Za darmo

Cudna mieszczka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

A już z boku za rękaw go ciągnął zuch trzyletni, o wielkich ciemnych oczach, którego szpeciło tylko niemieckie ubranie, za poważne na jego lata i czyniące zeń prawie karzełka. Tego zucha król w górę uniósł, w pyzaty policzek pocałował i po niemiecku do niego zagadał. Ulubieniec to był obojga rodziców.

Na ostatku dopiero ramię królewskie przyjęło pocałunek słusznego wyrostka, który w barwnym, bogatym stroju, z drobnym zarostem na pełnej, białej twarzy, wyglądał pięknie i dziarsko. Na korne powitanie najstarszego syna król odpowiedział ozięble, wzrokiem niechętnym mierząc jego ubiór i cicho poruszając wargami, z których jednak ani jedno słowo nie wyszło.

Zaraz też zasiedli wszyscy do stołu i wśród szczęku srebrnych naczyń zawiązała się rozmowa – niemiecka.

Nierychło doczekał się Pacelli słowa królewskiego.

Ku zachodowi się już miało, kiedy przyniósł mu je błękitno-różowy pazik, w mycce aksamitnej na długich, rozpuszczonych kędziorach.

– Jego Królewska Mość – rzekł młodziutki poseł – dzisiejszego wieczora zabawiać się będzie muzyką. Rozkazuje też, aby stawili się do popisów sinior Giano i sinior Luca…

Włoch usta szeroko otworzył, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciał dziwić się osobliwemu rozkazowi i bliższych żądać objaśnień, ale żywe jak skra chłopię, nie czekając na odpowiedź, wybiegło pędem z komnaty.

Stał więc przez chwilę jak odurzony i ust nie zamykał. Powrócił jednak z wolna do przytomności i uśmiechnął się nawet.

– Ha, dyrektorze, jakiżeś ty głupi! – rzekł sam do siebie. – Alboż to nie wiesz, że wola króla jest święta? Zamiast tu stać jak kołek, ruszaj czym prędzej po Giana i Lukę. Czy gniją oni w lochu, czy smażą się na dnie piekła, co tobie do tego? Król kazał, żeby byli, i być muszą. A losom dziękuj, dudku, że Jego Królewskiej Mości nie zachciało się w dodatku Fabia. Może byś go wskrzeszać jak Łazarza musiał…

Nie przestając gadać do siebie, wysunął się z pałacu boczną bramą. Nie poszedł jednak ani do siebie, ani do muzyków swoich, jeno do winiarni.

Małmazji163 kazał sobie podać, rodzynków i sera.

– Skoro cud ma się stać – mruczał – stanie się i beze mnie.

I pił a jadł, o nic się nie frasując.

Dopiero kiedy sługa ze światłem się ukazał, dyrektor za głowę się chwycił w rozpaczy. Przyszła na niego chwila takiego strachu, że mu na czoło pot kroplisty wystąpił, a usta i policzki pobladły.

Zerwał się, zapłacił i wybiegł z pośpiechem na ulicę. A na ulicy zmrok już szary panował i z wieży ratuszowej godzinę siódmą otrębywano.

– Mam już tylko niecałą godzinę przed sobą! – jęknął w zupełnym przygnębieniu.

Ale wróciła mu raptem wiara w przeznaczenie i w silniejszą od przeznaczenia wolę królewską. Ręką machnął i mruknął:

– Che sarà, sarà164.

I krokiem szybkim wskroś tłumu świątecznego, który wydrwiwał jego kuse ubranie, puścił się na ulicę świętego Marcina. Przy ulicy tej w zabudowaniach rozległego klasztoru znajdowało się główne schronisko muzyków. Zaraz też obok i groby ich były. Sąsiedztwo dla dzisiejszych ludzi niepokojące, dla ówczesnych zwykłe i ani trochę niegroźne…

Przebiegł jeden, drugi i trzeci korytarz, wymijając co krok opasłych zakonników i rzucając im w przelocie łacińskie pozdrowienie. Zdyszany i potem okryty, znalazł się wreszcie w sieni do przybytku muz wiodącej.

Odzywało się tu zewsząd mruczenie basów, świegotanie pikulin, gruchanie fletów, jęczenie wioli – niesforny chaos różnorodnych, a niepowiązanych ze sobą dźwięków, które świadczyły, że kapela zabrała się do swych codziennych egzercycyj165.

W chwili gdy zmęczony, choć zrezygnowany, zbliżał się do drzwi, na których fantazja czyjaś wymalowała gąsior szklany z naciągnionymi166 nań, niby na mandolinę, strunami – wybuchła w zamkniętej izbie wrzawa głosów zmieszanych, śmiechów, wiwatów…

Pacelli stanął, uszom nie dowierzając.

Wśród wrzawy owej najwyraźniej słychać było śpiewny tenor Giana i piwniczny bas Luki…

Stanął i nadsłuchiwał, upewniwszy się zaś, że to nie pomyłka, w czoło się stuknął znacząco.

– Powiedziałem! – wyrzekł na głos, mocno z siebie zadowolniony167.

I zaraz też drzwi pchnąwszy, znalazł się wśród czeredy tak hałaśliwie i wyuzdanie wesołej, jak hałaśliwi i wyuzdani mogą być tylko Włosi i muzykowie168.

Smukły tenor i beczkowaty cytrzysta, obaj w poszarpanej na strzępy odzieży, stali na stole i tańczyli sarabandę. Dokoła tłoczyli się towarzysze wrzeszcząc, klaszcząc w dłonie i nogami tupiąc z wielkiej, rozsadzającej im piersi uciechy. Niektórych zapał unosił tak daleko, że stołkami o ceglaną posadzkę ciskali. Szczęściem, stołki były dębowe i niedzisiejszej roboty…

Na widok dyrektora wrzawa wzmogła się jeszcze.

Giano wprost ze stołu rzucił mu się na szyję. Luka, chcąc naśladować kolegę, upadł i sromotnie się rozbił. Wyrostek jakiś, zamiast ratować tłuściocha, siadł nań okrakiem, naśladując Bachusa jadącego na beczce. Wrzawa przeszła w furię, śmiechy stały się rykami…

Ale w tej chwili Pacelli rzucił hasło: „do pałacu! do króla!” – i wszystko od razu ucichło. Wesoła, ale karna drużyna rozbiegła się w pośpiechu instrumenta169 szykować i strój przywdziewać odświętny.

W kwadrans później w stronę pałacu ciągnął „gęsiego” długi sznur postaci w płaszcze czarne zawiniętych. Każdy płaszcz wydymał się nieforemnie na przedzie, osłaniając niesiony przez grajka instrument. Na końcu sznura wlokło się dwóch ludzi, dźwigając olbrzymie basy.

Już przy wejściu w bramę pałacową pierwszy w szeregu obrócił się do drugiego i zagadnął:

– A Fabio?

Zagadnięty pomyślał, głową pokiwał, wreszcie wykręcił się ku trzeciemu i powtórzył:

– A Fabio?

Trzeci nie wahał się ani chwili. Rezolutnie trącił w bok czwartego, pytając:

– A Fabio?

Czwarty to samo zrobił z piątym – i pytanie owo, cały orszak od głowy do ogona przeleciawszy, wróciło do pierwszego z pytających – nierozwiązane.

IX. Dwaj „artyści”

Dawno nie pamiętano w Wieży Okrągłej takiego gwałtu, jaki spadł na nią owej niedzieli przed wieczorem.

Myszkowski, ledwie napomnienie królewskie usłyszał, kazał wnet przywołać starostę. Na przywołanego wpadł z taką furią, że tamten języka w gębie zapomniał. Chciał zastawić się prawem, powoływać na zwyczaje – ale go wściekły marszałek razem z prawem i zwyczajami odesłał ad diabolum170.

A dodać trzeba, że w czasach owych, które jeszcze w diabła wierzyły, była to klątwa bardzo poważna i zdolna zatrwożyć zarówno tego, który klął, jak i tego, którego klęto.

Starosta wybiegł z pałacu jak oparzony i, mimo lat sędziwych i podagry w nogach, pomknął strzałą do Wieży. Był to człek nabożny, ale opętanie i jego już dotknęło. Przez całą drogę klął i żegnał się, żegnał się i klął. Ludzie, potrącani przezeń, stawali i dziwili się, a kumoszka jedna dobijać się nawet jęła do furty jezuickiego „Klasztorka”, wołając:

– Ratujtaż, ojcaszkowie dobrodzieje! Naszego starościunia nawiedziło!

On tymczasem dobiegł już do Wieży i, bez względu na znajdujące się w niej prochy, piorunami sypał zapamiętale. Spadały zaś te pioruny z pogodnego zaprawdę nieba, pod tę porę bowiem – ile że wieczór cichy był a gorący i rozleniwienie dziwne chwytało najdzielniejszych – cała populacja wieżowa oddawała się miłemu wczasowi. Burgrabia i dwaj jego pomocnicy ciągnęli miodek w małym wirydarzyku171 od strony Wisły, dozorca zaś, ciężarowi dostojeństwa swego folgując, ciął sobie w karcięta z pachołami i gardło odwilżał. Nawet więźniowie uspokoili się i ciche rozrzewnienie do serca im weszło. Szlachetni na górze śpiewali godzinki, wyciągając melodię jak nić z kądzieli; plebejusze in fundo172 modlili się lub drzemali – o ile im szczury, żaby i inne plugastwa na to pozwalały.

 

Po słodkim śnie, jakże straszne przebudzenie!

Od klątw i łajań odwieczna strażnica w posadach zadrżała. Wszyscy krzyczeli, w piersi się bili, do oczów sobie przyskakiwali. Wyrazy: „najjaśniejszy”, „jego miłość”, „iniuria173”, „immunitas174”, „królewscy”, jak błyskawice latały w powietrzu.

Skończyło się zaś wszystko otwarciem srodze ciasnej i ciemnej ciupy, w której Włochów „na złość marszałkowi” więziono, i wyprowadzeniem zdziwionych i niemal przelękłych na słońce i na wolność.

Ale choć Wieża nie była rajem, a oni sami Adamem i Ewą, zawstydzili się przecie przy świetle dziennym nagości swojej i między ludzi wyjść się wzbraniali. Dopiero gdy jednego okrył burgrabia własnym sarafanem175, a drugiego spowinął dozorca w fałdzisty mentlik176 swej żony, odważyli się nosy na ulicę wytknąć.

Urzędnicy wieżowi żegnali ich ukłonami głębokimi. Następnie, aż do samego klasztoru, przeprowadzała ich w tryumfie hałastra uliczna…

Wieczorem, na pokojach królewskich, Giano śpiewał cudownie, choć o wiele smętniej niż zwykle. Przebyte wzruszenie, lekki upływ krwi, głodu trochę i niewywczasu177 zaprawiały jego tremolanda178 dziwną a porywającą melancholią. Król, który zwykł był słuchiwać koncertów z przymkniętymi do połowy oczyma, otwierał je na całą szerokość, ile razy Włoch arię nową rozpoczynał.

Nie uszło to bystrej uwagi Giana.

Skorzystawszy z chwili sposobnej, zbliżył się do Myszkowskiego i prosić jął o posłuchanie u króla. Król przedstawioną sobie prośbę na podziw łaskawie przyjął. Audiencja naznaczona została na dzień następny.

W oznaczonej godzinie wprowadzono artystę do prywatnych komnat monarchy. Można by nawet powiedzieć: do najprywatniejszych, gdzie z bogatego oprzędu wyłaniał się cichy i skromny dilettante179.

Baldi zastał króla przy warsztacie złotnickim i w pierwszej chwili poznać go nie mógł pod tą obcą dla siebie postacią. Król, w mycce czarnej na głowie, w fartuchu ze skóry jeleniej, z zakasanymi po łokcie rękawami, ze stopami wsuniętymi w miękkie wygodne ciżmy, nic a nic nie był podobny do króla w koronie i gronostajach.

Nawet twarz jego nabierała tu wyrazu, tracąc swe rażące podobieństwo do maski…

Włoch, wprowadzony przez pazia, pozdrowił monarchę głębokim ukłonem i zatrzymał się w progu. Czekając, aż doń przemówią, ciekawym spojrzeniem obiegał komnatę.

Na kominku, mimo dnia gorącego, ogień się palił, a przy ogniu smażyło się coś w małych, żelaznych tygielkach. Kilkoro chłopiąt kręciło się po izbie, to ogień mieszkiem rozdymając, to królowi znosząc narzędzia, to wreszcie oganką z piór pawich odpędzając muchy i chłodząc zgrzane czoło monarchy. Dwaj czy trzej kuli i piłowali. Ciszę przerywało tylko sapanie mieszka, skrzyp pilnika i młotków stuk miarowy.

Zygmunt siedział przy dużym stole, zarzuconym narzędziami, i na maleńkim, stalowym kowadełku również coś wykuwał. To coś, o kształtach niewykończonych jeszcze i niewyraźnych, było, jak się zdaje, cząstką złotej monstrancji. Model tej ostatniej, na dużym kartonie wyrysowany, leżał przed oczyma monarchy.

Artysta jednym szybkim spojrzeniem wszystko to dojrzał. Dojrzał nawet i więcej. W bliskości kominka, poza kotarą jedwabną, do połowy odchyloną, oczy jego odkryły piecyki żelazne dziwnego kształtu, pękate słoje i retorty oraz mnóstwo naczyń osobliwych, które ze złotnictwem nic nie miały wspólnego…

„Aha – pomyślał – tu nie tylko przerabiają złoto: chcieliby je także wyrabiać…”

Myśl tę jednak ukrył na samym dnie duszy, nie pozwalając jej ujawnić się nawet w spojrzeniu.

Tymczasem Zygmunt, młotka nie wypuszczając, mówił życzliwie:

– I cóż nam przynosisz nowego, mości Giano?

Włoch się zbliżył i ucałował rękę monarchy.

– Przebaczeniam prosić przyszedł, Serenissime180. – z pokorą wyrzekł.

– Marszałkowska to sprawa, nie moja! – odpowiedział król. – Myszkowski winę ci darował?

– Darował, najjaśniejszy panie.

– Toś czysty.

Zamilkli obydwa. Król młotek odłożył i pilniczkiem około kawałka swego majstrować począł.

– Ale, ale… – odezwał się nagle. – Spodziewam się, że to nie było nic nieobyczajnego?

– Co za myśl, najjaśniejszy panie! – obruszył się tamten.

– Bo wiedz, że ja bym na sromotę żadną nie zezwolił. To nie Włochy, mój miły – nie Florencja…

Artysta oczy spuścił i głosem przyciszonym szepnął:

– Nie rozpusta mię wiodła, jeno miłość…

– A! – westchnął król, obcążkami sztabkę złotą wyginając.

– Tak jest, najjaśniejszy panie. Ja cudzoziemiec, przybłęda, rozmiłować się śmiałem w dzieweczce obcej mi narodowością, tradycjami – może nawet myślą i uczuciem…

– I miłość to tak wielka?

– Na śmierć i na życie! Miłość Dantego dla Beatryczy, Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory!…

Król obcążki odłożył.

– Jeśli to szlachcianka – dodał – żal mi cię. Szlachta tutejsza dumna jest i niedostępna. Sztuka i artyści u niej w pogardzie. Ja sam – ciszej dodał – z talentami swymi ukrywać się muszę…

Obaj westchnęli.

– Szlachetna jest – podjął Giano – ale nie szlachcianka. Kupcówna to – z mieszczańskiego patrycjatu.

– To lepiej – zauważył król. – Choć dziś i mieszczankowie moi dąć się poczynają… Jakaż ona? – spytał po chwili, do roboty wracając.

– Świętym chrześcijańskim podobna z wejrzenia, a posągom klasycznym z postawy. Czystość jej duszy da się porównać tylko ze śniegiem szczyty Alp pokrywającym; dobroć serca z wonią kwiatów mistycznych, które przed Franciszkiem z Asyżu zakwitały. Na lutni gra jak święta Cecylia, w tańcu nimfą zda się grecką, a gdy do rozmowy weźmie się poważnej, doża mógłby ją obok siebie i na tronie weneckim posadzić!…

– Nabożna? – przerwał król niecierpliwie.

– Przy modlitwiem ją poznał, przy modlitwie widuję i z modlitwą na ustach rad bym do ołtarza poprowadzić…

– I któż ona wreszcie?

– Balcera Szeligi jedynaczka…

W tej chwili nachmurzył się król, bo mu pilnik szczerbę niepotrzebną na złocie zrobił. Dmuchawkę chwycił, przy lampce jął metal topić, nitować i złe, które się stało, naprawiać. Zabrało mu to dość czasu. Póki nie skończył, słowem się nie odezwał.

Wreszcie, obecność młodzieńca przypomniawszy sobie, zapytanie rzucił mu krótkie:

– Więc?…

Baldi przykląkł na jedno kolano i raz jeszcze rękę królewską ucałował.

– Więc – tonem zaczął błagalnym – do ciebie, najjaśniejszy panie, o pomoc i łaskę przychodzę. Obcy tu jestem, przesądy ludzkie mam przeciw sobie, za przybłędę mnie uważają i szarlatana. Jeżeli mię ręka czyjaś silna nie wesprze, zginę. A któż na obcej ziemi ojcem mi będzie, jeżeli nie ty, najdostojniejszy monarcho? Któż – dodał szeptem prawie, jakby śmiałością słów własnych przerażony – któż lepiej duszę artysty zrozumie i odczuje, jeśli nie… artysta.

Zuchwalstwo to było niewątpliwe – ale zuchwalcom los sprzyja.

Uśmiech nieznaczny przemknął po bladych wargach króla.

– Przebóg! – z żartobliwym wykrzyknął oburzeniem. – Czyżbyś uroił sobie, grajku mizerny, że król twym swatem ma zostać?…

– Serenissime! – szeptał Włoch, z kolan nie powstając. – Wystarczy słowo jedno osoby wpływowej… Gdyby jego miłość margrabia Myszkowski albo jejmościanka panna Mejerin…

– Mejerin! – zawołał król z radością. – Mądrześ rzekł. Mejerin to zrobi. Ona wszystko zrobić może. Jak na toż z mieszczanami się pokumała; w Rynku kamienicę kupuje. Tak, tak, Mejerin rękę ci poda. Dziś jeszcze z nią o tym pomówię…

Włoch w nadmiarze radości chciał stopy królewskie całować, ale król podniósł go i po ramieniu życzliwie poklepał.

– No, no, nie przejmuj się tym zanadto. Głos stracić możesz, a któż mi ciebie zastąpi? Ja wiem, że artyści głębiej wszystko odczuwają – wiem!

Spojrzenie dodawało jeszcze: „z doświadczenia własnego”…

Ponieważ w tej chwili jeden z pomocników wydobył z ognia sztabkę złota i niósł ją ku stołowi w obcążkach, król rzucił się z pośpiechem do kowadełka, o Włochu i świecie całym zapominając.

Giano postał chwilę w miejscu, następnie wygłosiwszy pożegnanie, na które mu nie odpowiedziano, wysunął się bez szelestu z komnaty.

Przez dwa dziedzińce, oddzielające go od ulicy, biegł jak szalony, przyśpiewując głośno, roztrącając służbę dworską, drabantów i giermków, nie ustępując nawet rycerstwu i senatorom. Karliczki królewskiej, która w smudze cienia pod ścianą przechadzki używała, omal nie rozdeptał…

 

Chciał biec prosto do Balcerów, ale rozmyślił się i kroki ku bursie181 muzyckiej182 skierował.

Szybko przebiegł korytarze klasztorne, unikając zetknięcia z kolegami, i celi swojej dopadłszy, na klucz w niej się zamknął.

Potrzebował nasycić się swym szczęściem, w położeniu nowym rozpatrzeć się i plan przyszłego postępowania przygotować. Na łoże się rzucił, ręce nad głowę zaplótł i ze wzrokiem w powałę utkwionym, leżał długo, bez ruchu, w myślach zatopiony.

Po pewnym czasie zerwał się na nogi, w przeciwny koniec izby pobiegł i wyciągnął z kąta sporą, misternym okuciem zdobną, szkatułkę.

Drżąca jego ręka długo w napełniających ją rupieciach szperała. Ruchem prędkim i niecierpliwym dobył wreszcie niewielką, wąską książeczkę w „weneckiej”, białej ze złotem, oprawie. Na grzbiecie książeczki błyszczał napis: Francesco Petrarca – Canzoniere183.

Razem z książeczką wypadła na posadzkę mała, kwadratowa deszczułka. Giano w pierwszej chwili nie spostrzegł jej i, szkatułkę zamknąwszy, na poprzednie miejsce odniósł. Dopiero, idąc do okna z Petrarką w ręku, stopą przedmiot wyrzucony potrącił i z ziemi podjął.

Deszczułka była oliwna; na deszczułce znajdowało się malowidło. Przedstawiało ono młodą, w stroju weneckim niewiastę, z czarnymi oczyma i włosem rudawym. Gdyby nie ostry wyraz twarzy, w zmarszczeniu czoła i ustach zaciętych widniejący, niewiasta byłaby piękna. Z wyrazem owym była tylko wspaniała.

Baldi ledwie na wizerunek oczy zwrócił, pobladł śmiertelnie. A jakby ten niewinny kawałek drzewa palce mu parzył, odrzucił go daleko od siebie.

Nie dość na tym. W nagłym wybuchu wściekłości malowidło raz jeszcze do ręki chwycił, paznokciami podrapał i, połamawszy na szczęty184, za okno cisnął.

Zrobiwszy to, biegać jął po izbie krokami wielkimi, dysząc głucho z tłumionego gniewu.

W tej chwili zakołatano do drzwi.

Giano zaklął i nie spieszył się z otwarciem.

Zakołatano powtórnie.

Młodzieniec nasrożył się i zasuwę odsunąwszy, szarpnął drzwiami gwałtownie, gotów przyjąć natręta słowem obelżywym…

W progu ukazał się – Fabio.

X. Los nieobecnych

Dnia jednego – we dwie niedziele może po wyjściu Włochów na wolność – Dobra zastała Basię płaczącą…

Dziewczyna siedziała w swej komnatce drugopiętrowej przy otwartym, na Wisłę wychodzącym oknie i zasłoniła duże oczy paluszkami różowymi, przez które łzy ciekły. Tuż obok, na stoliczku rzeźbionym, leżała książeczka nieduża w białej ze złotem oprawie.

Dobruchna srodze się przelękła.

– Gołąbko moja, co tobie?! – zakrzyknęła, do przyjaciółki biegnąc i dłonie od lica jej odrywając.

Basia ani próbowała się bronić. Wilgotne źrenice na przybyłą zwróciła i milczała. Ale falowanie jej piersi, pod złotonitną siatką widocznej, mówiło o silnym wzruszeniu.

– Co tobie, najmilsza? – pytała tamta, okrywając pocałunkami czoło jej i oczy. – Przelękłaś się czego? Chora jesteś? Może ci surowe posty cioci Ofki zaszkodziły?

Śliczne dziewczę główką potrząsło185 przecząco.

– Za tatusiem ci markotno?…

Główka wciąż się chwiała.

– Chciałabyś za mury, słowika posłuchać, w rzeczułce się popluskać, na sianokosach z kmieciównami186 o przepiórce zaśpiewać?

Znaki przeczące nie ustawały.

– A może… – zaczęła Dobra i urwała.

W tej chwili jednak Basia zwróciła na nią spojrzenie, które do pytań dalszych zdawało się zachęcać.

– A może – powtórzyła, do uszka małego pochylając się – może… za ukochanym tęsknica cię wzięła?

Oczy Basi zabłysły; śliczne liczko rumieńcem się pokryło. Milczała, ale już ruchy jej główki nie przeczyły.

– Za… Jurasiem? – szepnęła powiernica.

Na ustach dziewczęcia na krótką chwilę uśmiech zjawił się słaby.

– Za… Włochem – powtórzyła Dobra.

Ten sam uśmiech powtórzył się powtórnie i zaraz zniknął. Zniknął z ust – pojawił się w oczach. Był zaś rzewny, melancholijny, prawie bólu bliski.

Jednocześnie z tym uśmiechem Basia prawą ręką chwyciła dłoń przyjaciółki, a lewą biorąc książeczkę, tchem jednym czytać z niej jęła:

 
I'vidi Amor che begli occhi volgea
Soave si, ch'ogni altra vista oscura
Da indi in qua m'incomincio apparere.
 

– Ależ, Basieczko… – przerwała tamta, w zdziwieniu wielkim oczy otwierając szeroko.

Dziewczyna jednak zdawała się nie słyszeć i znów, kart kilka przewróciwszy, czytała:

 
Amor ed io si pien di maraviglia,
Come chi mai cosa incredibil vide,
Miriam costei, quand' ella parla o ride
Che sol se stessa e null' altra somiglia.
 
 
Dal bel seren delle tranquille ciglia…
 

– Ależ, Basieczko! – powtórzyła Dobra mocniej, rękę swą od uścisku uwalniając. – Czyż nie wiesz, żem ja prostaczka? Na włoszczyźnie tyleż się znam, co na hebrajskim języku!…

– Ach, żałuj! żałuj! – wykrzyknęła Basia, książeczkę zamykając. – Włoski język to nie mowa, to śpiew! Posłuchaj tylko, jak brzmi to jedno słowo: amor!… aaa-mooor!187

– Toć chyba nie lepiej niż nasze „kochanie”…

– A! Wiesz zatem, co słowo to znaczy?

– Z łacinym doszła. W modlitewniku moim często się Amor Dei188 powtarza.

– I łacina piękna. Zda mi się zawsze, że do Pana Boga mówić można tylko po łacinie; po włosku zaś tylko do… do…

– Do Giana!

Dziewczyna zapłoniła się ponownie, usta jej skrzywiły się jakimś grymasem niechętnym.

– Ech! – odparła niecierpliwie – nie to miałam na myśli… Rzec chciałam po prostu, że do pieśni nabożnych najlepsza łacina, a do pieśni… świeckich język włoski. Cudne tworzył rymy Kochanowski – a przecież pieśń jego nie głaska mię po sercu tak mile jak sonet lub canzona Petrarki…

– Ja ci zaraz rzekę189 dlaczego.

– Mów.

– Tamte pieśni czytałaś, gdyś dzieckiem była; te czytasz, gdy już duża z ciebie pannica. Niechby jednak i dziś jeszcze Kochanowskiego zaśpiewał ci Juraś, na lutni pobrzękując i słodko w oczy patrząc, wnet byś pewnie słodkość ich poczuła…

– Ty mi zawsze o tym Zawiślaku!

– Wolałabyś o Baldim?

– I na Baldim świat się nie kończy!

– Innych nie znasz…

Basia do połowy oczy zamknęła i długie, rozmarzone spojrzenie w błękicie letniego nieba utopiła.

– Ten, którego ja znam – mówić, jakby do siebie, jęła – z barw jest samych i blasku… Tak barwny jak zorza poranna, a jak słońce wschodzące tak świetny!… Objawił mi się niedawno – w pieśniach Petrarki mi się objawił… Odtąd nie mam już spokoju i tęsknoty na mnie przychodzą, jakich wprzód nie znałam… Nieszczęśliwa jestem, a do szczęścia dawnego wrócić bym nie chciała… Dziś zaszłaś mię płaczącą – ja często teraz płaczę… Nieraz po nocach łzy wylewam, a rzec bym na pewno nie umiała, czego w nich więcej: bólu czy rozkoszy?… I zawsze, gdy taka żałość słodka na mnie przychodzi, wyobrażam sobie, że lada chwila on przy boku mym stanie, słowami pieszczonymi zagada i tęsknoty wszystkie rozproszy…

Westchnęła, zamyśliła się, w marzeniach swych zatonęła…

– I cóż ty na to, Dobruniu? – spytała wreszcie, do obecności wracając.

Dobra przez cały ten czas wpatrywała się w przyjaciółkę z natężoną i niepokojem zaostrzoną uwagą. Na zapytanie nic nie odrzekła, tylko głową pokiwała znacząco.

Basia ruch ten podchwyciła. Na pobladłym jej licu odmalowała się trwoga.

– Dobruniu! Siostro! – zawołała, za obie ręce towarzyszkę chwytając. – Przerażasz mię, przyjaciółko moja! Starsza jesteś i życia lepiej świadoma; powiedz: może myśli moje grzeszne są? Może nie od Boga idą…

Dobra pomyślała chwilę nad odpowiedzią.

– Nie wiem – rzekła poważnie. – To wszakże pewna, że nie z nabożnej wzięłaś je książki…

Tamta zasępiła się bardziej jeszcze.

– Dobruniu, ja się boję!… – szepnęła, do przyjaciółki się tuląc. – Przy każdej modlitwie wątpliwość mię napada: jestemże190 tą samą, co dawniej? Bywam niekiedy jakby nieprzytomna… słów modlitwy zapominam… Czyżby mię łaska Boża odstępowała?

Drżeć poczęła całym ciałem i głowę na pierś przyjaciółki skłoniła.

– Może to czary? Może urok na mnie kto rzucił? – wyjąkała nagle głosem zmienionym.

Dobra ucałowała ją czule i do serca przycisnęła.

– Czary to są niezawodnie – z naciskiem rzekła. – Ale na nie nikt nie poradzi.

– Może astrolog?

– I to nie…

– Jak to? Nikt na świecie całym?

– Tegom nie rzekła. Poradzi człowiek, który czary sprowadził. Człowieka tego znam…

– I któż nim jest, Dobruniu?

– Ten, kto ci książkę ową podarował…

Ciche, do gołębich podobne łkanie, było jedyną na te słowa odpowiedzią.

*

Sercowa sprawa Giana rozwijała się coraz pomyślniej.

Odkąd Mejerin (sama, we własnej osobie, Mejerin) zestąpić raczyła z wyżyn dworskich na padół Rynku staromiejskiego i jako siostra bratewna (z bractwa różańcowego) nawiedziła ciocię Ofkę w jej własnym mieszkaniu, zaszła widoczna odmiana w stosunku całej rodziny Szeligów do młodego Włocha.

Stosunek ten, rzec by można: rozgrzał się…

Śpiewak królewski, zamiast zimnej atencji, spotykał się teraz z ciepłą serdecznością. Traktować go poczęto nieco poufalej, ale za to o wiele życzliwiej. Już nie gościem był i nie cudzoziemcem, ale za swojaka go uważano i prawie za domownika.

Stryj Jan, dotąd dość Włochowi niechętny, nabrał nagle upodobania do długich z nim dysput. Giano władał biegle łaciną, a i w polskiej mowie duże czynił postępy. Widział i umiał wiele, przedmiotu więc do rozmowy nie brakło. Stary ławnik najchętniej kierował ją na sprawy publiczne: na urządzenie republiki weneckiej, na stosunek doży do Rady Dziesięciu itp. Młodzieniec na wszystko umiał dać trafną i wyczerpującą odpowiedź.

Stryjek Basi bródkę siwą głaskał, pod wąsami się uśmiechał, a potem na osobności mówił do siostry:

– Ho, ho! Baśka szczęście ma… Chłopak setny: do tańca i do różańca… Nie znaleźć takiego między mieszczankami!…

A pocierając w zamyśleniu wygolone czoło, dodawał smętnie:

– Gdybyż nie Włoch!…

Ofka wówczas śpieszyła z obroną.

– To i cóż! Katolik jest – i dobry katolik. W Rzymie był, do Loretu pielgrzymował, z Ojcem świętym gadał, jak ja tu oto z tobą. Włosiennicy zażywa – i biczowania.

Brat milczał, nie przecząc, ale i nie przytwierdzając.

Zarzut to był w stronę Jura skierowany.

Stary Szeliga poruszył się niecierpliwie.

– Pani siostra – z przekąsem rzekł – zawsze Zawiślakowi przeciwna!

– Bo nie lubię, panie bracie, młodzianków bezbożnych i gwałtowników! – z naciskiem dodała.

Ławnik nosem czmychnął z wyraźnym zniecierpliwieniem.

– Powoli… powoli… – rzekł przeciągle. – Nigdy z sądem potępiającym zbytnio kwapić się nie trzeba. Co do bezbożności Zawiślaka, plotka to może być ludzka, nic więcej. A że się raz jeden krewkością uniósł, to i cóż? Młody jest. Wreszcie, gdyby naszej Baśki nie kochał, nie przyszłoby do tego.

– Piękne mi kochanie – odcięła stara panna – co do wieży prowadzi, między podpalaczy i opryszków! Już to gdy kto w religii nie twardy, to i w honorze wart mało!…

Szeliga poznał, że niewiasty nie przeprze191. Zamilkł więc i tylko laską okutą po posadzce jął stukać.

– A czy pan brat wie o wielkiej nowinie? – rzekła tamta w rozpromienieniu nagłym. – Panna Urszula mi ją w tajemnicy głębokiej zwierzyła. Nowina ta warta, by za nią oddać wszystkich Zawiślaków, z nabożeństwem ich i statecznością!

– Cóż takiego? – spytał podrażniony nieco ławnik.

A siostra mu wówczas do ucha samego:

– Oto król nasz najmiłościwszy dla ulubieńca swego chowa w zanadrzu – indygenat192

Stary mieszczanin na stołku podskoczył.

– Mejerin to mówiła? – wykrzyknął z twarzą rozpłomienioną. – Do pani siostry mówiła?

– Mówiła – i jeszcze dodała: sub conditione193 związku małżeńskiego…

Szeliga wytrzymać nie mógł. Porwał się ze stołka i do siostry przypadłszy, pomarszczoną jej rękę pocałunkami okrył.

– A! – mówił jak w odurzeniu – splendor! Splendor niesłychany!… Ta Baśka to do szczęścia stworzona!… Co powie Balcer, jak powróci!… I to Mejerin mówiła!… Dobry ten król! Niech łaska Boża zawsze z nim będzie!… A tego Giana jak żebym chciał uścisnąć!… Klejnot! Klejnot szlachecki194… No, szczęśliwa Baśka! Dalibóg, szczęśliwa!…

Gdy się brat Jan uspokoił, siostra Ofka usiąść mu przy sobie kazała i oboje o przyszłym związku bratanki poważnie jęli rozmawiać.

Rzecz to już była postanowiona. Wysłannica królewska grunt przygotowała, a Baldi zjednał sobie ciotkę i wkradł się w łaski stryja. Wczoraj właśnie deklarację swą złożył – tymczasem privatim195 z uwagi na nieobecność rodzica, potem ją wszakże powtórzyć miał formalnie z dziewosłębami196 i oracją właściwą.

Z chwilą gdy stryj ostatnich skrupułów się pozbył, sprawę można było uważać za skończoną. Pozostawała już tylko drobnostka: zgoda rodzica, no – i przyzwolenie panny.

Powrotu Balcera spodziewano się za miesiąc. Ostatnia wiadomość od niego nadeszła z Wenecji, dokąd na własnym okręcie zapłynął. Rodzeństwo postanowiło wyprawić doń pismo, które w porcie marsylskim znaleźć go miało. List natchniony przez Ofkę, a skomponowany przez Jana, miał przedstawić mu małżeństwo jedynaczki jako wielkie szczęście na dom ich spływające. Sam zresztą argument: „Król tak chce”, nie pozwalał wątpić o pomyślnym skutku poselstwa.

O Basię najmniej się kłopotano. Nie były to czasy, w których by młoda dziewczyna mogła była wolę swą przeciwstawiać woli starszych. O miłości i sercu śpiewywano wprawdzie po dworach przy lutni, a u ognia obozowego przy bandurce, nikomu jednak na myśl nie przychodziło utożsamiać życia z piosenką.

Miłość poczynała się dla niewiasty dopiero po odejściu od ołtarza, nigdy wcześniej; o sercu zaś miano pojęcie zgoła do dzisiejszego niepodobne. Człowiekiem „wielkiego serca” był wówczas taki, kto tęgo bił innych, a sam pobić się nie dawał. Mawiano też o „mężnym sercu” niewiast, które bez łzy jednej śmierć mężów swych lub synów dojrzałych przeniosły, oraz sławiono „wspaniałe serce” magnatów, co fortunę całą kościołowi i nędzarzom oddali.

Stryjek Jan i ciotka Ofka, w najsolenniejszy wyraz twarze ubrawszy, kazali bratankę do siebie przywołać. Przywołanej „oznajmili”, że rękę swą oddać ma szlachetnemu Gianowi Baldi, dworzaninowi królewskiemu i artyście.

Nagły błysk rozwartych szeroko oczów, purpura gwałtownego rumieńca, a potem zaraz wzrok wbity w ziemię i marmurowa całej twarzy bladość były na oznajmienie to odpowiedzią.

Basia odruchowo chwyciła się za serce i odruchowo również wypowiedziała myśl, na dnie duszy drzemiącą:

– A Juraś?…

Ten jednak wykrzyknik zbyto milczeniem.

– Szlachetny Giano Baldi… – powtórzył uroczyście ławnik.

– Dworzanin Jego Królewskiej Mości i artysta o rozgłośnym imieniu… – dodała wyniośle ciotka.

– Zaszczyt niemały – ciągnął stryj – domowi naszemu wyświadcza, bowiem…

Przerwała mu Basia. Dziewczyna, przypominając sobie czy instynktem zgadując, co teraz „z roli” wypada, opiekunom swym do kolan się skłoniła – z płaczu nagłego wybuchem.

– Panie stryju! – wyjąkała – i ty, pani ciotko! Pozwólcież mi przynajmniej ze słowem ostatnim na przyjazd rodzica zaczekać…

Podnieśli ją i ucałowali.

– Nikt niewolić cię nie będzie – rzekł stryj. – Skoroś jednak dziewka już duża, a do stanu zakonnego inklinacji197 nie masz, więc zapewne przeciwić się szczęściu własnemu nie będziesz. Ufność tę gruntujemy na rozsądku twoim – ile że wedle statutu dziewkom już od trzynastej wiosny życia liczą się lata dyskrecjonalne198. A Speculum Saxonum199 córce mieszczańskiej wcześniej przyznawa pełnoletność niż szlachciance…

163małmazja – słodkie wino greckie. [przypis edytorski]
164che sarà, sarà (wł.) – co będzie, to będzie. [przypis edytorski]
165egzercycja (z łac.) – ćwiczenia. [przypis edytorski]
166naciągniony – dziś: naciągnięty. [przypis edytorski]
167zadowolniony – dziś: zadowolony. [przypis edytorski]
168muzykowie – dziś popr.: muzycy. [przypis edytorski]
169instrumenta – dziś popr.: instrumenty. [przypis edytorski]
170ad diabolum (łac.) – do diabła. [przypis edytorski]
171wirydarzyk (z łac.) – ogródek wewnątrz murów budynku. [przypis edytorski]
172in fundo (łac.) – na dnie (wieży). [przypis edytorski]
173iniuria (łac.) – dosł. bezprawie; krzywda. [przypis edytorski]
174immunitas (łac.) – nietykalność, przywilej. [przypis edytorski]
175sarafan (z ros.) – długa suknia z podwyższonym stanem, rozszerzająca się ku dołowi, najczęściej bez rękawów. [przypis edytorski]
176mentlik (z niem.) – tu: płaszczyk. [przypis edytorski]
177niewywczas – brak wypoczynku. [przypis edytorski]
178tremolando (z wł.) – wibracja, drżenie głosu. [przypis edytorski]
179dilettante (wł.) – artysta amator. [przypis edytorski]
180serenissime (łac.) – najjaśniejszy (panie). [przypis edytorski]
181bursa (z łac. bursa: sakiewka) – internat; budynek mieszkalny dla studentów i profesorów. [przypis edytorski]
182muzycki – tu: przeznaczony dla muzyków. [przypis edytorski]
183canzoniere (wł.) – pieśni. [przypis edytorski]
184na szczęty – na szczątki, na kawałki. [przypis edytorski]
185potrząsło – dziś: potrząsnęło. [przypis edytorski]
186kmieciówna – chłopska córka; kmieć: chłop. [przypis edytorski]
187amor (wł.) – miłość. [przypis edytorski]
188Amor Dei (łac.) – miłość Boga; miłość do Boga. [przypis edytorski]
189rzekę (daw.) – powiem; do: rzec: powiedzieć. [przypis edytorski]
190jestemże – konstrukcja z partykułą -że; znaczenie: czy jestem. [przypis edytorski]
191przeprzeć – zwyciężyć w siłowaniu się. [przypis edytorski]
192indygenat (z łac.) – nadanie obcokrajowcowi praw i przywilejów szlachcica polskiego. [przypis edytorski]
193sub conditione (łac.) – pod warunkiem. [przypis edytorski]
194klejnot szlachecki – herb. [przypis edytorski]
195privatim (łac.) – prywatnie, nieoficjalnie. [przypis edytorski]
196dziewosłęb – swat; pośrednik przy kojarzeniu pary małżeńskiej. [przypis edytorski]
197inklinacja – skłonność. [przypis edytorski]
198lata dyskrecjonalne – pełnoletność (do małżeństwa). [przypis edytorski]
199Speculum Saxonum (łac.) – Zwierciadło Sasów (a. saskie); średniowieczny spis prawa zwyczajowego Saksonii, obejmujący przepisy prawa ziemskiego, karnego, procesowego i prywatnego, elementy prawa kanonicznego i prawa lennego; stało się podstawą prawa miejskiego na Węgrzech, w Czechach i Polsce; w 1506 r. wydrukowane w tłumaczeniu na polski w Statucie Łaskiego, w 1535 r. decyzją króla Zygmunta Starego stało się prawem obowiązującym w sądach miejskich i wiejskich. [przypis edytorski]