Za darmo

Wspomnienia niebieskiego mundurka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Prosimy o uwagę. Kozłowski ma głos.

Spośród ciżby394 niebieskich mundurków wychyla się śniada twarz Kozła, pociesznie skrzywiona. Oczy „galerii” zwracają się na nią ciekawie. Wtajemniczeni w sprawę zatykają usta czapkami.

– Wezwany na konkurs bohaterów, zobowiązałeś się, mości Koźle, dokonać sztuki nad sztukami, mianowicie: pójść nocą na cmentarz. Potwierdzasz to?

– Potwierdzam.

– Zobowiązanie spełniłeś?

– Spełniłem.

– Świadkowie?

– Stróż i dziadek kościelny od Świętego Krzyża, którzy mnie na cmentarzu schwytali i biorąc za złodzieja – obili.

– Zapewniałeś, że walczyć będziesz.

– Jak lew… ale z „duszami” i „umarlakami”. O! Wynik walki z nimi byłby zupełnie inny!

– A jakiż był z dziadkiem i stróżem?

– Taki, żem na placu boju pozostawił pięć guzików: jeden z przodu mundura395, cztery z tyłu; wyniosłem zaś stamtąd około piętnastu sińców rozrzuconych w różnych okolicach ciała. Prócz tego zapłacić musiałem „złoty, groszy sześć” za kwiatki podeptane na jednej mogile.

– Dumny jesteś ze swego bohaterstwa?

– Jestem wściekły na swoją głupotę!

– Skończone. Prosimy o nowe natężenie uwagi. Radzicki ma głos.

Po „wprowadzeniu sprawy”, krępy, zapalczywy chłopiec rozpowiada głosem krzykliwym:

– Nie dwa, ale dwadzieścia razy i nie jedną Narew, ale sto Narwi przepłynąłbym gdyby nie kurcz. Ale co z tym diabelstwem zrobisz, jak ci w nogę wlezie? Zupełnie jakby kundel zębami chwycił i rwał! Ty naprzód, a kurcz w tył… ty na wierzch, a kurcz do dna. I sam nie wiesz jak się to stało, ale wrzeszczysz na całe gardło: „Olaboga! ratujcie”!

– Więc Narwi nie przepłynąłeś?

– Przepłynąłem raz, w jedną stronę, już miałem wracać, gdy licho kurcz przyniosło. Dobrze jeszcze, że to się stało blisko brzegu i że Onufer z Murowanki, co tam niedaleko „szczubły396” łowił, zdążył z czółnem podpłynąć, żeby mi był wiosła nie podał, poszedłbym na dno, jak amen w pacierzu!.

Wśród słuchaczów odzywają się głosy krytyczne. Ci ganią, tamci chwalą, owi czynią „fachowe” uwagi.

Podrażniony chłopiec zwraca się do krytyków z pięściami zaciśniętymi.

– Głupcy jesteście! – krzyczy – swoje kpinki i przytyki schowajcie dla takich, jacyście sami! Myślicie pewnie, że Radzicki miał „pietra”, że stchórzył i uciekł? No, to chodźcie ze mną stąd, zaraz, wszyscy ilu was jest, do Murowanki, a w oczach waszych nie dwa ale trzy razy Narew przepłynę! – Przy tych słowach czyni ruch, jakby już rozbierać się miał i do wody skakać.

– Zuch! – mówi Kuszkowski, przez pół do siebie, przez pół do słuchaczów. – Bohater, co?

A na to, z najdalszego kloca, gruby, mocny, dobitny głos odpowiada:

– Wariat!

To przemówił milczący dotąd Kucharzewski.

Wszyscy zwracają nań oczy zaciekawione. Kucharzewski jest najwyższą powagą w sprawach pływackich.

– Wariat, mówię – powtarza olbrzym z większym jeszcze naciskiem – bo trzeba mieć źle we łbie, żeby się narażać na pewne utonięcie. Szkoda, że byłem wówczas chory, bobym do tego głupstwa nie dopuścił. Tam najtęższy pływak nie poradzi! Prąd tak rwie, że cetnarowe397 kamienie unosi. Za uszy bym „knota” przytrzymał! Jemu się zdawało, że go kurcz chwycił, a to kręciły nim wiry, co tam wodę ciągle wirują. Wariat! Postrzeleniec!… I jeszcze mówi, że chce „sztukę” powtórzyć! No niech lepiej trzyma język za zębami, bo, jak Boga kocham…

Głos olbrzyma brzmi tak głośno, a oczy Radzickiego ciskają tak straszne błyskawice, że przezorniejsi śpieszą zażegnać burzę w zawiązku, nie dopuszczając zapaśników do siebie.

– Z Radzickim skończone! – obwieszcza z wyniosłości kloca najwyższy arbiter. – Niech wystąpi trzeci z kandydatów na bohatera: Bellon alias Balonik. Uciszcie się panowie, i słuchajcie, co ów powie.

„Ów” wyskakuje przed audytorium, maleńki, pyzaty, rumiany, istna piłeczka.

– Miałem skoczyć z huśtawki – mówi wesoło.

– Tak. Z huśtawki rozbujanej. Skoczyłeś?

– Skoczyłem.

– I cóż?

– Ano, niech powiedzą świadkowie.

Występuje Sitkiewicz i dwaj inni jeszcze.

– Chcieliśmy do tego nie dopuścić – mówi Sitkiewicz – ale smarkacz uparł się i skoczył.

– Ty, Sitko! – woła zaperzony malec – tylko bez „smarkacza”. „Balonikiem” pozwalam się nazywać, ale za „smarkacza” możesz oberwać.

– Skoczył – ciągnie tamten, nic sobie z pogróżek nie czyniąc – no, i naturalnie, rękę złamał.

– Kłamiesz. Nie złamałem, lecz zwichnąłem.

– Jedno licho.

– Nie jedno. W tydzień później mogłem już był skakać po raz drugi.

– Spodziewam się – zauważa Kuszkowski dobrotliwie – żeś tego nie zrobił.

– Wariatem nie jestem!

Śmieją się słuchacze – śmieje się i arbiter.

– Jakże zatem – pyta ostatni – zapatrujesz się dziś sam na swoje bohaterstwo?

– Że jest odpowiedniejsze dla małpy, niż dla człowieka.

– Co panowie o tym sądzicie? – zwraca się Kuszkowski do obecnych. – Co do mnie, przyznaję Balonikowi słuszność.

– I ja!… I ja!… I ja!… – przytakują zewsząd cieńsze i grubsze głosy.

Arbiter wstaje, przeciąga się, laską w powietrzu wykręca „młynka”…

– Zatem – finis. Skończone z Bellonem i skończone ze wszystkimi. Żegnam panów.

Chce odchodzić – wtem chłopców kilku poczyna wykrzykiwać:

– A Sprężycki?… Zapomniał pan o Sprężyckim… Hej, Sprężycki! Sprężycki!…

Wezwany wystąpił z gromadki.

– Czego wrzeszczycie, wariaty?

– Twoja sztuka… słyszysz?… Twoja sztuka?

– Jaka sztuka?

– Sztuki miałeś dokazać… Nie pamiętasz?

– No tak – potwierdza Kuszkowski, którego zatrzymano. – Obiecałeś spełnić jakieś bohaterstwo.

Sprężycki uśmiechnął się lekceważąco – blade jednak policzki zapłonęły mu nagłym rumieńcem.

– Iiiii… jakie tam bohaterstwo!… Jaka tam sztuka!…

Rozpiął mundurek, wyciąga ukrytą pod nim książkę w czerwonej oprawie ze złocistymi brzegami.

– Oto wszystko, na com się zdobył – spokojnie mówi.

– Cóż takiego?

– Nagroda.

– Winszujemy! Ale… w każdej klasie otrzymało nagrody po dwóch uczniów; w całej szkole dziesięciu. I to się powtarza corocznie. Czy tych wszystkich nagrodzonych będziemy nazywali bohaterami?

Sprężycki oczy spuszcza, milczy. Jego skromna, jakby zawstydzona mina zdaje się mówić:

– Prawda…

Ale w tej chwil z pomocą przyjacielowi przybywa Dembowski.

– O jednym tylko pan Kuszkowski zapomniał. Nagrody zdobywają zwykle tacy, co przez cały rok bez przerwy do szkoły chodzą. A Sprężycki miał blisko półroczną przerwę skutkiem ciężkiej choroby. W ciągu pięciu miesięcy musiał nauczyć się kursu dziesięciomiesięcznego i to nauczyć się nie tylko na promocję, lecz i na nagrodę. Zdaje mi się, że to niezgorsza sztuka!…

– Daj pokój, Bronek… – prosi półgłosem Sprężycki. – Nie ma o czym mówić…

Ale tamten nie chce się uspokoić. Czuje, że jest jego obowiązkiem zasłudze przyjaciela oddać publiczne świadectwo. Sprężyckiego zna dobrze: on, gdy postawi przed sobą cel jakiś, całą duszą mu się oddaje, wszystkie siły mu poświęca; ale gdy cel osiągnięty, już o nim zapomniał – już lekceważy go, już przemyśliwa o innym…

– Tak, tak – prawi tym głośniej, im silniej do milczenia skłania go kolega – Sprężycki dokazał dzieła, na jakie nie zdobyłby się z pewnością żaden z tych, co tu zuchów i bohaterów udają!

„Bohaterów” – wymówił z niezmierną ironią!

– A jeszcze i to wiedzieć trzeba, że go nikt do tego nie zmuszał, ani nawet nie namawiał. Sam słyszałem, jak pan Sprężycki powiedział mu raz: – „Ty, Witek, o promocję nie kłopocz się. Już ci ten rok daruję. Wolę cię widzieć w niższej klasie zdrowym, niż w najwyższej nawet kwękającym”… A Sprężycki co? Jak wszyscy posnęli, wymykał się cichaczem do bawialni, zapalał świecę i kuł a kuł… Raz, do białego dnia ślęczał nad łaciną, i wydał ją potem expedite398, aż „Dziad” głową kręcił, piątkę mu dał i jeszcze tabaką poczęstował. A „polski” jak umiał – niech powiedzą koledzy. Zakasowałby niejednego piątoklasistę. Chaber aż w głowę zachodził, skąd on tyle wie – bo tego, co on umiał, w książkach szkolnych nie ma. Ale Sprężycki ma inne jeszcze książki, skąd może pożycza; i czyta a czyta – aż ja dziwię się nieraz, jak jemu oczy wystarczą. No, i postawił na swoim. Tamten dawny prymus to aż zachorował z zazdrości. Niech go tam! – Wszyscy wiedzą, że dostawał piątki tylko przez protekcję, bo jak jego ojciec przyjedzie ze wsi, zaraz idzie do „handlu399” i wszystkich belfrów zaprasza. Ale Witek protekcji nie potrzebuje – co ma, to własną zasługą zdobył. Nawet inspektor, choć zły na niego, jak pies za to, że go naśladuje, wargę jak on wysuwa i brzuch wypina – musiał przyznać, że to najtęższa głowa z całej klasy…

 

– Słuchaj, Bronek! – krzyczy już zły naprawdę Sprężycki – jak nie zamkniesz gęby, to sobie pójdę, ale pamiętaj, że z przyjaźni naszej kwita!…

– No, no, już milczę – uspokaja go przestraszony groźbą kolega. – Niech jednak pan Kuszkowski dowie się, kto tu naprawdę jest zuch, a kto tylko swym zuchostwem ludziom oczy mydli…

Wymowa Dembowskiego zrobiła swoje. Najwyższy arbiter poprawia kapelusza (nie może jakoś dotąd ze swą „cywilnością” dojść do ładu), macha laską w lewo, w prawo…

– Panowie! – przemawia głosem trybuna – przedstawiono nam tu różne rodzaje bohaterstwa. Jedno okazało się głupotą, drugie szaleństwem, trzecie wariacją.. Właściwie, pod względem wartości wewnętrznej, nie było żadnej pomiędzy nimi różnicy. Kozłowski, Radzicki, Bellon, sami po namyśle przyznają, że tytuł bohatera żadnemu z nich się nie należy. Zastanówmy się bowiem panowie: co to jest bohaterstwo?

Odchrząknął i tym razem, mocno już kapelusz na głowie osadziwszy, ciągnie:

– Podług mnie, panowie, bohaterstwo jest to taki czyn, który z trudem i niebezpieczeństwem wykonany, przynosi rzetelną korzyść albo samemu wykonawcy, albo innym. Zapytuję teraz panów: jaką korzyść przynieść mogłoby komukolwiek:

primo, pójście czyjeś w nocy na cmentarz;

secundo, dwukrotne przepłynięcie rzeki;

tertio, zeskoczenie z huśtawki?

Sądzę nawet, że zgodzicie się panowie ze mną, gdy powiem, że te wszystkie czyny mogły były mieć skutki wręcz przeciwne i wykonawcom swym oraz innym osobom, zamiast korzyści, przynieść szkodę i nieszczęście. Mianowicie:

ad primum, włóczący się nocą po cmentarzu mógł był łatwo z przestrachu zapaść w ciężką chorobę;

ad secundum, przepływający rzekę w miejscu niebezpiecznym mógł był utonąć, pozostawiając w rozpaczy rodziców swych i rodzeństwo;

ad tertium, skaczący z huśtawki mógł był uczynić się na całe życie kaleką.

W tym miejscu mówcy przyjść musiały na myśl zarzuty, jakie spotkać go mogły ze strony słuchaczów. Uprzedzając je, objaśnia:

– Dziwić się może kto będzie, żem, wiedząc o tym, na nierozsądne próby pozwolił. Wyznaję otwarcie, żem nie brał ich na serio. Niech to nikogo nie obraża, ale nie przypuszczałem, żeby w naszej pięcioklasówce, z której ukończenia jestem tak dumny, mogli znaleźć się zdolni do podobnego… no, do podobnego – żakostwa400.

Szmer przeszedł po zgromadzeniu. Jedni półgłośno chichoczą, inni gniewnie pomrukują.

– Uspokójcie się, panowie – podnosi głos mówca. – Honor szkoły nie został stracony. Ocalił go – Sprężycki.

– Zuch Sprężycki! – wyrwał się ktoś.

– To jeszcze nie wiadomo… – mityguje go inny.

– Panowie! – grzmi Kuszkowski, dochodząc widocznie do ostatecznego swej mowy zamknięcia – Stawiam panom w tej chwili pytanie zasadnicze: jak nazwać to, co uczynił ten wasz schorowany, mizerny, wątły kolega? Czy można i czy godzi się powiedzieć, że to było: żakostwo, fanfaronada, wariacja?

– Co znowu!… Broń Boże!… Bynajmniej!… – przeczą energicznym chórem głosy chłopięce.

– A czy zgodzilibyście się panowie nazwać to – bohaterstwem?

– Tak! Tak!… Nie inaczej!… To bohaterstwo!… Prawdziwe bohaterstwo!… Bohaterskie bohaterstwo!…

– Zatem – kończy swą rzecz mówca – jeżeli dzieło samo nazwaliśmy bohaterstwem, to jaka nazwa należy się jego twórcy?

W odpowiedzi, chór krzyczy wrzaskliwie, lecz jednozgodnie401:

– Bohater!!…

I zaraz potem odzywają się oddzielne wykrzykniki:

– Sprężycki bohater!

– Hura Sprężycki!

– W górę Sprężyckiego!

Na próżno jednak oglądają się wszyscy za Sprężyckim. Ulotnił się – zanim jeszcze panegiryk402 na jego cześć dobiegł do końca.

Do ulotnienia się „bohater” miał kilka ważnych powodów. Nie najmniejszym był ten, że… spieszno mu było zagrać jak najprędzej w kręgle, które dostał od ojca za promocję z nagrodą.

XVII. Nowy zwierzchnik

Od początku roku szkolnego wiedziano powszechnie, że surowy inspektor – nazywany w owe czasy „rektorem” – został od obowiązków swych usunięty i że pełni je tylko czasowo, czekając na przybycie następcy.

O powodach usunięcia różne między chłopcami krążyły wieści… Twierdzono przeważnie, że to była kara za zbytnią surowość. Jakiś „knot”, rozpieszczony przez matkę, nigdy palcem przez nikogo nie tknięty jedynaczek, po otrzymaniu z rozkazu inspektora dwudziestu rózeg, miał ciężko rozchorować się… podobno nawet umrzeć…

Osobistości403 „ofiary” nikt nie umiał dokładnie wskazać – sam jednak fakt narodzenia się tej wieści i jej prawdopodobieństwa był bardzo wymowny.

Być może zresztą, że sprawa przedstawiała się nierównie prościej. Inspektor, człowiek stary już, mógł był lata swoje wysłużyć, dostać emeryturę, ustąpić miejsca swego młodszemu…

Jedno było pewne: że żalu po sobie nie zostawiał.

Kto go miał żałować? I za co? Czy ci, których skazywał na tak często hańbiącą chłostę lub na „kozę”, przeciągającą się nieraz do czterech i pięciu godzin? Czy ci, dla których miał zawsze namarszczone groźnie czoło, wysuniętą pogardliwie wargę, słowa zimne, grube, oschłe, pełne pogróżek, przejmujące trwogą tych nawet, co się do żadnej winy nie poczuwali?

Może jednak żal budził się w tych nielicznych wybrańcach losu, którzy unikali szczęśliwie kar szkolnych i przed którymi inspektor stawał jedynie jako rozdawca rzeczy dobrych: nagród i pochwał?

– I to nie!

Ten groźny zwierzchnik, tak pochopny do karania i dręczenia i rozwijający w tym kierunku nadzwyczajną energię, stawał się dziwnie ociężałym, gdy szło o sprawienie uczniowi przyjemności. Zdawało się, że z tajoną niechęcią i tylko pod przymusem udziela promocji i nagród – że, gdyby to od niego wyłącznie zależało, ogół uczniów zostałby na drugi rok w tej samej klasie, a po upływie tego roku – byłby wypędzony ze szkoły.

Niezawodnie myśli takich on nie miał – uczniom jednak zdawało się, że je czytają w jego zawsze chmurnym obliczu, w oczach patrzących ponuro spod brwi nasuniętych, w głosie basowym, do grzmotu głuchego podobnym.

Gdy Sprężyckiego zapytano, czy wielką radość sprawiło mu otrzymanie nagrody, odpowiedział:

– Nie – bo mi ją wręczył „Madej”…

Cała szkoła nazywała inspektora Madejem404. Niebieskie mundurki zastały już to przezwisko przez poprzedników stworzone. Dała mu podobno początek gruba laska, niegdyś przez zwierzchnika noszona, a przypominająca pałkę Madejową405.

Pod wpływem wieści o bliskim ustąpieniu inspektora, zmienił się nastrój umysłów w szkole – zmienił się i on sam częściowo. Nawet najmłodsi uczniowie, z przenikliwością chłopcom właściwą, zrozumieli, że gdy lwu obcięto pazury, już drżeć przed nim nie trzeba…

Zdarzało się i teraz niekiedy, że zacięte usta inspektora wyrzucały z warczeniem kartacza groźbę:

– Smarrrkacze!… Rrrózgi!…

Nagła bladość powlekała wówczas oblicza najśmielszych – wprędce jednak odzyskiwali odwagę, wiedząc, że te groźne chmury mogą tylko grzmieć – piorunem nie wystrzelą.

Osowiał też i jakby spotulniał kulawy Szymon. Był to objaw zupełnie naturalny. Gdzie niedomaga cały organizm, tam szwankować musi i ręka, czymże zaś był chromy stróż, jeśli nie ręką inspektora?

W zwykłym czasie była to ręka dzwoniąca, bijąca i sadzająca do kozy; obecnie stała się wyłącznie dzwoniącą. Ale nawet i w tym dzwonieniu doświadczone ucho starszych, wieloletnich sztubaków406 dosłuchiwało się teraz dźwięków dawniej mu obcych. Dzwonek szkolny nie krzyczał już z wieży tak rześko i rozgłośnie, jak niegdyś. Odzywał się głosem jakby zaspanym, a znawcy twierdzili, że mówi:

– Chodźcie do szkoły… jeśli chcecie! A jak nie, to nie!… Pal was licho!… Uczcie się, lub nie uczcie… wszystko mi jedno!

Dawne dzwonienie „na zmianę”, które wstrząsało murami szkolnych korytarzy, teraz było tak wątłe, że się je ledwie słyszało.

Niejednokrotnie, nauczycielowi, zapędzonemu w wykładzie, prymus musiał przerywać:

– Panie profesorze! Już dzwonili na zmianę…

Nauczyciel twierdził, że to nieprawda; między uczniami zdania były podzielone – dopiero wejście następnego profesora sprawę wyjaśniało.

Upadła też powaga złośliwego stróża – bo wszystko, co na strachu tylko oparte, wraz ze strachem kończy się. Dawniej, gdy niebieskie mundurki wysypały się na wielką pauzę, kulawy Szymon stawał śmiało na środku korytarza i rozkraczywszy nogi, przyglądał im się wzrokiem pogardliwie nienawistnym – spokojny, że go ta fala nawet nie muśnie. Dziś ani próbował tego czynić: rozbrykane „knoty” przewróciły go raz na ciemię i omal nie został na drugą nogę kaleką…

Przebąkiwano, że i on niedługo już tu będzie „popasał”, że lada dzień skończą się i jego „rządy”.

Przez szkołę przeciągał jakby świeży powiew, zwiastujący poranek nowej, lepszej doby.

Z tym powiewem nadpływało zarazem niepokojące pytanie:

– Czy nowa doba będzie naprawdę lepsza? Czy następca Madeja nie okaże się wypadkiem drugim Madejem, w zmienionej tylko postaci?

 

Mgły, zakrywające bliską przyszłość, zaczęły się z wolna rozstępować. Już między uczniami krążyło z ust do ust podawane, nazwisko nowego zwierzchnika; już wymieniano miasto, z którego ma przybyć.

Na nieszczęście, nazwisko było dla wszystkich w P. obce; miasto – Radom czy też Kielce – przy ówczesnych warunkach komunikacyjnych, wydawało się chłopcom o setki mil odległe, puszczami nieprzebytymi odgrodzone.

Znalazł się wszakże między niebieskimi mundurkami taki bohater, który twierdził, że przebywał raz z ojcem w bliskości owego dalekiego miasta, a nawet, że słyszał coś o rektorze, który stamtąd przybywa.

To „coś” przedstawiało się groźnie. Bohater utrzymywał, że nowy zwierzchnik słynie z okrucieństwa, że najlepszym uczniom obniża własnowolnie stopnie, że skazanych na areszt zamyka na odwachu policyjnym i że na użytek jego kancelarii przetrzebiono wszystkie lasy okoliczne…

Tak stały rzeczy, gdy dnia jednego we wszystkich klasach po kolei zjawił się inspektor i oznajmił, że nazajutrz o dziesiątej rano cała szkoła zgromadzić się ma w klasie trzeciej (która była najobszerniejsza) – gdzie nastąpi przedstawienie uczniom nowego inspektora, pana Wiśnickiego z Radomia.

Piękny to był dzień i na długo utrwalił się w pamięci wszystkich – choć z pozoru nie odznaczał się niczym nadzwyczajnym.

Najpierw była msza – nieco dłuższa i uroczystsza, niż zwykle. Uroczystości dodawała jej obecność wszystkich nauczycieli w mundurach galowych. Ciału nauczycielskiemu przewodniczyli obaj rektorowie: ustępujący i nowo przybyły.

Uczniów paliła ciekawość zobaczenia ostatniego. Ale tę ciekawość niezmiernie trudno było zaspokoić, gdyż rektorowie siedzieli w ławkach, szkoła zaś była ustawiona w ordynku407 przed ławkami. Obejrzenie się na zwierzchność szkolną wymagało odwrócenia się od ołtarza – co nie było dozwolone i co narażało na skręcenie karku.

Ryzykanci, co z narażeniem tej części ciała zdołali jednak zerknąć w tamtą stronę, dojrzeli tylko przelotnie wysoki, granatowy, srebrem haftowany kołnierz mundurowy. Człowiek niknął we wspaniałościach szaty urzędowej.

Kazanie wygłosił ksiądz Pawłowski, młody orator zakonu benedyktynów. Powiedział rzecz krótką, ale energiczną: o posłuszeństwie należnym zwierzchności.

Dość niepokojąco oddziałała ta mowa na młodzież. Niejednemu wydała się zapowiedzią rządów absolutnych, surowych…

Ów bohater, co to przebywał kiedyś blisko Radomia, szepnął do swych sąsiadów:

– A co, nie mówiłem?… Ten Wiśnicki to będzie drugi Neron408

Dla ucznia szkoły w P. Neron uosabiał największy despotyzm i największą okropność.

Serca chłopców zamierały ze strachu przed tym despotyzmem i przed tą okropnością. To nawet stało się powodem, że pomimo skupienia się kilkuset zuchów w murach jednej klasy, panował tam względny spokój.

Spokój stał się zupełną, głuchą ciszą, gdy drzwi otwarły się na całą szerokość i w otoczeniu świty profesorów, galowymi mundurami błyszczącej, zeszli na salę obaj rektorzy. Niebieskie mundurki mogły były nareszcie przypatrzeć się swemu nowemu – despocie.

Obok dawnego inspektora stał człowiek niewielkiego wzrostu, prawie już stary, z rzadkimi, na pół siwymi włosami, bez zarostu, szczupły, lekko pochylony, wyobrażający krańcowe z tamtym przeciwieństwo. Ani brzucha nie wystawiał, ani wargi nie wysuwał, ani spojrzeń Jowiszowych nie rzucał… Stał skromnie, jakby trochę zakłopotany, i dobrym, poczciwym spojrzeniem obejmował wpatrzoną w siebie młodzież.

Gdy za wejściem „zwierzchności” uczniowie z miejsc wstali, on jeden tylko pokłonił się im, a na jego twarzy pojawił się miły, dobrotliwy, prawdziwie ojcowski uśmiech, od którego chłopcom ciepło się w sercach zrobiło. Byli zdziwieni tym obcym sobie pozdrowieniem, które smakowało im jak łakotka wytworna prostemu, chłopskiemu dziecku…

Tamten wystąpił kilka kroków naprzód dla wypowiedzenia przemowy pożegnalnej.

Była to przemowa surowa i oschła, jak wszystko, co z ust jego wychodziło. Jednak, licząc się z chwilą, usiłował głosowi swemu nadać brzmienie łagodniejsze, uczynić go miększym, czulszym. Wyglądało to tak, jakby kto basem odśpiewał partię sopranową….

– …Czterdzieści lat blisko byłem zwierzchnikiem młodzieży… Przewodziłem wychowaniu kilku pokoleń… Pod moją władzą pozostawali wasi ojcowie… Dziś, gdy reskryptem409 z dnia… (następowała dokładna data nowego i starego stylu), za numerem… (dokładny numer), zostaję zwolniony od obowiązków, gdy przemawiam do was po raz ostatni, gdy może nigdy już ani wy mnie, ani ja was nie zobaczę… nie mogę powstrzymać się od… od… (wszyscy myśleli, że od łez – okazało się wszakże co innego) od przypomnienia wam przepisów, obowiązujących każdego ucznia w stosunku do nauczycieli, zwierzchności szkolnej i rządu krajowego…

Następowały frazesy coraz miększe.

– …Spodziewam się, że w waszych sercach (jak dziwnie brzmiało w jego ustach to słowo!…) przechowa się pamięć lat spędzonych pod moim zwierzchnictwem… Zawszem miał na celu i na uwadze: najpierw, dobro rządu, następnie – wasze… Dożyłem siwizny na tym ciężkim i odpowiedzialnym stanowisku… Zaszczycony uznaniem władzy, przechodzę spokojnie w stan odpoczynku… Przedstawiając wam swego zastępcę, przypominam, żeście winni i jemu… posłuszeństwo. Żegnam was… moi… uczniowie…

Skończył i głowę zwiesił na piersi – po raz pierwszy zapewne, odkąd był inspektorem.

Należało spodziewać się drżących od wzruszenia okrzyków – chóralnych pożegnań – może wybuchów płaczu…

Nic z tego.

Wszystkie pięć klas milczało jak zaklęte.

Przeciągające się milczenie stawało się kłopotliwym. Inspektor emeryt stał w miejscu, głowę coraz niżej zwieszając. Może w tej chwili dopiero tknęła go i błyskawicą nagłą oświeciła myśl, że droga, po której przez lat czterdzieści kroczył, była drogą fałszywą – że trzeba było od początku pójść w innym kierunku…

Grobowe milczenie całej szkoły, zarówno małych, instynktem powodujących się chłopiąt, jak młodzieńców dorastających, dokładnie świadomych, co czynią, było wymowniejsze od słów.

Z tego natłoku niebieskich mundurków, świeżych twarzy, iskrzących oczów, zwykle kipiącego życiem, a teraz skamieniałego w nagłym bezruchu, tchnął lodowaty powiew: obojętności i niechęci, żalu stłumionego i powstrzymanej nienawiści.

Inspektor giął się, jakby pod ciężarem siły jego przechodzącym. W jednej chwili postarzał się, pożółkł – obwisły mu tłuste policzki, ręce, zwykle skrzyżowane na brzuchu, opadły bezwładnie wzdłuż bioder.

Widok jego sprawiał przykrość – choć współczucia nie budził. Złamana jego postać zdawała się mówić:

– Oto zapłata – zasłużona… Tak! Należało być innym… Dziś już za późno…

Wszystkie kąty obszernej sali i cała szkoła, i cały kraj syczały mu do ucha:

– Za późno!… Za późno!…

Pochylił się nagle bardzo nisko – zdawało się, że upadnie. Nowy rektor podsunął mu szybko fotel. Kilku nauczycieli podbiegło, pomagając mu usiąść. Wszyscy byli przerażeni.

On lewą ręką oczy zakrył – silił się przemówić – nie mógł. Twarz odwrócił, a prawą ręką wykonał w stronę kolegi ruch, zapraszający go do zabrania głosu.

Teraz wszystkie oczy zwróciły się na nowego zwierzchnika. O tamtym zapomniano.

Rektor Wiśnicki postąpił krok naprzód, powiódł jasnym, życzliwym wzrokiem po niebieskich mundurkach i uśmiechnął się dobrotliwie. Potem, nie przybierając żadnej pozy, nie prostując nawet lekko pochylonych pleców, przemówił zwykłym, szczerym i prostym głosem:

– Mam nadzieję, moje dzieci, że się wzajemnie pokochamy. A gdy będziemy się kochali, to już tam wszystko zresztą pójdzie nam dobrze. Nieprawda?

I znów się uśmiechnął.

Trudno opisać wrażenie, jakie wywarły na chłopcach te proste słowa. W niebieskiej gromadce zawrzało. Gdy na lodową powłokę strumienia padnie gorący promień wiosennego słońca, wywołuje takiż sam skutek. Lody pękają – strumień pieni się, skacze…

– Tak! tak!… Prawda!… Będziemy pana rektora kochali!… Wszystko będzie dobrze!… Niech żyje pan rektor!

Głos ostry, mocniejszy, niż inne, zawołał:

– Hura pan rektor Wiśnicki!

Był to głos Kozłowskiego – który po tym wybuchu uczuł nagle strach i dał nurka pod ławkę.

Dzień, przyjemnie zaczęty, przyjemnie też się zakończył. Wszystkie klasy dla uczczenia instalacji nowego rektora zostały zwolnione od lekcji.

W godzinach popołudniowych, między obiadem a podwieczorkiem, na klocach nad Narwią odbył się „wiec” starszyzny uczniowskiej. Roztrząsano na nim sprawy ważne. „Knoty” nie byli dopuszczeni.

Inicjatorzy wiecu wystąpili z wnioskiem, żeby ustępującemu inspektorowi wyprawić „kocią muzykę”. Rzecz w zasadzie wszystkim się podobała – na nieszczęście, nikt nie wiedział, jak się wziąć do tego. Istniała wprawdzie dość świeża jeszcze tradycja „kocich muzyk” – tradycja wszakże nie mogła zastąpić praktyki.

Mimo wszystko, wniosek przeszedłby był większością głosów, gdyby nie nagłe wmieszanie się Sprężyckiego.

Sprężycki, choć najmłodszy, cieszył się w tym kółku powagą. Cienki, chłopięcy jego głos zawsze był pilnie przez „starszyznę” wysłuchiwany.

Podczas narad siedział na uboczu, nie odzywając się. Gdy jednak spostrzegł, że niebezpieczna myśl poczyna stawać się ciałem, zawołał energicznie:

– Nie! Nie! – trzeba temu dać pokój!

– Co? Dlaczego? Zwariowałeś… – oburzyli się tamci.

– Nie zwariowałem – ale wiem, że tego robić nie wypada!

– Gadajże: dlaczego?

– Dlatego, że to sprawiłoby przykrość – tamtemu.

– Komu?

– Nowemu rektorowi.

Z bystrością umysłu, właściwą starszym chłopcom, wiecownicy rzecz pojęli. Tak jest, niezawodnie: rektor Wiśnicki byłby przerażony i zmartwiony takim skandalem. Co by pomyślał sobie ten dobry, spokojny człowiek o młodzieży, która pod oknami jego kolegi kwiczy, miauczy, beczy, jak stado dzikich zwierząt?

Projekt kociej muzyki upadł. Uczestnicy wiecu opuszczali go w usposobieniu o wiele spokojniejszym i… rozsądniejszym, niż gdy nań dążyli.

I był to pierwszy tryumf „polityki” nowego zwierzchnika. Zresztą, manifestacja, choćby do skutku doszła, chybiłaby celu, gdyż Madej tego samego jeszcze dnia z miasta wyjechał.

Razem z inspektorem, opuściła szkołę i miasteczko jego „prawa ręka” (bijąca) – kulawy Szymon.

Żadnego z nich już tam więcej nie widziano. Żyli jednak długo – w tradycji.

Stare szkolne „wygi” mawiały niekiedy „knotom”:

– Oho! Żeby to było za Madeja, to by ci się nie upiekło. „Jęknąłbyś” – jak amen w pacierzu.

Albo:

– Dziękuj Bogu, że już nie ma kulawego Szymka. Ten to ci dopiero miał ciężką rękę!

Rządy rektora Wiśnickiego tym się przede wszystkim zaznaczyły, że za nich, w szkole P-skiej została zniesiona kara cielesna. W regulaminie szkolnym ona mieściła się po dawnemu – de facto410 jednak przestała istnieć.

Nieposkromionych zbytników i leniuchów nauczyciele straszyli niekiedy „rózgami” – ale kończyło się wszystko na strachu. Za nowego rektorstwa, nikt nie został „oćwiczony” – nikt nie doznał tego najwyższego upokorzenia i tej hańby, które równały się średniowiecznemu wystawianiu pod pręgierzem i piętnowaniu.

Miejsce kulawego Szymona zajął stary Jan – inwalida, z białym, szczotkowatym wąsem, z kolczykiem w uchu, z kilkoma medalami na piersi.

Jan siadywał przy dzwonku, na zydlu411, i w chwilach wolnych, nałożywszy wielkie, w oprawie rogowej, okulary sylabizował Roczniki wojskowe. Rektorowi i nauczycielom salutował po wojskowemu, a do przechodzących uczniów uśmiechał się, ruszając zabawnie siwymi wąsikami.

Chłopcy przyglądali się z początku nieufnie i Janowi, i jego uśmiechom – powoli wszakże zaczęli nabierać zaufania do jednego i drugiego. I niebawem stała się rzecz nadzwyczajna i prawdziwie niesłychana: do starego stróża uczniowie cisnęli się jak do przyjaciela…

Nierzadko można było widzieć Jana, jak siedząc na zydlu i trzymając na jednym z kolan jednego malca, na drugim drugiego – opowiadał im wojenne epizody swego życia. Miał zaś do opowiadania niemało, bo z niejednego pieca jadał… suchary żołnierskie. Pod Grochowem412 widział kirasjerów413 w zbrojach, co najpierw wszystko łamali przed sobą, a potem padli i podnieść się nie mogli, tak ich grube blachy obciążały; w 48-mym roku „chodził na Węgra”414, a potem jeszcze na Kaukazie ucierał się z Czeczeńcami415.

I dzwonek szkolny innym teraz głosem odzywał się z wieży benedyktyńskiej – głosem uprzejmym, wyrozumiałym, choć zarazem i stanowczym.

– Chodźcie, dzieci, do szkoły – wołał – czekamy was z utęsknieniem! Żal wam opuszczać ciepłe łóżeczko, ale pomyślcie: ile was tu czeka przyjemności i korzyści! Dalej, śmiało, do góry uszy! Jedna chwila wysiłku i już będziecie umyci, ubrani, gotowi do lekcji i do życia! Chodźcie do nas, chodźcie! Przyciśniemy was do serca, zrobimy z was rozumnych ludzi, użytecznych członków społeczeństwa, dobrych obywateli kraju! Nie zwlekajcie! Chodźcie!

Któż by takiego wezwania nie usłuchał! Toteż nie opuszczano teraz lekcji, nie spóźniano się. I choć poczciwy stary Jan zawsze po ostatnim dzwonku stawał przy ciężkich drzwiach, gotowy otwierać je maruderom – maruderów nie było.

Atmosfera szkoły stała się milsza, przyjemniejsza – siły przyciągającej nabrała. Mniej było teraz wybuchów hałaśliwej, barbarzyńskiej wesołości, z wywracaniem ławek i bójkami połączonej, więcej za to szczerego śmiechu i spokojnego zadowolenia…

Rektor Wiśnicki nigdy nie krzyczał na uczniów, nie gromił ich, karami nie straszył. Czasem, gdy w której klasie zanadto dokazywano, wchodził spokojnie, udając, że nie spostrzega niczego, wcale na zbytników nie patrząc. Oni wówczas uczuwali nagły wstyd, przestawali krzyczeć, wracali na miejsca i z minami skruszonymi czekali, co zwierzchnik powie.

394ciżba – tłum. [przypis edytorski]
395mundura – dziś popr. forma D. lp: munduru. [przypis edytorski]
396szczubeł (reg.) – szczupak. [przypis edytorski]
397cetnar – jednostka masy równa w dawnej Polsce ok. 100 kg (w Ameryce, Niemczech, Danii ok. 50 kg). [przypis edytorski]
398expedite (łac.) – biegle, swobodnie. [przypis edytorski]
399handel (daw.) – tu: mała restauracja. [przypis edytorski]
400żakostwo – tu: zachowanie niepoważne, dziecinada; ryzykanctwo. [przypis edytorski]
401jednozgodnie – jednogłośnie. [przypis edytorski]
402panegiryk – utwór literacki wysławiający jakąś osobę, czyn, wydarzenie; okolicznościowa wypowiedź utrzymana w tym stylu, pełna zachwytu, pochlebstw. [przypis edytorski]
403osobistość – tu: tożsamość. [przypis edytorski]
404Madej – bajkowy zbój, bohater międzynarodowego motywu „Madejowe łoże”, włączanego w niektórych krajach do regionalnych legend o zbójnikach (np. w Polsce). [przypis edytorski]
405pałka Madejowa – maczuga legendarnego zbója Madeja, którą zabił on wielu ludzi, a pod koniec życia, jako pokutnik, wbił w ziemię, gdzie ukorzeniła się i zakwitła jako cudowna jabłoń. [przypis edytorski]
406sztubak (daw.) – uczeń w szkole. [przypis edytorski]
407ordynek (daw.) – ustalony porządek. [przypis edytorski]
408Neron – Lucius Domitius Ahenobarbus, Nero Claudius Drusus Germanicus Caesar, (37–68 n.e.), cesarz rzymski od 54 r., (adoptowany przez cesarza Klaudiusza, po jego śmierci został cesarzem). Despotyczny władca, doprowadził do zabójstwa brata, matki i dwóch swoich żon, zmusił do samobójstwa Senekę Młodszego, filozofa, swego dawnego nauczyciela i doradcę. Jako pierwszy cesarz wszczął prześladowania chrześcijan. [przypis edytorski]
409reskrypt (daw.) – pisemne rozporządzenie panującego lub zarządzenie władz wyższych. [przypis edytorski]
410de facto (łac.) – w rzeczywistości. [przypis edytorski]
411zydel (daw.) – prosty, drewniany stołek. [przypis edytorski]
412Pod Grochowem – bitwa pod Grochowem 26 kwietnia 1809 r., epizod wojny polsko-austriackiej. [przypis edytorski]
413kirasjerzy (z fr. cuirassier: pancerny)– w XVII–XIX w. ciężka jazda uzbrojona w kirysy (zbroje osłaniające tułów), szpady i pistolety; używani do decydujących uderzeń w szyku zwartym; w Polsce istniał tylko jeden pułk tego typu, 14 Pułk Kirasjerów Księstwa Warszawskiego. [przypis edytorski]
414chodził na Węgra – 15 marca 1848r. wybuchło powstanie węgierskie, stając się częścią Wiosny Ludów (serii zrywów rewolucyjnych i narodowych jakie miały miejsce w tamtym czasie w Europie). Rewolucję węgierską poparł polski rząd narodowy na emigracji, po stronie Węgier brali w niej udział także polscy generałowie: gen. Józef Bem, gen. Henryk Dembiński oraz utworzony przez gen. Józefa Wysockiego legion polski liczący ok. 3 tys. żołnierzy. Jednak w wspierającej Austrię przeciw Węgrom armii rosyjskiej także służyli Polacy, jednym z nich był gen. Romuald Traugutt, późniejszy dyktator powstania styczniowego. [przypis edytorski]
415na Kaukazie ucierał się z Czeczeńcami – z początkiem XIX wieku na Kaukaz zaczęli trafiać polscy zesłańcy siłą wcielani do armii carskiej, prowadzącej w tym czasie wojnę na Kaukazie (1817–1864), która miała na celu podporządkowanie plemion kaukaskich Moskwie. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora