Za darmo

Wspomnienia niebieskiego mundurka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VII. Nauczyciel starej daty

Dzień upalny. W klasie duszno i sennie. Tuż koło okien otwartych przelatują jaskółki z ostrym, przenikliwym piskiem.

Chłopcom oczy przymykają się do snu. Są jakby nieprzytomni od upału. Niektórzy na pół drzemią, kilku zupełnie zasnęło.

Co chwila ktoś wychodzi napić się wody przy pompie szkolnej. Wraca z włosami mokrymi, cały zmoczony. Nie tylko ugasił pragnienie, ale i głowę zimną wodą oblał. Inni patrzą nań z zazdrością, jednak naśladować go nie śpieszą. Obezwładniło ich lenistwo, nie pozwalające ruszyć się z miejsca.

Na katedrze124 siedzi Skowroński, nauczyciel polskiego, stary, gruby, z białymi włosami naczesanymi na czoło i skronie, a z tyłu spadającymi w długich pasmach na plecy. Twarz ma zawsze wygoloną, szyję owiązaną kilkakrotnie białą chustką; olbrzymie, wysunięte spod chustki kołnierzyki, w których tłuste jego policzki – zwłaszcza gdy głowę pochyli – do połowy się kryją. W całości przypomina owe szanowne postacie z początku stulecia, których wizerunki przechowały się na starych litografiach125.

I nauczyciel odczuwa przygnębiający wpływ upału. Nie wydobył katalożka126, nie rozłożył nawet dziennika klasowego – o lekcji właściwej wcale nie myśli.

Przyniósł ze sobą książkę na szarym, bibulastym papierze, otworzył ją i czyta. Głos ma potężny, teatralny, patetyczny – taki, jakim na publicznych posiedzeniach Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk127 odczytywać musieli swe utwory jego członkowie.

Silnie skandując i długie zgłoski nad miarę przeciągając, deklamuje, jakby śpiewał:

 
Już mdłe bydło szuka cienia
I ciekącego strumienia,
A pastyrze, chodząc za nim,
Budzą echa swoim graniem.
 

Prosty, klasyczny, Wergiliuszowy128 obrazek, tchnący świeżością wsi, łąki, gaju, w sposób cudowny oddziaływa na niektórych. Otwierają oczy, prostują się – każdy ma jakby przyjemne widzenie na jawie.

Zwłaszcza Sprężycki całą duszą zatonął w wierszu sielankowym. Żywy jak iskra, zawsze figlować gotowy, skłonny też bywa do marzenia i głębokich zamyśleń.

W tej chwili i obraz poetyczny i śpiewny rytm wiersza tak go ukołysały, że stracił niemal poczucie rzeczywistości.

Nie jest mu już gorąco, ani duszno; czuje na policzkach świeże, wilgotne tchnienie gaju olchowego; słyszy tęskne, przeciągłe tony ligawki129, które las powtarza echem wielokrotnym…

Jakże przyjemny wiaterek przeciąga od chłodnego strumienia! Jak pachnie mięta wśród gęstej, puszystej, jak aksamit miękkiej i połyskującej trawy! Rozkosznie byłoby położyć się pod drzewem, patrzeć na sunące po niebie lekkie, srebrzyste obłoczki – słuchać gwizdania wilgi, przelatującej z drzewa na drzewo, liczyć listki na najbliższej gałązce – i marzyć… marzyć…

– Sprężycki, nie śpij!…

Chłopiec prostuje się, otwiera na całą szerokość oczy. Znów jest w klasie, znów mu gorąco – znów widzi na katedrze granatowy frak, białą chustkę, czerwone, zgrzane policzki, wychylające się z nakrochmalonych kołnierzyków, jak z wielkiej, porcelanowej misy.

Nauczyciel wciąż czyta śpiewnym, teatralnym głosem z niedużej, na bibule drukowanej książeczki.

Błogosławiona, cuda czyniąca książeczka! Błogosławiony i ten, co umie tak zawładnąć myślami, tak je do swego wykładu przynęcić!

…Inna chwila – inne wrażenie.

Jesień omgliła ulice, zmatowała szyby w klasie, napełniła ją żółtym, smutnym, jakby chorym światłem.

Wszystko wygląda osowiale, brzydko. Klasa wydaje się mniejszą i brudniejszą, niż zwykle. Na suficie widać smugi kurzu, w jednym z kątów – pajęczynę.

Chłopcy tłumią ziewanie; siedzą milczący, bez humoru. Nawet figlować im się nie chce.

I znów na katedrze zasiadł ten sam stary nauczyciel; rozłożył tęż samą niewielką, na bibule drukowaną książkę – czyta…

Głos jego brzmi inaczej, niż latem. Jest tak samo jak szyby zmatowany, głuchy. Ale jak zawsze, przelewa się rytmicznie, to słabnąc, to podnosząc się, z teatralną deklamacyjnością130, która działa na młodych słuchaczów jak muzyka.

Nauczyciel czyta:

 
Cicho skradł się wiek sterany,
W smutną starość pchnąwszy mnie…
 

Zatrzymuje się, poprawia okulary. Głowa zasuwa się głębiej w kołnierzyki: siwe włosy niżej na plecy opadają.

 
Płynie ze mną w kraj nieznany —
Żegnam was, młodości dnie!
 

Kładzie szeroką dłoń na książce; nie patrząc na nią, powtarza:

 
Żegnam was, młodości dnie!…
 

Sprężycki uczuwa nagle ściśnienie serca. Pełną piersią zaczerpuje powietrza, co wygląda, jakby głęboko westchnął.

Żółtawe światło, sączące się oknami, głucha cisza na korytarzach, smutna, niby rozjęczona deklamacja nauczyciela – wszystko na wrażliwego chłopca działa przygnębiająco.

A z katedry płynie głos coraz żałośniejszy i jakby stopniowo gasnący:

 
Kiedy oczy śmierć zaciemni,
Lnianej płachty będzie dość…
W czterech deskach… w sążniu131 ziemi…
Dobrze się ten wyśpi gość…
 

Znów dłoń szeroka zakrywa kartę – głos nauczyciela, zmieniony w echo, powtarza lękliwie: „W czterech deskach… w sążniu ziemi”…

Sprężycki sięgnął machinalnie po chustkę – oczy ociera. Jest niewątpliwie najwrażliwszym z kolegów – wszakże i inni odczuli tchnienie smutku, wypełniające izbę szkolną. To tchnienie, pod którego działaniem nawet najweselsi posępnieją, wydobywa się w równym stopniu z dnia jesiennego, z wiersza, z głosu starego nauczyciela, z jego całej niedzisiejszej, niby mgłą oddalenia przesnutej osoby…

Wiersz utkwił chłopcu w pamięci. Wracając do domu, w myśli go sobie powtarza. Znajduje się tak całkowicie pod wpływem elegijnej132 poezji, że wraca umyślnie zaułkami, aby mu koledzy śmiechem niewczesnym nastroju duszy nie psuli.

 

Wieczorem, zanudza domowników strofami: „Cicho skradł się wiek sterany”… „Kiedy oczy śmierć zaciemni”… – przy czym stara się naśladować najwierniej jęczący głos i teatralną wymowę nauczyciela. Zauważa przy tym, że jego deklamacja wzrusza silnie matkę, która prosi go, żeby „dał pokój133 tym strasznym wierszom”, i która potem odkłada robotę, twarz ukrywa w dłoniach i siedzi długo w milczącej zadumie…

Napełnia go to dziwnym, obcym mu dotąd uczuciem: zaczyna poznawać potęgę słowa. Z szacunkiem myśli o poezji i o swym starym nauczycielu.

Ale i ta poezja i ten nauczyciel niepokoją go swą nadzwyczajną nieprzystępnością. Nie ma sposobu zbliżenia się do nich…

Nieprzystępny jest zwłaszcza nauczyciel. Inni, choć otoczeni powagą, choć po jowiszowemu brwi ściągający, choć zamieszkali na wyżynach, oku chłopięcemu ledwie widnych, zstępują jednak niekiedy na ziemię, przemawiają, żartują, gotowi są nawet figlować, jak zwykli ludzie. Jeden Skowroński występuje zawsze w roli półboga.

Gdy wykłada, nie patrzy na uczniów. Ciężkie, głośne, starannie odmierzone słowa rzuca w przestrzeń. Nawet, gdy uczeń wydający134 lekcję stoi tuż przed nim, nie widzi go, nie chce widzieć. Oczy jego ponad głową chłopca wybiegają daleko, wysoko…

Jednak o oschłość serca posądzać go nie można. Miewa czasem łzy w oczach – wówczas, gdy wiersze elegijne wygłasza. Uczniów swych kocha, wypożycza im książki ze swej biblioteki, ćwiczenia ich nadzwyczaj starannie poprawia, na marginesach wypisuje upomnienia nie tylko stylistyczne, lecz moralne i obywatelskie.

Ale bardziej, niż uczniów, kocha przedmiot, który wykłada. Żyje też raczej przeszłością, niż dniem obecnym.

Przedmiotem najgorętszych jego umiłowań literackich jest wiek osiemnasty i pierwsze lata dziewiętnastego. Najwymowniej wychwala, najczęściej cytuje poetów, w tych dwóch okresach żyjących.

Krasicki135, Naruszewicz136, Kniaźnin137, Karpiński138, Osiński139, Dmochowski 140 – to jego bożyszcza.

Każdy poeta nosi u niego pewien stały tytuł. Krasicki to „książę poetów”; Naruszewicz – „poeta-dziejopis”; Karpiński – „poeta serca” albo „śpiewak Justyny”; Dmochowski – „polski Boileau141”.

Uczniowie muszą znać te przezwiska. Gdy który się pomyli, gdy nazwie, broń Boże, „poetą serca” Naruszewicza, a „śpiewakiem Justyny” Krasickiego – stary nauczyciel pieni się z gniewu.

Cokolwiek bądź, na lekcjach języka polskiego panuje zawsze nastrój poważny. Z wyjątkiem kilku „głąbów”, zajętych żuciem razowca lub gumulastyki, wszyscy inni przejmują się żywo wykładem, uczą ochotnie zadanych wierszów142, wygłaszając je nie tylko w klasie, lecz i na zebraniach koleżeńskich, na „ekskursjach143”, na „majówkach” – prowadzą nawet niekiedy spory o wyższość „poety serca” nad „księciem poetów” lub odwrotnie.

Sprężyckiego pociągają najbardziej wiersze żartobliwe oraz rzewne, liryczne. Umie na pamięć całe strofy z Myszeidy144, umie cały Powrót na wieś145, cały Pacierz staruszka146.

Cienkim, prawie dziewczęcym głosem, ale z wielkim zapałem i przejęciem się deklamuje:

 
Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!
Jużeś to w chatki mojej zajrzała okienko?
O, jak ślicznie z twej twarzy promień bije czysty
Przez te młode gałązki leszczyny krzewistej!…
 

Pochyla drobną postać, jakby ciężarem lat przygiętą – głos mu drży, słabnie…

 
Kiju mój! ty, starości mej wierna podporo !
Prowadź mnie… już bez ciebie w tym wieku niesporo.
Za tym sobie ogródkiem na wschód słońca siędę
I łąkom się zielonym przypatrywać będę…
 

Nikt tego w żart nie obraca. Koledzy przysłuchują się wierszowi z powagą. Dobrzy, prości, wrażliwi chłopcy tak silnie odczuwają urok poezji, że Sprężycki wydaje im się niemal prawdziwym staruszkiem.

A on, wyprostowawszy się i ręce ku otwartemu oknu, lub – gdy znajdują się na przechadzce – ku gąszczom leśnym wyciągnąwszy, ze słodkim rozrzewnieniem kończy:

 
Wietrzyku! co tu sobie lekko polatujesz,
Jedne ziółka kołyszesz, a drugie całujesz,
Nie gardź tą siwą bródką – a przez wdzięczne wianie,
Daj i jej nad miód słodszych ust pocałowanie!
 

Koledzy zachwycają się deklamacją Sprężyckiego – nauczyciel zarzuca jej brak „kadencji147” oraz dykcję „śmietankową”, „maślaną”… Chłopiec czyni największe wysiłki, aby się z tych wad poprawić – przechodzi to wszakże jego możność.

Jeden tylko Kucharzewski, olbrzym klasowy, z głosem dojrzałego mężczyzny, przerastający wzrostem najwyższych nauczycieli – zadowala pod tym względem profesora Skowrońskiego. On tylko z dostateczną energią języka umie wypowiadać wiersze, w których słychać jakby warkot bębna, jakby poryw lwa…

 
Zdrrrajco! z twarrrdej Taurrrów wygrrryzłeś się skały,
A Hitrrrzańskie tygrrrzyce pierrrś ci podawały!148
 

Stary nauczyciel promienieje zachwytem i jak żółw ze skorupy wychyla się ze swych olbrzymich kołnierzy, gdy Kucharzewski głosem potężnym wygrzmiewa Naruszewiczowskie „aleksandryny149”:

 
 
Już widzę… jako wdziawszy hart niezłomnej zbroje,
Zmiata z karków niewiernych odęte zawoje;
A posoką150 i prochem ozdobnym okryty,
Tratuje zdradne członki końskimi kopyty151!
Na wzrok jego ogromny, na blask płytkiej stali,
Kupami się od Wiednia zbita gawiedź wali.
Stoi zdrętwiały Dunaj, że na bystrym grzbiecie
Most mu, z trupów usłany, pławne barki gniecie!
 

W deklamacji Kucharzewskiego każde r warczy jak brytan na łańcuchu, każde z i s syczy jak żądło wężowe, każde wi, wia wie, gwiżdże jak kartacz lecący – a w wyrazie „kopyty” słychać wyraźnie tętent pędzącego konia…

Kucharzewski ma zawsze z polskiego stopnie „celujące”; Sprężycki zdobywa zaledwie „bardzo dobre”. Ale Sprężyckiemu obce jest uczucie zawiści; uczy się też nie dla stopni, lecz przez gorące ukochanie przedmiotu.

Jest tak nasiąknięty poezją XVIII wieku, że ile razy wraca ze szkoły, deklamuje głośno na korytarzu:

 
Oto mój dom ubogi – też lepione ściany;
Też okna różnoszybne, piec niepolewany152
 

– A właśnie, że polewany! – sprzeciwiają mu się domownicy.

Nie wyobraża sobie, by mogła istnieć na świecie poezja piękniejsza od poezji Karpińskiego, Krasickiego, Naruszewicza. Ułamek Iliady153 w przekładzie Dmochowskiego, odczytany kiedyś przez nauczyciela, dostarczył mu na kilka dni wątku do marzeń najrozkoszniejszych…

Podziela te upodobania jego najbliższy przyjaciel i powiernik: Dembowski. Ale ostatni jest powściągliwy w zachwytach – na rzeczy patrzy spokojniej, krytyczniej.

Pewnego dnia, wolnego od lekcji, Dembowski przyszedł do Sprężyckiego z miną tajemniczą, trzymając coś pod rozpiętym na piersiach mundurkiem. Wywołał go na podwórze; potem zaproponował, żeby poszli do „pustelni”.

„Pustelnią” nazywali chłopcy „odkryty” przez siebie cichy, odludny placyk nad Narwią, pomiędzy spichrzami154, gdzie można było spokojnie czytać, rozmawiać, grać w piłkę, ryby na wędkę łowić…

Rosło na tym placyku wierzb kilka oraz kilka zdziczałych drzew wiśniowych, rodzących owoc, nawet dla uczniowskiego podniebienia zbyt kwaśny. Tu i ówdzie widniały ślady zagonów, szczątki rozebranego ogrodzenia, niedobitki krzewów bzowych, jaśminowych, wreszcie jedna, prawie całkowicie pozbawiona liści, czeremcha.

Placyk był niegdyś widocznie ogrodem. Tradycja tego przechowała się między ptakami, które na wiosnę gęsto tu zalatywały. Nierzadkim gościem bywała wilga, pogwizdująca co kilka chwil to tu, to tam, jakby drażniąc się z chłopcami. Odwiedzały też ustroń nadrzeczną kraski, których seledynowo-złociste upierzenie, powabnie mieniące się w słońcu, olśniewało wzrok, nadając zakątkowi znamię egzotyczne. Chłopcom wydawało się niekiedy, że chodzą po ogrodach Szeherezady – że sami są bohaterami Tysiąca i jednej nocy155

W tej to pustelni Dembowski wyciągnął spod mundurka i Sprężyckiemu pokazał rzecz przyniesioną. Była nią książka – tom Mickiewicza, zawierający Konrada Wallenroda156, Dziady157

Nie zwlekając, usiedli na klockach pod spichrzem, czytać zaczęli.

Czytali na przemian, głośno – a cudnym wierszom Narew do taktu pluskała, ptaki dziwiły się zmieszanymi krzykliwie głosami, przytakiwał w równych odstępach czasu zegar, wybijający kwadranse i godziny na wieży Farskiej.

Na czytaniu kilka godzin im zbiegło. Dzwony kościelne oddzwoniły już „Anioł Pański”, rozpłynęły się w powietrzu rytmiczne, uroczyste, posępne dźwięki, „poległym w bojach z niewiernymi” poświęcone – oni jeszcze czytali.

Dopiero ciemność, niepozwalająca rozróżniać liter, oderwała ich od książki. Podnieśli się, wzdychając:

– Cóż, Witek? – zagadnął Dembowski – podobało ci się to? Gadaj!

Ale Sprężycki nie był w stanie „gadać”. Wybuchy romantyczne wieszcza158, którego znał dotąd tylko ballady i spokojną, prawie klasyczną Grażynę159 – oszołomiły go. W milczeniu kolegę pożegnał.

Nazajutrz nie było mowy o Mickiewiczu. Tego dnia szła wspaniała „ekstrameta160” na jednym z placów nadrzecznych, z którego uprzątnięto drzewo budulcowe. Sprężycki, liczący się do najzapaleńszych161 i najzręczniejszych „ekstramecistów”, rej tam wodził. Gdy postawiony na „mecie” kręcił się, jak wrzeciono i podskakiwał, równie trudno było trafić go piłką, jak zabić kulą jaskółkę w locie. Gra całkowicie go pochłonęła – zapomniał o wszystkich poetach na świecie.

Dopiero w kilka dni później powrócono do tego przedmiotu.

– Cóż Konrad Wallenrod, hę? – zapytał go Dembowki, gdy chodzili po ogrodzie publicznym, trzymając się pod ręce i zajadając kupioną do spółki kwartę sapieżanek162.

– Prześliczny! – osądził, ogryzając starannie ogonek gruszki.

– A Dziady?

– Cudowne!

– Wiesz? Ja za jednego Mickiewicza oddałbym tych wszystkich, których nam Skowron każe wykuwać!

Sprężycki milczał, ocierając starannie nową sapieżankę.

– Cóż to za poeta ten tam Krasicki! Albo ten jakiś Naruszewicz!

Sprężycki na kolegę nie patrząc, zauważył tylko:

– Iiiii…

– Jak stary zacznie prawić o swoim „poecie serca”, „śpiewaku Justyny”, to jak Bozię kocham, język gryzę, żeby nie wybuchnąć śmiechem!

– Ooooo! – mruknął znów tamten dwuznacznie.

– Albo czy nie śmieszny i ten twój Pacierz

– Jaki Pacierz?

– Wiesz… „Gończe złotego słońca”… czy też ”Słońce złotego gońca”… już nie pamiętam.

Sprężycki cisnął niedojedzoną gruszkę na ziemię, wyrwał rękę spod ramienia kolegi i obracając się doń twarzą, wyrzekł dobitnie:

– Głupiś!

Dembowski, znacznie spokojniejszy, uśmiechnął się na to „filozoficznie”.

– Dlaczego mam być głupi? – zapytał bez gniewu.

– Bo nie możesz zrozumieć, że… że…

Zaciął się – trudno mu było myśl swą wyrazić słowami.

– No, że… jedno drugiemu nie przeszkadza! – dokończył wreszcie głosem podniesionym.

Tamten kręcił głową, naprawdę nic nie rozumiejąc.

Usiedli na ławce. Sprężycki długo milczał, napiętkiem163 ziemię rozgrzebując, wreszcie rzekł:

– Widzisz, Bronek, to jest tak. Czy ty lubisz na przykład – sapieżanki?

– Ba!

– Czy one są, podług ciebie, dobre?

– Wyborne!

– Wyborniejsze od innych?

– Hm… pewnie, że tak…

– Dobrze. Teraz więc słuchaj. Jeżeli sapieżanki są wyborne, może nawet od innych wyborniejsze, to – pytam cię, Bronek – czy te wszystkie inne, a więc: małgorzatki, bery, panny, jedwabnice, diuszesy164 i tak dalej, trzeba wziąć i wieprzkom do koryta wyrzucić?

– Co znowu! Szkoda byłoby tylu dobrych owoców!

– Więc uważ, Bronek. Jeżeli szkoda owoców dobrych, to czyż nie większa szkoda dobrych wierszów? Czyż to obok Mickiewicza nikt już więcej istnieć nie może? Czy dlatego, że Konrad Wallenrod śliczny a Dziady cudowne – reszta polskich poetów ma iść na śmietnik?

Dembowski potrząsnął głową przecząco.

– Ależ nie – doprawdy nie… Wiesz, Witek? Przekonałeś mnie. Jak Bozię kocham, przekonałeś.

Tamten ciągnął z zapałem:

– Porywa mnie Mickiewicz, ale Karpiński mnie wzrusza. Ile razy mówię jego Powrót na wieś, mam łzy w oczach. Zawsze też będę odmawiał przy modlitwie Kiedy ranne wstają zorze i Wszystkie nasze dzienne sprawy… I nigdy nie zapomnę Pacierza staruszka

Wstał – głos podniósł.

– „Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!”… Jaki to śliczny początek! Pamiętasz ten wschód słońca, który widzieliśmy na majówce? Zawsze on mi się przy tych wierszach przypomina.

– Jednakże – wziął na odwagę Dembowski – nigdyś nie słyszał od Skowrona wierszów, które… jakby to powiedzieć?… Świdrem wkręcają się w głowę – jak na przykład niektóre śpiewki z Dziadów albo ballada o Alpuharze

Sprężycki zamyślił się.

– Słuchaj Bronek – rzekł po chwili uroczyście – pamiętasz ty ten dzień jesienny, kiedy to była taka mgła paskudna i kiedy to Effenberger wyrzucił za drzwi Kamińskiego, bo przyszedł zabłocony, ze spodniami w cholewach?… Tego dnia była lekcja polskiego i Skowroński czytał nam ze swej bibulastej książki wiersz, nie wiem czyj, co się zaczynał: „Cicho skradł się wiek sterany”… Wiesz?… Ja od tego wiersza odżegnać się nie mogę. Nie lubię go – mogę nawet powiedzieć, że go się boję – ale, chcę czy nie chcę, powtarzać go muszę. A ile razy go powtarzam, zawsze staje mi przed oczyma nasz stary nauczyciel, taki znękany, smutny, przygarbiony, z obwisłymi, pożółkłymi policzkami… I zdaje mi się zawsze, że wtenczas, gdy on nam ten wiersz odczytywał, myślał o sobie, o własnej starości, o własnym grobie…

Sprężycki wsunął rękę pod ramię kolegi – zaczęli znów chodzić po ulicach ogrodu, wśród wydłużonych cieni drzew, wśród purpurowo-złotych smug gasnącego na zachodzie słońca.

Opuściła ich zwykła chłopięca pustota. Chodzili skupieni w sobie, poważni. Sprężycki deklamował z cicha, naśladując przeciągły, śpiewny, nieco drżący głos starego nauczyciela:

 
Cicho skradł się wiek sterany,
W smutną starość pchnąwszy mnie…
Płynie ze mną w kraj nieznany —
Żegnam was, młodości dnie!
 

Gdy tak nasiąkali obydwa poezją słowa i poezją przyrody, rozkołysało się nagle powietrze od potężnego huczenia dzwonów farskich. Nigdy w zwykłych okolicznościach o tej porze nie dzwoniono – przy tym i samo dzwonienie było niezwykłe. Spiżowe tony niosły jakąś wieść posępną, modliły się, płakały…

Dembowski szepnął:

– Ktoś umarł…

Chłopcy zdjęli czapki, przeżegnali się. Sprężycki pociągnął kolegę do wyjścia.

Gdy znaleźli się na rynku, podbiegł do nich Kozłowski.

– Umarł Skowron! – mówił zdyszany. – Dziś po południu apopleksja165 go tknęła. Pojutrze szkoła idzie na pogrzeb – lekcji nie będzie…

Zmrok już padał na miasto, gdy Sprężycki wracał do domu. Było mu smutno i strasznie. Chciał zapomnieć o starym nauczycielu, a widział go nieustannie przed sobą. Chciał myśleć o grze w piłkę, o figlach szkolnych, o wesołej książce, którą dostał do czytania – a usta jego powtarzały bezwiednie:

 
Kiedy oczy śmierć zaciemni,
Lnianej płachty będzie dość…
W czterech deskach… w sążniu ziemi…
Dobrze się ten wyśpi gość…
 

VIII. Dawid i Goliat166

Nadzwyczajną uciechę miała raz szkoła: Kucharzewski przyniósł Wrońskiego – w tece.

Kucharzewski – to olbrzym klasowy, z szeroką piersią, grubym karkiem, ciężki i niezgrabny, lecz wyjątkowo mocny. Wroński – istne kurczątko.

Nie tylko klasa, lecz i szkoła cała podziwia siłę Kucharzewskiego. Niczym dla tego chłopca wziąć w zęby ciężki stolik stojący na katedrze167 i obnosić go po klasie, nie podtrzymując rękoma. Niczym posadzić na fotelu profesorskim czterech kolegów i, zarzuciwszy sobie ten „ładunek” na plecy, swobodnie z nim chodzić. Niczym nawet: gruby, szkolny pogrzebacz żelazny zgiąć i wyprostować…

Tego dnia olbrzym, idąc do szkoły, spotkał wątłego koleżkę, który po niedawnej chorobie ledwie nożyny wlókł za sobą. Niewiele myśląc, wypróżnił swą kolosalną tekę, książki i kajety po kieszeniach pochował, i chwyciwszy półżartem malca, wsadził go do teki, przykazując, żeby rękami trzymał go za szyję.

Słaby i trochę lękliwy chłopiec spełnił rozkaz – i przyniesiony został w ten sposób do szkoły wśród wrzasku kolegów i gawiedzi ulicznej.

– Goliat i Dawid… parole! – osądził profesor Luceński, gdy się o tym zdarzeniu dowiedział.

– Niech no jednak – dodał, do tabakiereczki swej sięgając – ten Goliat strzeże się, żeby mu Dawidek głowy nie uciął. Bo teraz „Dawidkom” dowierzać nie można – parole!

Wywołuje ich obu do lekcji – każe stawać przed katedrą jednemu obok drugiego. Dawid sięga ledwo do pasa Goliatowi.

– Kucharzewski, tłumacz: „Koń mego sąsiada – zjadł – żonę starego jenerała168”.

Goliat usta szeroko otworzył – śmieje się.

– To być nie może… – mówi grubym głosem.

– Co nie może być?

– Żeby koń zjadł… hi, hi, hi… kobietę.

Profesor uderza trzciną w stolik.

– Ciebie nie pytają o zdanie! Każą ci tłumaczyć i basta!

– To dla mnie za trudne; ja nie wiem, jak to będzie po francusku.

– Bien169. Masz „pałkę” i możesz iść na miejsce.

Profesor skrzypiącym piórem smaruje w katalożku170 wielką jedynkę. Teraz olbrzym wykrzywia się do płaczu.

– Nie wiem, za co pałka?… – mruczy basem, odchodząc od katedry. – Pierwsze słyszę, żeby konie… Może tak jest we Francji, ale u nas…

Trzcina znów grzmi na katedrze.

– Milczeć – bo do dziennika zapiszę!

Olbrzym wtłoczył się do ławki, głowę wsunął między ramiona – rożkiem chustki oczy ociera.

– Dawidku!… – zwraca się Luceński do drugiego ucznia – powtórz, o com zapytywał.

Cieniutki, ale rezolutny głosik odpowiada:

– Pan prosor wymienił trzy zdania oddzielne i kazał przetłumaczyć je na francuski. Pierwsze zdanie: „koń mojego sąsiada”… le cheval de mon voisin; drugie zdanie „zjadł”… il a mangé; trzecie zdanie: „żonę starego jenerała”… la femme d'un vieux général.

Luceński wydostał swą małą tabakierkę, raz po raz z niej zażywa i palce wyciera o rudą perukę. Jest widocznie bardzo zadowolony.

Podsuwa tabakierkę uczniowi.

– Jesteś zuch, Dawidku… Tu es un brave garçon!171 Zażyj, boś wart tego.

Chłopiec zanurza koniuszek palca w tabace i do nosa przykłada.

– Jesteś zuch i masz głowę na karku. A Kucharzewski jej nie ma. Stało się, com przepowiedział: Dawid uciął głowę Goliatowi!

Dowcip zdobywa uznanie klasy. Wszyscy, z wyjątkiem zawstydzonego i czerwonego ze złości olbrzyma, pokładają się od śmiechu.

Niedługo potem przypadła lekcja religii. Ksiądz prefekt, wysłuchawszy innych, zwrócił się do Kucharzewskiego:

– No, Kucharzesiu, popisz się! – mówi ze zwykłym sobie łagodnym, żartobliwym uśmiechem. – Powiedz nam wszystko, co wiesz o Mojżeszu172.

Niestety, „Kucharzesio” nic prawie o Mojżeszu nie wie.

Nastały właśnie dni gorące – olbrzym, którego zdrowa, silna organizacja173 domaga się ruchu, wysiłków fizycznych, obcowania z przyrodą, wszystek czas pozaszkolny spędza na kąpaniu się w Narwi, pływaniu łódką, wycieczkach dalekich na ryby. Od książki coś go odpycha. Gdy chce zmusić się do nauki, litery tańcują mu przed oczyma, zdania nie dają się pochwycić – osłabły, niepokonaną sennością zmożony, zasypia z otwartymi oczyma, powtarzając bezwiednie koniugacje łacińskie, lub zawiłą teorię arytmetyki.

Wywołany do lekcji wstaje, przeciąga się, tłumi ziewnięcie, wpatruje się w księdza i milczy.

– No, rybko, panie święty, któż to był Mojżesz? – dopytuje ksiądz prefekt.

– Mojżesz był synem… był synem…

Dalej „ani w ząb”.

– To już wiemy – zauważa ksiądz. – Córką przecie być nie mógł. Zapewne też był synem swego ojca i swojej matki. Ale cóż więcej, rybko, panie święty?

Kucharzesio długo milczy, rzucając na prawo i lewo wymowne spojrzenia, błagając o „pomoc koleżeńską”, wreszcie bierze na odwagę i podtrzymywany przez „podpowiadaczów”, zaczyna – pływać.

– Mojżesz wyprowadził Egipcjan z niewoli żydowskiej… Pokazywał cuda przed królem Salomonem174 i ożenił się z jego córką Plagą… Potem pobił Filistyńczyków i zatopił ich wojsko w morzu Chanaan… Na puszczy kazał odlać cielca złotego, sam mu się kłaniał i innym kłaniać się kazał…

– Dosyć, panie święty, dosyć!… – krzyczy prefekt, uszy sobie zasłaniając. – Gorączkę masz, rybko!… Bredzisz, panie święty!

Kucharzewski staje w miejscu, jak ściągnięty uzdą rumak. Przez chwilę porusza jeszcze ustami, żując niezrozumiałe wyrazy, potem od razu milknie i wpatruje się w księdza niecierpliwie, jakby mówił:

– Może nareszcie da mi ksiądz prefekt już pokój175 z tym Mojżeszem?…

Ksiądz, naprawdę strapiony, ręce załamał…

– Rybko, panie święty, co się z tobą dzieje? Taki słuszny kawaler i tak prawi od rzeczy! Gdzieżeś ty podział głowę, Kucharzesiu?

Ledwie ksiądz wspomniał nieszczęsną „głowę”, we wszystkich ławkach podnoszą się krzyki. Trudno zrozumieć treść krzyków, bo wszyscy krzyczą równocześnie. Słychać wciąż słowa: Goliat… Dawid… olbrzym… proca…

– Prymus, panie święty! – woła ksiądz, za głowę się chwytając – czego chcą te Filistyńczyki176?

Prymus raportuje:

– A to, proszę księdza prefekta, oni mówią, że Dawid uciął głowę Goliatowi.

– Toż wiem o tym, rybko. Ale cóż to ma do Kucharzewskiego?

– A bo właśnie Kucharzewskiego pan profesor Luceński nazwał Goliatem.

– Co mówisz, rybko panie święty! Gdzież w takim razie Dawid?

Tu już prymusa zakrzykują inni. „Dawid, pokaż się księdzu prefektowi”… „Wrona, wyjdź na środek!”… Niebawem maleńki Wroński, wypchnięty przez kolegów, staje przed księdzem z wystraszoną, bynajmniej nie bohaterską miną.

– Niegodziwcze, panie święty! – wpada na niego ksiądz prefekt z udaną zawziętością – jak mogłeś pozbawić kolegę najpotrzebniejszej części ciała? Cóż wart uczeń bez głowy? Gdzież on teraz, niebożątko, pomieści naukę? Przecież jej w kieszeń nie schowa, ani do teki. A tu nadchodzą egzaminy – a tu Kucharzesio drugoroczny… Oj, Dawidku! Dawidku! Coś ty narobił, panie święty!

Ksiądz ociera czoło czerwonym fularem 177 i nie tracąc miny poważnej, kończy:

– Słuchajże, Dawidku – rybko, co ci tu przykazuję. Chociaż Kucharzesio Filistyńczyk, bo Goliat, na żaden sposób bez głowy zostawić go nie można. Bo i to zważ, panie święty, że gdyby on promocji nie dostał i na grzyby poszedł, musiałbyś, rybko, koszyk za nim nosić. Pamiętajże. Pamiętajże, rybko, panie święty, że obowiązkiem jest twoim, abyś mu głowę na powrót przyprawił!

Powszechna wesołość. Śmieją się wszyscy – prócz Dawida i Goliata. Ostatni ma minę zakłopotaną i złą; na twarzy pierwszego maluje się wytężenie umysłu. Przejął się słowami księdza prefekta – rozmyśla nad tym, w jaki sposób rozkaz usłyszany wypełnić, krzywdę wyrządzoną koledze naprawić?

Tymczasem, mimo upału, który rozleniwia i osłabia, wszyscy energicznie uczą się, żeby przy egzaminach nie „obciąć się” i roku nie stracić. „Ekstra” i „palant” poszły w zapomnienie, o „gumę strzelającą” nikt Kataryniarza nie pyta – nawet talenty Welinowicza i Konopki mniejszym, niż zwykle, cieszą się uznaniem. Za to Hefajstos tryumfuje; podczas pauzy wszyscy cisną się do niego z piórami, których teraz tak wiele się zużywa. Nadążyć nie może z temperowaniem i… z pochłanianiem bułek zewsząd znoszonych.

I w Kucharzewskim obudziła się ambicja – postanowił za wszelką cenę egzamin złożyć i promocję dostać. Wyrzekł się na kilka tygodni Narwi i jej ponęt – całymi godzinami siedzi nad książką lub kajetem, ciężko dysząc i wzdychając. Uf! Jakże go męczy gramatyka łacińska! Jakże go wyczerpują ułamki dziesiętne i „reguła trzech”178! Zdaje mu się, że gdyby przepłynął kilka wiorst179 pod wodę, lub berlinkę180 kilka godzin holował, mniej czułby się znużonym.

Nawet na pauzę z klasy nie wychodzi, lecz skulony jak kariatyda181, powtarza wciąż w kółko, grubym głosem, jedną i tęż samą lekcję, która w żaden sposób utkwić mu w pamięci nie może.

Jednego dnia, wyjątkowo upalnego, pozwolono uczniom iść na godzinę do domu. Nauczyciel zachorował, a nie było komu go zastąpić. Jak ptaki, gdy ujrzą drzwi klatki otwarte, rzucili się chłopcy do wyjścia. W kilka sekund klasa opustoszała – pozostali tylko: Kucharzewski i Wroński.

Wroński, nadzwyczaj pilny, korzysta z wolnej godziny, aby przepisać kilka kart z drogiej, od kolegi pożyczonej książki, na której kupienie był za biedny. Już prawie całą książkę miał przepisaną pięknym wyraźnym rondem, którym celuje182 i które raczy pochwalać sam mistrz Welinowicz.

Kucharzewski wcisnął się w najdalszy kąt i zgrzany, spotniały, męczy się nad gramatyką łacińską.

Pochylił swe wielkie ciało – wyraźnie, choć niezbyt głośno, czyta:

– „Rzeczowniki na is są rodzaju żeńskiego”.

Przeczytawszy, prostuje się, zamyka oczy i zaczyna jęczeć monotonnie:

– Rzeczowniki… rzeczowniki… rzeczowniki. Na is… na is… na is. Są rodzaju żeńskiego… żeńskiego… żeńskiego.

Wbiwszy już sobie w głowę to zdanie, znów pochyla się, żeby z książki nową szczyptę mądrości zaczerpnąć. Przypomina ptaka pijącego ze źródła.

– „Wyjątek stanowią rzeczowniki: vis183, lapis184, crinis185, cannabis186, ignis187”… Ojoj! Jeszcze nie koniec?… „Pulvis188, panis189, piscis190”… Jak Bozię kocham, nie wytrzymam!

Ociera spocone czoło – ciężko, z głębi piersi wzdycha. Przez chwilę na jego twarzy maluje się walka. Niespokojne spojrzenie rzuca w otwarte okno, za którym widać młode, kwitnące kasztany, słychać huczenie chrabąszczów, ćwierkanie jaskółek, krzyki chłopców grających w palanta…

Wyraz jego twarzy jest taki, jakby chciał powiedzieć:

– Ej! Rzucę ja to wszystko… do kąpieli pójdę, potem na ryby… Bierz licho promocję i szkołę!

Zwyciężył pokusę – oczy odwrócił od okna – wzniósł je w górę z wyrazem rezygnacji. Potem oczy zamyka i znów jęczy…

– VisvisvisLapislapislapisCriniscriniscrinis

Co chwila, to zagląda do książki, to się od niej oddala, kiwając się, jak Żyd nad Talmudem191. Idzie mu ciężko. Ledwie nauczył się trzeciego wyrazu, już dwa pierwsze ulatują mu z pamięci. Wraca do nich – tamten gdzieś mu się zapodział. A tych wyrazów tak wiele! Prawie pół stronicy zajmują. Czyż on kiedykolwiek potrafi się ich nauczyć?..

124katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
125litografia – technika graficzna polegająca na wykonaniu rysunku tłustą kredką, farbą lub tuszem na płycie kamiennej, pokryciu go farbą drukarską i odbiciu na papierze; też: odbitka wykonana tą techniką. [przypis edytorski]
126katalożek – tu: notatnik nauczycielski z ocenami. [przypis edytorski]
127Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk – towarzystwo naukowe ogólne działające w latach 1800–1832 w Warszawie. Służyło pracą naukową polskim interesom narodowym (zwłaszcza zachowaniu polskości), rozwojowi gospodarczemu kraju; głównym ideologiem był Stanisław Staszic (uczony, działacz i pisarz polityczny i gospodarczy); po powstaniu listopadowym 1830–1831 rozwiązane przez władze rosyjskie; prace TPN kontynuowało założone w r. 1907 Towarzystwo Naukowe Warszawskie. [przypis edytorski]
128Wergiliusz – Publius Vergilius Maro (70–19 p.n.e.), poeta rzymski. Autor Eneidy, eposu narodowego Rzymian. [przypis edytorski]
129ligawka – ludowy instrument muzyczny dęty, zrobiony z wydrążonej gałęzi. [przypis edytorski]
130deklamacja – wygłaszanie utworu literackiego wyraziście i z ekspresją. [przypis edytorski]
131sążeń (daw.) – jednostka długości, równa szerokości rozpostartych ramion dorosłego mężczyzny, tj. niecałe 2 m. [przypis edytorski]
132elegijny – związany z elegią, utworem lirycznym o tematyce żałobnej, pożegnalnej. [przypis edytorski]
133pokój – tu: spokój. [przypis edytorski]
134wydający – odpowiadający. [przypis edytorski]
135Ignacy Krasicki herbu Rogala (1735–1801) – poeta i powieściopisarz, najwybitniejszy pisarz polskiego oświecenia (nazywany „księciem poetów polskich”); biskup warmiński, arcybiskup gnieźnieński. [przypis edytorski]
136Adam Stanisław Naruszewicz herbu Wadwicz (1733–1796) – poeta, publicysta, historyk, jezuita, biskup smoleński i łucki; współpracownik i nadworny poeta króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. [przypis edytorski]
137Franciszek Dionizy Kniaźnin (1749 a. 1750–1807) – poeta oświeceniowy. Pisał wiersze patriotyczne, religijne, ody, sielanki, erotyki, bajki i dramaty. [przypis edytorski]
138Franciszek Karpiński herbu Korab (1741–1825) – polski poeta epoki oświecenia, twórca i główny przedstawiciel nurtu sentymentalnego w polskiej liryce. [przypis edytorski]
139Ludwik Osiński (1775–1838) – pisarz i krytyk literacki, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, profesor literatury na Uniwersytecie Warszawskim; wybitny przedstawiciel klasycyzmu postanisławowskiego; przetłumaczył na język polski wiele utworów scenicznych. [przypis edytorski]
140Franciszek Ksawery Dmochowski (1762–1808) – poeta, krytyk literacki i publicysta; działacz tzw. jakobinów polskich w powstaniu kościuszkowskim 1794 r.; sekretarz Towarzystwa Przyjaciół Nauk; autor Sztuki rymotwórczej (adaptacji poematu N. Boileau), pierwszy polski tłumacz Iliady, współautor O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 Maja. [przypis edytorski]
141Nicolas Boileau (1636–1711) – francuski poeta klasycystyczny. [przypis edytorski]
142wierszów – dziś popr. forma D. lm: wierszy. [przypis edytorski]
143ekskursja (z łac. a. z ros.) – wycieczka, wyprawa. [przypis edytorski]
145Powrót na wieś – wiersz Franciszka Karpińskiego. [przypis edytorski]
146Pacierz staruszka – wiersz Adama Naruszewicza. [przypis edytorski]
144Myszeida – poemat heroikomiczny Ignacego Krasickiego o wojnie kotów z wojskami szczurzo-mysimi, z udziałem ludzi (Popiel i jego córka Duchna stoją po stronie kotów); poemat heroikomiczny – utwór literacki, opierający się na połączeniu podniosłego stylu wypowiedzi z błahą, przyziemną tematyką, co tworzy efekt komiczny. [przypis edytorski]
147kadencja – intonacja opadająca, podkreślająca koniec frazy. [przypis edytorski]
148Zdrajco! z twardej Taurów wygryzłeś się skały, A Hitrzańskie tygrzyce pierś ci podawały!… – fragment Eneidy, rzymskiej epopei narodowej autorstwa Wergiliusza, stanowiącej opis wędrówki Eneasza od wyjścia z Troi do osiedlenia się w Lacjum w Italii. [przypis edytorski]
149aleksandryn – forma wierszowa, w której szósta sylaba wersu i szósta sylaba po średniówce stanowią ostatnie sylaby akcentowane półwersów; dodatkowym wymogiem w pisaniu aleksandrynem bywa zgodność z formą heksametru jambicznego. Aleksandrynem pisze się utwory o charakterze heroicznym, np. tragedie czy epopeje. [przypis edytorski]
150posoka (daw.) – krew. [przypis edytorski]
151kopyty – dziś popr. forma N. lm: kopytami. [przypis edytorski]
152piec niepolewany – piec zbudowany z cegieł lub gliny, bez ozdoby emaliowanych kafli, skromny, ubogi. [przypis edytorski]
153Iliada – epopeja opiewająca wojnę Achajów (Greków) z Ilionem (Troją), jej autorstwo przypisuje się Homerowi (VIII w. p.n.e.). [przypis edytorski]
154spichrz – budynek przeznaczony do składania i przechowywania zapasów zboża. [przypis edytorski]
155Tysiąc i jedna noc, własc. Baśnie z tysiąca i jednej nocy – zbiór około 300 baśni i anegdot zamkniętych w kompozycyjną ramę legendy o sułtanie Szachrijarze i jego żonie Szeherezadzie, która co noc opowiadała małżonkowi jakąś historię, aby uniknąć niezasłużonej kary śmierci. Baśnie pochodzą z IX–X w. i są osnute na dawnych podaniach arabskich, legendach staroindyjskich, epopejach perskich i przypowieściach babilońsko-asyryjskich. [przypis edytorski]
156Konrad Wallenrod – powieść historyczna z dziejów litewskich i pruskich, powieść poetycka napisana przez Adama Mickiewicza na zesłaniu w Petersburgu między rokiem 1824 a 1828, wydana w lutym 1828; jeden z najbardziej znanych poematów polskiego romantyzmu. [przypis edytorski]
157Dziady – cykl dramatów romantycznych Adama Mickiewicza, na który składają się trzy luźno powiązane części, kolejno II, IV i III, oraz nieukończona część I (Dziady. Widowisko). W utworze znajdują się liczne wątki autobiograficzne, zawarte są w nim idee romantyzmu, także polskiego, związanego z walką narodowowyzwoleńczą z rosyjskim zaborcą. [przypis edytorski]
158wieszcz – genialny, natchniony poeta, zwłaszcza romantyczny. [przypis edytorski]
159Grażyna – poemat epicki Adama Mickiewicza. [przypis edytorski]
160ekstrameta (daw.) – gra w piłkę studentów i żaków, podobna do dzisiejszego baseballu. [przypis edytorski]
161najzapaleńszych – najbardziej zapalonych. [przypis edytorski]
162sapieżanka – odmiana gruszek. [przypis edytorski]
163napiętek – tylna część buta osłaniająca piętę. [przypis edytorski]
164małgorzatki, bery, panny, jedwabnice, diuszesy – różne odmiany gruszek. [przypis edytorski]
165apopleksja (daw.) – wylew krwi do mózgu. [przypis edytorski]
166Dawid i Goliat – postaci biblijne; Dawid, król izraelski od ok. 1010 p.n.e., w pojedynku pokonał Goliata, olbrzymiego filistyńskiego wojownika, wyrzuconym z procy kamieniem. [przypis edytorski]
167katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela. [przypis edytorski]
168jenerał – dziś: generał. [przypis edytorski]
169bien (fr.) – dobrze. [przypis edytorski]
170katalożek – tu: notatnik nauczycielski z ocenami. [przypis edytorski]
171Tu es un brave garçon (fr.) – Jesteś dzielnym chłopcem. [przypis edytorski]
172Mojżesz (ok. XIII w. p.n.e.) – prorok biblijny, według Księgi Wyjścia wyprowadził 12 plemion Izraelitów z niewoli egipskiej. Chłopiec żydowski wychowany na dworze faraona egipskiego, doznał objawienia: Bóg przemówił do niego pod postacią krzewu gorejącego. Mojżesz został przywódcą izraelskim i poprowadził swój lud przez Morze Czerwone i pustynię Synaj w poszukiwaniu Kaananu, Ziemi Obiecanej. Na górze Synaj Bóg podyktował mu dziesięć przykazań, ale tablice z przykazaniami Mojżesz potłukł o złotego cielca, do którego zaczęli się modlić Izraelici podczas nieobecności przywódcy. [przypis edytorski]
173organizacja – tu: organizm. [przypis edytorski]
174król Salomon (ok. 1000-931 p.n.e.) – postać biblijna, król Izraela, żyjący znacznie później niż Mojżesz. [przypis edytorski]
175pokój – tu: spokój. [przypis edytorski]
176Filistyńczyk – członek plemienia zamieszkującego w starożytności tereny południowego wybrzeża Kanaanu położone na zachód od Judei. W Biblii Filistyńczycy opisywani są jako jeden z głównych wrogów starożytnych Izraelitów. [przypis edytorski]
177fular – tkanina jedwabna; szal, chustka na szyję a. krawat. [przypis edytorski]
178reguła trzech (mat.) – reguła, według której z danej proporcji a/b = c/d można obliczyć jeden z wyrazów (tzw. czwartą proporcjonalną), gdy pozostałe trzy są dane; np. b = ad/c. [przypis edytorski]
179wiorsta – dawna rosyjska jednostka długości równa 1,0668 km. [przypis edytorski]
180berlinka – niewielka, kryta barka rzeczna. [przypis edytorski]
181kariatyda – podpora architektoniczna w kształcie postaci kobiecej dźwigającej na głowie belkowanie, balkon itp. [przypis edytorski]
182celować (daw.) – wyróżniać się. [przypis edytorski]
183vis (łac.) – siła, moc. [przypis edytorski]
184lapis (łac.) – kamień, bryła. [przypis edytorski]
185crinis (łac.) – włos, pukiel włosów. [przypis edytorski]
186cannabis (łac.) – konopie; sznur konopny. [przypis edytorski]
187ignis (łac.) – ogień, pożar. [przypis edytorski]
188pulvis (łac.) – proch, proszek. [przypis edytorski]
189panis (łac.) – chleb. [przypis edytorski]
190piscis (łac.) – ryba. [przypis edytorski]
191Talmud (z hebr. talmud: nauka) – religijna księga żydowska, zbiór tradycyjnego prawa judaizmu, początkowo przekazywanego ustnie, komentującego Stary Testament i przystosowującego jego przekaz do zmieniających się czasów; Talmud stał się, obok Biblii hebrajskiej, podstawą judaizmu. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora