głęboka. Mówią, że gdyby ustawić dziesięciu Kucharzewskich, jednego na drugim, jeszcze by stojący na szczycie nie sięgnął powierzchni wody. Rybacy nazywają to miejsce „kotliną” – i w istocie zawsze się tam woda kotłuje, nawet przy spokojnym zupełnie powietrzu.

Każdy zwykły pływak omija kotlinę z daleka – od czasu zwłaszcza, gdy kozak236, pławiący konia, utonął w niej wraz z wierzchowcem. Ale co innych odstrasza, Kucharzewskiego pociąga. Silny, atletycznie zbudowany, nie tylko nie ucieka przed niebezpieczeństwem, lecz sam idzie naprzeciw niemu.

Aby zrozumieć dobrze, na czym „skok” Kucharzewskiego polega, trzeba uprzytomnić sobie kilka szczegółów.

Na osi koła młyńskiego są osadzone drewniane, z desek niezbyt szerokich, skrzydła, zwane w młynarsko-rybackiej gwarze „pierzydłami”. Przez napór wody „pierzydła” podnoszą się w górę i wykonywają237 nieustanne, powolne obroty naokoło osi. Rozbijana nimi woda pieni się, tworząc silne bałwany i lejkowate wiry.

Gdy młyn w ruchu, w pobliżu jego koła szumi, wre i białą pianą bryzga istna otchłań wodna.

Otóż Kucharzewski po wejściu do wody, lekko, swobodnie, jednym tylko ramieniem fale rozgarniając, zmierza ku owej otchłani.

Przez pewien czas widać go, jak zalewany pianą walczy z wirami i prądem gwałtownym, zwyciężył wreszcie przeszkody, pod obracające się koło podpłynął. Lewym ramieniem i lewą nogą wykonywa238 ruchy, utrzymujące go na powierzchni – prawą ręką sięga po „pierzydło”.

Przypatrujący mu się z brzegu milkną i oddychać przestają. Zdaje im się, że są świadkami walki człowieka ze smokiem.

Raz, drugi i dziesiąty, mokra, wodnymi porostami oślizgła deska z dłoni mu się wymyka. Widzowie chcieliby, żeby dalszych wysiłków zaniechał – żeby wszystkiemu dał spokój. Ale on nie jest z tych, którzy ustępują.

Oto wreszcie udało mu się deskę pochwycić. Przypiął do niej jedną rękę, potem drugą. Widać mięśnie jego silnie naprężone, żyły na skroniach i szyi nabrzmiałe, twarz szkarłatną…

Przez chwilę sądzić można, że koło zatrzymał – ale to złudzenie. On tylko wskoczył na „pierzydło” i siadł na nim skulony jak żaba.

W tej chwili wydaje się małym, marnym. Na tle potężnego koła, wśród spienionych, kipiących, strasznych fal, ta niewielka bryłka barwy cielistej przedstawia się jak coś znikomego, słabego, co tylko wypadkiem przyczepiło się do olbrzyma i z czego olbrzym natychmiast się otrząśnie…

Nie otrząsa się jednak.

Deska, wodą ociekająca, wynurza się z fal i idzie z wolna w górę, unosząc na sobie przyrosłego do niej chłopca.

Kucharzewski, w miarę podnoszenia się „pierzydła”, prostuje się stopniowo, starając się wygiętymi stopami trzymać jak najkrzepciej239 śliskiego drzewa.

Patrzącym serca zamiera na widok niebezpieczeństwa, jakie mu w tej chwili zagraża.

Gdyby poślizgnęła mu się stopa, gdyby na chwilę stracił równowagę – już po nim! Obracające się koło zdruzgotałoby mu kości, zanim by jeszcze zdążył wpaść do wody.

Im wyżej wznosi się deska, tym bardziej prostopadłe przybiera położenie. Trzeba prawdziwych cudów ekwilibrystyki, żeby się na niej utrzymać.

Kucharzewski już się cały rozkurczył – już tylko w pasie zgięty – już wyprostował się na całą wysokość – już gotuje się do skoku…

Ręce złożył nad głową, w klin, i wyprężony jak cięciwa, przesuwając ostrożnie stopy na samą krawędź „pierzydła” – czeka. Czeka aż deska dojdzie do największej wysokości, aż stanie zupełnie prostopadle.

Stanęła – w tejże chwili on rzuca się w przepaść głową naprzód, rozbija zapienioną, wirującą powierzchnię wody – znika.

Koło młyńskie dalej się obraca, rozbita na chwilę piana znów zbiera się na falach, lejkowate wiry zaczynają na nowo kręcić się, szumieć, kipieć – pływaka ani śladu…

Na brzegu odzywają się niespokojne, przelękłe głosy:

– Gdzie Kucharzewski?… – Co się stało z Kucharzewskim?… – Nieszczęście! nieszczęście!…

Nagle głośny krzyk przygłusza lamenty:

– Wypłynął!… Wypłynął!… O… tam, pod wierzbami… Widzicie?

W odległości kilkudziesięciu kroków od młyna, gdzie odnoga rozszerza się, mając jeden z brzegów zarosły wierzbiną – wychyliła się z wody najpierw głowa, potem pierś, wreszcie cała postać pływaka.

Ocieka wodą jak tryton240, rzuca głową, parska, i szybko dopłynąwszy do brzegu, w kilku susach jest już przy płocie, gdzie wisi jego ubranie. Siny, szczękający zębami, nie słucha pochwał, nie odpowiada na pytania.

 

W kilka sekund ubrał się i nie odpoczywając, pędzi do matki – na gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.

Jest to jego wieniec wawrzynowy241 – ciężkim, śmiertelnym wysiłkiem zdobyty!

Szkoda, że świadkami popisów Kucharzewskiego bywają tylko jego koledzy. Gdyby je widział ktoś starszy, poważniejszy, pewnie by „mistrza” osypał pochwałami, udzielił mu zasłużonej nagrody, a zarazem – postarałby się, żeby już nigdy, nigdy nie powtórzyły się te skoki.

Matka Kucharzewskiego nie ma nikogo na świecie prócz swego jedynaka – który jest jej całą pociechą na dziś, całą nadzieją na jutro…

W letnie wieczory w Narwi i jej odnogach ani jedna ryba nie cieszy się spokojem. Gromady chłopców kąpiących się zewsząd ją wypłaszają krzykiem, śmiechami, pluskaniem…

Mistrza równego Kucharzewskiemu nie ma pomiędzy nimi – są jednak adepci, uzdolnieni to w tym, to w owym kierunku.

Jeden umie pływać w pozycji stojącej, w czapce na głowie, na którą nie pryśnie ani jedną kropelką wody; inny pływa, leżąc na wznak i paląc przez cały czas papierosa. Jest taki, który potrafi przepłynąć trzykrotnie rzekę w miejscu jej największej szerokości; nie brak i takiego, który wrzuciwszy do głębiny spory kamień, potem dawszy nurka, znajdzie go na dnie i z wody wyniesie.

Są artyści, ale są też i niedołęgi, których tamci nazywają wzgardliwie „fuszerami” lub „partaczami”.

Poczciwy tłuścioszek Piotruś Mieszkowski należy, niestety, do ostatnich.

Ileż napracował się nad nim przyjaciel Kozłowski! – A jednak dotąd pływać go nie nauczył. Okrągły, pulchniutki Piotruś unosiłby się sam, bez żadnego wysiłku na powierzchni wody, jak jabłko, gdyby tylko miał odwagę powierzyć się falom z ufnością – na nieszczęście, na tej odwadze całkowicie mu zbywa.

Gdy tylko czuje, że mu woda sięga powyżej kolan, zaczyna płakać, w przekonaniu, że już tonie. Kozioł, który nienawidzi tchórzów, zżyma się na to, niecierpliwi i gotów by nawet poczęstować „zmokłą kurę” kuksańcem – powstrzymuje go tylko pamięć na ślubowaną „zmokłej kurze” przyjaźń.

Po długich, bardzo długich staraniach, doszedł do tego tylko, że nauczył Piotrusia pływać z pęcherzami pod pachą. Pęcherze zabezpieczają najzupełniej od pójścia na dno. Trzeba tylko spokojnie na nich leżeć, poruszając tylko od czasu do czasu rękoma i nogami.

Ale Piotruś, nawet pod ochroną pęcherzów, nie pozbywa się strachu i odważa się używać tylko tam, gdzie może każdej chwili dostać piętą gruntu.

Pewnego dnia lekcja pływania odbywała się w pobliżu mostu benedyktyńskiego. Kozłowski stał na moście dyrygując; Piotruś z nieodstępnymi pęcherzami udawał, że pływa.

Woda przy brzegu była płytka, dzięki czemu używały w tym miejscu kąpieli nawet małe dzieci; dalej jednak pogłębiała się stopniowo, a na środku były nawet niebezpieczne głębiny. Nauka szła żwawo; Piotruś okazywał mniej, niż zwykle, strachu. Kozioł z mostu komenderował, tłuścioszek starał się posłusznie rozkazy wypełniać.

– Krok naprzód… pół kroku w lewo… – idzie z mostu komenda – głowa do góry… usta zamknąć… oddychać nosem… Teraz piętami ostro: raz, dwa… raz, dwa…

Piotruś posuwa się, gdzie mu kazano, zamyka usta, nosem oddycha, wierzga piętami, ile ma siły. Nie zaniedbuje przy tym macać gruntu stopą.

– Jeszcze krok w lewo i – całą siłą naprzód!

Chłopczyna chce usłuchać rozkazu, choć go to „naprzód” przeraża – ale w tejże chwili uczuwa, że mu dno spod stopy uciekło. W największym przerażeniu zaczyna krzyczeć, płakać i rzucać się. Wskutek gwałtownych ruchów, pęcherze wysuwają mu się z pod pachy – Piotruś znika pod wodą.

Szybko, jak błyskawica, Kozłowski przesadza poręcz mostu i jak stał, w mundurze i czapce, rzuca się do wody.

Doskonały pływak, łatwo poradziłby sobie z niebezpieczeństwem, ale przeszkadza mu ubranie, silne zaś prądy przy palach unoszą go w stronę przeciwną. Z trudem posuwa się naprzód, płynąc przeciw wodzie i upatruje na falach głowy przyjaciela. Ale Piotruś, raz pogrążywszy się, nie wypływa; może zaplątał się w zielskach wodnych, które w tym miejscu dno zarastają…

Wypadek był tak nagły, że nie zwrócił nawet niczyjej uwagi. Zresztą przechodniów zawsze tu mało.

Kozłowski zanurzył się raz i drugi, a choć sił mu braknie, nie przestaje nurkować, szukając przyjaciela.

Wreszcie głowa Piotrusia ukazała się w znacznym oddaleniu. Kozłowski śpieszy tam, ostatek sił wytężając. W tej chwili jednak chwyta go kurcz – czuje, że idzie na dno i z krzykiem „ratujcie! ratujcie!”, pogrąża się w falach…

Dopiero ten krzyk usłyszano. Ludzie zbiegają się, podnoszą lament – nikt jednak tonącym chłopcom nie śpieszy z pomocą.

Nagle czyjeś silne ręce roztrącają tłum – na brzegu staje wysoki, krzepkiej budowy młodzieniec w niebieskim mundurku.

Kucharzewski.

W jednej chwili zrzucił mundur, buty – już jest w wodzie – zanurzył się z głową – nurkuje.

Nie upłynęły dwie, trzy minuty, już jest na wierzchu i płynie ku brzegowi, jedną ręką rozgarniając wodę, drugą podtrzymując nieprzytomnego Piotrusia.

Złożył chłopca na brzegu, otrząsnął się, przeżegnał – i znów: chlust do wody!

Tym razem szło mu ciężej. To wypływa, to zanurza się, daje się unosić fali, lub walczy z nią zajadle. Nagle pogrążył się w przepaść – zniknął…

Między tłumem na brzegu długa chwila tragicznej, grobowej ciszy – potem buchnęły krzyki:

– Czółna!… Wioseł!… Bosaków242!… Ratujcie, kto w Boga wierzy!

Znalazło się jedno i drugie czółno; wypłynęły na środek, zaczęły gorączkowo krążyć to w tę, to w ową stronę, upatrując śladów na rzece. Ale rzeka była wszędzie, jak okiem zasięgnąć, rozpaczliwie gładka.

Dopiero po długiej chwili wynurzyła się z wody – ręka. Skierowali się tam, podsunęli wiosło. Ręka chwyciła je kurczowo. Zaczęli ciągnąć połączonymi siłami – z trudem nadzwyczajnym wciągnęli do łodzi dwóch chłopców, splecionych ze sobą tak silnie, że tworzyli jakby jedno ciało. Jeden dawał słabe oznaki życia, drugi zdawał się martwy. Obu oplatały długie, giętkie łodygi zielsk wodnych.

Po chwili, na piasku nadbrzeżnym leżeli obok siebie całkowicie nieprzytomni: Piotruś i Kozłowski.

Kucharzewski, wysadzony na ląd, zatoczył się i padł obok kolegów bez czucia.

Ale było to tylko przemijające omdlenie. Po chwili sam się ocknął i porwał na nogi.

Tymczasem topielców taczano po piasku; przywołany felczer243 udzielał im doraźnej pomocy.

Z wielkim trudem przywołano do życia najpierw Piotrusia, później jego przyjaciela.

Zjawił się inspektor; z całego miasta zbiegły się niebieskie mundurki.

Ocaleni, na pół nieprzytomni, nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Kazano ich przenieść do domu i oddać pod nadzór lekarza.

Teraz dopiero wszyscy zwrócili się do Kucharzewskiego – bohatera i wybawcy. Ale nie było go w tłumie. Olbrzym, gdy tylko dostrzegł, że koledzy otworzyli oczy, kopnął się244 do matki na swą zwykłą gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.

Nazajutrz przyszedł do klasy, taki jak zawsze: spokojny, trochę ociężały.

Na lekcji religii wszedł inspektor i nie tracąc surowego wyrazu twarzy, w krótkich słowach, stylem urzędowym, opowiedział o wczorajszym wypadku. Skończywszy, wyzwał Kucharzewskiego i kładąc rękę na jego ramieniu, oddał mu krótką oficjalną pochwałę.

Olbrzym zdawał się tym bardzo zdziwiony.

– Przecież, panie inspektorze – bąkał, ramionami wzruszając – każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.

Inspektor oświadczył, że zrobi urzędowe podanie, aby Kucharzewskiemu przyznano medal za ratowanie tonących.

– A mnie co po tem! – wykrzyknął przestraszony i wyrywając się prawie siłą zwierzchnikowi, chciał uciec do ławki.

Powstrzymał go ksiądz prefekt.

– Ależ, rybko, panie święty! Dla twojej matki będzie to honor, pociecha…

Wspomnienie matki rozrzewniło siłacza.

– Ha, to już niech będzie ten tam medal!… Ale żeby to nie kosztowało… – dodał, oczy spuszczając. – Bo moja matka biedna.

W kilka dni później obie ofiary wypadku były już na nogach: Kozioł taki sam jak zawsze, Piotruś nieco szczuplejszy i bledszy.

Matka Piotrusia, którą sprowadzono ze wsi, chciała w najgorętszych słowach podziękować wybawcy swego syna. Okazało się to połączone z niemałymi trudnościami. Kucharzewski przed podziękowaniem uciekł i tak się ukrył, że żadną miarą nie można go było odnaleźć. Kozłowski na wszystkie wyrażenia wdzięczności odpowiadał spokojnie, czapkę w rękach obracając:

– Eeee!… Co tam, proszę pani. Nie ma o czym mówić!…

Potem, wziąwszy kolegę na bok, oświadczył mu energicznie:

– Twoja matka ubliża mi! Pamiętasz przecież, że wówczas, przy tym miodzie z orzechami, ślubowałem ci przyjaźń. Więc gdybym teraz porzucił cię w nieszczęściu, nie byłbym Kozłem, ale…

Tu wymienił nazwę pewnego zwierzęcia, nieodznaczającego się ani szlachetnością charakteru, ani czystością.

Mieszkańcy miasteczka, w pierwszej chwili żywo wzruszeni wypadkiem, później odczuwali go stopniowo coraz słabiej – wreszcie zupełnie o nim zapomnieli.

Ale przyszła katastrofa, która niezatartymi śladami odbiła się w ich pamięci. Dotąd ją niezawodnie wspominają.

Stało się to w środku zimy, zima zaś była w owym roku bardzo ostra.

Przed wieczorem pewnego dnia styczniowego, czterej uczniowie ślizgali się na zamarzniętej odnodze Narwi. Nagle dwaj z nich, przerywając zabawę, pobiegli pędem do miasta i wpadłszy do mieszkania urzędnika Grąbczewskiego, zaczęli krzyczeć wniebogłosy:

– Lutek i Władek!… Olaboga!… Lutek i Władek!

Nic więcej nie byli w stanie powiedzieć – łamali tylko ręce i zalewali się łzami.

Lutek i Władek byli to synowie Grąbczewskiego – jeden z drugiej klasy, drugi z trzeciej.

Rodzice zrozumieli od razu, że chłopcom przytrafiło się nieszczęście i pośpieszyli w towarzystwie tamtych na lód. Szczęściem mieszkali prawie nad samą rzeką.

Tu dowiedzieli się okropnej prawdy: synowie ich, jeden po drugim, wpadli do przerębla i dostali się pod lód.

Matka chciała się rzucić za dziećmi w przepaść. Ojciec, zrozpaczony, a nie tracący przytomności, myślał o środkach ratunku.

Niestety! Rzeka, jak okiem zasiągnąć, była pokryta jednolitą skorupą lodu, gdzieniegdzie tylko połyskiwały małe, do czerpania wody wyrąbane, przeręble.

Jęknął głucho biedny ojciec, dłońmi ścisnął czoło – zdawało się, że oszaleje…

Nagle wykrzyknął:

– Tam, przy moście, gdzie berlinki!…

I razem z ludźmi, którzy się na miejscu wypadku zgromadzili, puścił się jak strzała brzegiem rzeki.

W odległości blisko wiorstowej245 stamtąd, znajdował się most, przy moście przystań berlinek; przy berlinkach duża przestrzeń, oczyszczona z lodu.

 

W styczniu zmierzch szybko zapada. Gdy przybyli do mostu, już zaczynało się stawać szaro. Na szczęście, berliniarze, zręczni, inteligentni Niemcy, od razu rzecz zrozumieli.

W mgnieniu oka spuszczono łodzie, zapalono pochodnie – przy ich blasku kilkudziesięciu ludzi z bosakami zaczęło przeszukiwać rzekę.

Woda, wolno tocząca się pod lodem, powinna była w to miejsce przynieść ciała topielców.

I przyniosła.

Po śmiertelnie długich chwilach oczekiwania, wyciągnięto te biedne ciała nieruchome, skostniałe, do brył lodu podobne.

Ogromny tłum stał na brzegu, przypatrując się smutnemu widowisku. Całe miasteczko wyległo, przerażone katastrofą.

Tuż przy moście znajdowała się cukiernia z restauracją i bilardem. Do tej cukierni przeniesiono ciała topielców, rozebrano je, ułożono na zielonym suknie bilardu, niby na stole anatomicznym.

Przybyli lekarze, felczerzy; zaczęto stosować wszelkie środki ratunkowe.

Długo przeciągały się te wysiłki, nie dające żadnego wyniku. Zniechęceni lekarze mieli już prób zaniechać i oddać rodzicom nie synów, lecz ich zwłoki – gdy nagle starszy z chłopców rozemknął246 oczy i głosem cichym, jak szelest liści, szepnął:

– Gdzie Władek?…

Władek był to brat młodszy.

W tejże chwili oczy jego padły na leżące obok sztywne ciało… Poznał je – i zemdlał.

Lekarze podwoili wysiłki. Zemdlonego ocucono. Ale natychmiast po ocuceniu przeniesiony został gdzie indziej. Na nowe zapytania o bracie dano mu odpowiedź uspokajającą, przykazując, żeby o nim nie myślał.

Chłopiec usnął… był ocalony!

Ale Władka, po najdłuższym nawet śnie, zobaczyć już nie miał…

Młodszy, słabszy chłopczyna, który w dodatku o kilka minut dłużej pozostawał w wodzie, nie mógł już być przywołany do życia.

Śmierć jego przez długi czas ukrywano jak najstaranniej przed Lutkiem. Jednego dnia wszakże ten ostatni, przebudziwszy się wcześniej niż zwykle, przywołaj matkę i rzekł spokojnie:

– Wiem już wszystko o Władku…

– Co wiesz?… Skąd?… – wykrzyknęła matka, silnie zaniepokojona.

– Sam mi powiedział. Przed chwilą był u mnie, za szyję mnie objął, pocałował i oświadczył, że martwić się o niego nie potrzebuję, bo tam jest mu zupełnie dobrze…

Tegoż dnia Lutek po raz pierwszy podniósł się o własnej sile. Poszedł najpierw do kościoła, a stamtąd zaraz – na cmentarz…

XI. Dzień chrabąszczowy

Sprężycki siedzi w swoim pokoju przy otwartym oknie, książkę przed sobą rozłożył – męczy się nad jeografią247.

Z publicznego ogrodu nadpływa zapach bzów, które tylko co zakwitły.

Słońce przed chwilą zaszło – pociąga miły, świeży wietrzyk, jakby wywołujący z czterech ścian pokoju na świat Boży, na szerokie, otwarte przestrzenie.

Od strony rzeki słyszeć248 jękliwe „kumkanie” żab. Co pewien czas, zagłusza je na chwilę rozgłośny tryl słowika, który prześpiewawszy kilka taktów, milknie, jakby tylko głosu próbował do wieczornego koncertu.

Niebo ma barwę złocisto-różową, która u samego zenitu rozbłękitnia się, a na wschodzie szarzeje i przechodzi w srebrzystą popielatość.

Sprężycki, nadzwyczaj wrażliwy na barwy, głosy, zapachy, wszystko to dostrzega, odczuwa – wszystkim zachwyca się i przejmuje. W tym podnieceniu, nauka, zwykle przychodząca mu z łatwością, niesłychanie go nuży.

Przeciąga się, ziewa, odkłada książkę, znów ją bierze, czyta po cichu, czyta głośno – ale w pamięci nic mu nie pozostaje.

A tu, jak na złość, profesor Żebrowski kazał wyuczyć się na jutro nazwisk249 wszystkich stanów, składających Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Prawdziwe morze do wypicia!

Sprężycki czyta po raz pięćdziesiąty nerwowym, zirytowanym głosem:

– Nowy Hempszir, stolica Portsmut… Wermont, stolica Windsor… Massaczuzet, stolica Boston…

Zniecierpliwiony, zaczyna pędzić, krzycząc na cały głos:

– Rod-Island!… Konnektikut!… Nowy-Jork!… Nowy-Dżersej!… Pensylwania!… Delawar!… Maryland!… Wirdżinia!… Kentuki!… Teneze!… Karolina Północna!… Karolina Południowa!…

Ścisnął skronie obiema rękami.

– O, Jezu!… – jęczy – Głowa mi pęka… Ja tego nigdy nie zapamiętam… nigdy się nie nauczę!

Mimo to, znów wraca do książki – znów usiłuje wbić sobie w głowę nazwy, które wydają mu się niesłychane, barbarzyńskie, potworne…

Nagle w powietrzu rozlega się brzęk – cichutki, ledwie dosłyszalny brzęk, który jednak doświadczone ucho chłopca od razu złowiło i rozpoznało.

Odkłada książkę – ucho nadstawia. Na jego twarzy maluje się radosne zdziwienie.

Brzęk zbliżył się, uwyraźnił – jest teraz podobny do stłumionego huczenia.

Przez otwarte okno wpadł chrabąszcz, ciężkim lotem przefrunął tuż przy uchu chłopca – hucząc głucho, krąży dokoła jego głowy.

Sprężycki nie chwyta go. Z czułością, prawie z rozrzewnieniem, wpatruje się w latającego – ręce doń wyciąga, jak do przyjaciela, jak do wybawcy…

Już się teraz jeografii nie lęka; już mu Żebrowski nie straszny.

Książkę odepchnął z lekceważeniem, zagwizdał – szuka czapki, żeby wybiec na podwórze, na rynek, wpaść do którejś stancji, umówić się z kolegami o dzień jutrzejszy.

Umowa zawarta, warunki obgadane – Sprężycki wraca do domu i kładzie się spać, mało się troszcząc o profesora Żebrowskiego i o Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.

Nazajutrz niebieskie mundurki kupią się gromadkami przed gmachem szkolnym, na korytarzach. U każdego w tece, oprócz książek, kajetów i obwarzanków, kryje się rzecz tajemnicza, o którą wzajemnie się dopytują.

– Przyniosłeś?

– Przyniosłem.

– Ile?

– Sześć?

– Mało… Ja dwanaście.

– Ja piętnaście!

– Ja dwadzieścia!

– Wiecie? Kataryniarz ma całe pudło – chce sprzedawać po sześć za bułkę.

– Niech się obędzie smakiem. Mogę mieć darmo, ile zechcę. Żeby mnie tylko wpuścili do ogrodu benedyktyńskiego.

– Ba, nie wpuszczą…

– To i cóż! Będzie dosyć tego, co jest!

Zaczęły się lekcje. Pierwsza – łacina. Profesor Izdebski, ceniący nad wszystko ciszę, ukazuje się we drzwiach, z podniesioną do góry ręką, w której dwóch palcach: wielkim i wskazującym trzyma szczyptę tabaki.

Wygłosiwszy swoje zwyczajne: „Baczność! uwaga!” Izdebski wśród najgłębszej ciszy przechodzi na palcach do katedry250, na stoliku kładzie czapkę daszkiem do góry, w czapce umieszcza chustkę czerwoną, tabakierkę, katalożek251 i – każe odmawiać modlitwę.

Klasa jest dziś spokojniejsza, niż kiedykolwiek. Chłopcy zgarbieni nad książkami i kajetami, zdają się prócz nich nic na świecie nie widzieć.

Profesor, dobrze usposobiony, postanawia być wspaniałomyślnym.

– Książki zamknijcie! – dyryguje z ręką wciąż podniesioną, jak u wodza naczelnego. – Korneliusza252 dziś nie będzie. Przypomnimy sobie rzeczy dawniejsze – ważne – bardzo ważne – najważniejsze…

Nauczyciel mówi przez nos, wolno, z przestankami. Szczyptą tabaki długo w powietrzu potrząsając, wciąga ją nareszcie do potężnego nosa. Zwraca się potem ku stolikowi i z wnętrza czapki wyciąga wielką, czerwoną, kraciastą chustkę.

– Będą „koniugacyjki253”… – szepcą do siebie uczniowie, którzy już odgadli znaczenie tego wstępu.

Rzucają sobie zarazem porozumiewawcze spojrzenia: potem je kierują w stronę pieca.

– Podstawą języka łacińskiego – ciągnie Izdebski – są deklinacje254 i koniugacje. Bez Korneliusza, Owidiusza255, Wergiliusza256 możesz zostać choćby biskupem – ale jeśli nie znasz deklinacyjki i koniugacyjki, nie będziesz nawet dobrym…

– Organistą! – kończy któryś z chłopców, na pamięć już znający tę przemowę, przez wszystkie klasy nieustannie powtarzaną.

Nauczyciel ma osobliwą słabość do początków gramatyki; wyższe jej części traktuje z lekceważeniem i niechęcią.

– Baczność, uwaga… – ostrzega, podnosząc rękę, w której trzyma już nie tabakę, lecz chustkę czerwoną. – Nie wiadomo… kto – będzie – mówił!…

Zawsze ta groźba budzi niepokój. I teraz uczniowie krecą się niespokojnie na miejscach. Izdebski długo milczy, upatruje wśród ściśnionych szeregów ofiary.

Znalazł…

– Smoliński! – pada komenda, jak wystrzał.

Smoliński patrzył właśnie w okno, niczego się nie spodziewając.

Jest to „poczciwości” chłopiec, tłusty, szerokopleczysty wieśniak, mówiący przez nos. Posiada szczególną skłonność do przeciągania ostatnich wyrazów w zdaniu tonem śpiewającym. Nazywają go koledzy: „Bonuś” albo „Omega”. Ostatnie przezwisko dostał już później z powodu przeciągłego wymawiania ostatniej litery alfabetu greckiego. Bonusiem był od początku, i to przezwisko z dziwną trafnością przystawało do jego poczciwej, nieco ciężkiej figury.

– Smoliński, baczność, uwaga! Napisz na tablicy cztery słowa czynne257: amo258, moneo259, lego260, audio261.

Siedzący obok prymusa Sprężycki, widząc, na co się zanosi – ziewnął szeroko.

– Durniu! – krzyczy, dostrzegłszy to, Izdebski. – Mów zaraz co znaczy amo!

– Amo kocham, moneo upominam, lego

– Stój, bestio! – wstrzymuje go łacinnik. – Pytałem tylko o amo!

Ale tamten, jak puszczona w ruch pozytywka kończy, nie mogąc się powstrzymać;

– Lego czytam!… audio słucham!… Tryb bezokoliczny: amare, monere, legere, audire!… Czas przeszły dokonany: amavi, monui, le…

W tejże chwili rozczapierzona ręka nauczyciela spada mu na czuprynę. Pozytywka od razu grać przestaje.

Tymczasem Smoliński zdążył już wypisać kredą żądane słowa.

W chwili, gdy łacinnik odwrócił się do tablicy, Sprężycki, choć mu się łzy w oczach kręcą, zamienia porozumiewawcze uśmiechy z tym i owym kolegą.

– Smoliński, baczność, uwaga. Napisz praeteritum imperfectum262 od amo, moneo, et caetera263.

Kreda głośno skrzypi – Bonuś w pocie czoła wykonywa264 swe zadanie.

– Durniu! Bestio jedna! – rozlega się nagle głos Izdebskiego. – Coś ty napisał?

– Napisałem, co kazał pan profesor.

– Czytaj!

– Amo, moneo et caetera.

– Po coś napisał et caetera?

– Pan profesor tak dyktował.

– Zwariowałeś, durniu!

– Niech klasa powie, czy kłamię. Wszyscy słyszeli.

Klasa tłumi śmiech. Izdebski wyciąga rękę do czupryny Bonusia – ale cofa ją zaraz, gdyż chłopiec ma włosy przy samej skórze ostrzyżone. Więc poprzestaje tylko na gniewnym mruknięciu:

– Zetrzyj to wszystko!

Bonuś ściera.

– Mów, durniu: jak będzie czas przeszły niedokonany od amo?

– Amiameama… – bąka Smoliński, dziwnie w tych sprawach tępy.

Do najwyższej pasji doprowadzony łacinnik zaczyna krzyczeć, podnosząc pięść zaciśniętą:

– Czas przeszły niedokonany… praeteritum imperfectum… we wszystkich czasownikach łacińskich… kończy się na bam!… bas!… bat!…

Przy wygłaszaniu końcówek: bam, bas, bat, pięść łacinnika, w równych odstępach czasu, spada na szerokie plecy Bonusia. Chłopiec ugina się pod każdym uderzeniem – oczy nabrzmiewają mu łzami.

– Panie prosorze! – odzywa się w tej chwili Sprężycki, uważając, że czas już położyć koniec tej egzekucji. – Chrabąszcz łazi po panu prosorze!…

Nauczyciel przerażony chwyta się za kark, za łysinę, maca po plecach, szyi, głowie.

– Sprężycki, kochanku – prosi wreszcie – zdejmij no ze mnie to paskudztwo.

Sprężycki wychodzi z ławki i pod pozorem zdjęcia jednego chrabąszcza, przyczepia ich do nauczyciela dziesięć.

Niebawem odczuwa Izdebski obecność ich na sobie. Łaje głośno Sprężyckiego, przyzywa na pomoc prymusa, zrzuca frak mundurowy – na wszelki sposób stara się oswobodzić od skrzydlatych, drapiących owadów. O Smolińskim, jego plecach i czasie przeszłym niedokonanym zupełnie zapomina.

Na tych utarczkach schodzi reszta lekcji. Odzywa się zbawczy głos dzwonka. Bonuś, zgrzany i spocony, ale już o swoje plecy bezpieczny, tryumfalnie na miejsce powraca.

Na krótkiej pauzie „spiskowcy” odbyli energiczną wymianę słów i myśli. Zaraz potem rozpierzchli się i cichuteńko na swych miejscach przycupnęli.

Następowała lekcja jeografii. Gdy profesor Żebrowski – ten sam, który wykładał historię powszechną – wchodził do klasy, wzorowa cisza panowała na wszystkich ławkach.

Sztywny, chudy, wysoki, z siwymi, krótko ostrzyżonymi włosami nauczyciel jest uosobieniem powagi. Zaledwie usiadł na katedrze, wydobywa katalożek, ślini w ustach ołówek i odchrząknąwszy, wywołuje do lekcji – Sprężyckiego.

Chłopiec, choć od katastrofy ubezpieczony, zadrżał. Z kilkudziesięciu stanów Ameryki Północnej zaledwie pięć lub sześć utkwiły mu w pamięci.

Ociąga się umyślnie z wyjściem, udaje słabego, kuleje, potyka się o nogi kolegów – jednocześnie to tu, to tam rzuca niespokojne, pytające spojrzenia.

Stanął wreszcie przed katedrą, z nogi na nogę przestępuje – milczy długo, pilnie nasłuchując.

– No, gadajże! – nalega nauczyciel.

Sprężycki zaczyna cedzić słówko po słówku, ale tak wolno i z takim trudem, jakby nagle stracił władzę w języku.

W tejże chwili, w oddalonym kącie klasy, gdzieś tam blisko pieca, odzywa się cichy brzęk. Jeszcze go nauczyciel nie zauważył – już Sprężycki przestał odpowiadać i ze źle tajoną radością mówi:

– O… chrabąszcz!

Żebrowski zmarszczył się.

– Mów dalej! – rozkazuje.

Ale już bliżej i dalej piskliwe głosy wykrzykują:

– Chrabąszcz!… Chrabąszcz!…

– Ciszej tam! – tupnął nogą Żebrowski. – Prymus, wyrzuć tego owada, a ty, Sprężycki, dalej odpowiadaj.

Prymus idzie do pieca, na palce się wspina – ale chrabąszcz lata pod sufitem.

W ławkach słychać półgłośne uwagi.

– Złapie… Nie złapie… Właśnie, że złapie… Właśnie, że nie złapie…

Sprężycki przy katedrze milczy – udaje, że czeka na koniec tej wyprawy.

Nagle odzywa się brzęk w przeciwnej stronie klasy. Odwracają się tam natychmiast wszystkie głowy – też same co poprzednio głosy krzyczą alarmująco:

– Ooo!… Drugi chrabąszcz!

Znów brzęk, znów krzyki:

233berlinka – niewielka, kryta barka rzeczna. [przypis edytorski]
234czółenko, zdr. od czółno – łódź wydrążona z jednego pnia. [przypis edytorski]
235opalowe – tu: mieniące się kolorami tęczy jak opal. [przypis edytorski]
236kozak – na terenach dawnej Rzeczypospolitej, Rosji i Turcji: żołnierz lekkiej jazdy. [przypis edytorski]
237wykonywają – dziś popr. forma 3os. lm cz.ter.: wykonują. [przypis edytorski]
238wykonywa – dziś popr. forma 3os. lp cz.ter.: wykonuje. [przypis edytorski]
239najkrzepciej – najmocniej. [przypis edytorski]
240tryton (mit. gr.) – bóstwo morskie o ludzkim tułowiu i rybim ogonie. [przypis edytorski]
241wieniec wawrzynowy – wieniec laurowy; u starożytnych Greków i Rzymian: wieniec z liści wawrzynu, przyznawany zwycięzcom, artystom, uczonym. [przypis edytorski]
242bosak – długi drąg zakończony metalowym hakiem i ostrzem używany jako narzędzie ratownicze w czasie pożaru oraz do wyławiania rzeczy zatopionych w wodzie. [przypis edytorski]
243felczer – osoba ze średnim wykształceniem medycznym, mająca uprawnienia do wykonywania prostych zabiegów medycznych. [przypis edytorski]
244kopnąć się (pot.) – szybko pójść, pobiec po coś. [przypis edytorski]
245wiorstowy – długości wiorsty, tj. około kilometra. [przypis edytorski]
246rozemknął – otworzył. [przypis edytorski]
247jeografia – dziś: geografia. [przypis edytorski]
248słyszeć – dziś popr. forma w zdaniu bezosobowym: słychać. [przypis edytorski]
249nazwisko (daw.) – tu: nazwa. [przypis edytorski]
250katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
251katalożek – tu: notatnik nauczycielski z ocenami. [przypis edytorski]
252Korneliusz – prawdopodobnie Cornelius Nepos (ok. 100–24 p.n.e.), rzymski historyk, przyjaciel i biograf Cycerona (106–43 p.n.e.). Nazwisko Cornelius było popularne w starożytnym Rzymie, nosił je również historyk Tacyt (Publius Cornelius Tacitus, ok. 55-120 n.e.) i in. [przypis edytorski]
253koniugacyjka, własc. koniugacja – odmiana czasownika. [przypis edytorski]
254deklinacja – odmiana wyrazów przez przypadki i liczby. [przypis edytorski]
255Owidiusz – Publius Ovidius Naso (43 p.n.e.–17 a. 18 r. n.e.), jeden z największych poetów rzymskich, twórca licznych elegii o tematyce miłosnej, Ars amatoria (Sztuka kochania) i poematu epickiego Metamorfozy (Przemiany). [przypis edytorski]
256Wergiliusz – Publius Vergilius Maro (70–19 p.n.e.), poeta rzymski epoki augustiańskiej, autor Eneidy, eposu narodowego Rzymian. [przypis edytorski]
257słowa czynne (daw.) – czasowniki. [przypis edytorski]
258amo, amare (łac.) – kochać (I koniugacja). [przypis edytorski]
259moneo, monere (łac.) – przypominać, napominać (II koniugacja). [przypis edytorski]
260lego, legere (łac.) – zbierać; wybierać; czytać (III koniugacja). [przypis edytorski]
261audio, audire (łac.) – słyszeć; słuchać (IV koniugacja). [przypis edytorski]
262praeteritum imperfectum (łac.) – czas przeszły niedokonany. [przypis edytorski]
263et caetera (łac.) – i tak dalej. [przypis edytorski]
264wykonywa – dziś popr. forma 3os. lp cz.ter.: wykonuje. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora