Бесплатно

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

XIV

Hrabia de Lembrat wstał.

– Kochany Cyrano – wyrzekł – rozumiem twą urazę, ale, doprawdy, nic na to nie umiem poradzić. Zwolnij mnie łaskawie od tłumaczenia się, które zresztą jest mi obojętne, i od usprawiedliwiania się, które by mnie nie przekonało.

– Cierpliwości, Rolandzie! Nie chcę mówić z tobą w obecności twych przyjaciół. Będziesz mi wdzięczny za tę okoliczność.

– Wdzięczny? – zaśmiał się hrabia.

– Tak; ale wierz mi, że lepiej będzie, gdy się tymczasem na tym punkcie zatrzymamy. Niebawem będziesz wolny; wówczas też będziemy mogli rozmówić się otwarcie… jeśli naturalnie zgodzisz się na to.

– Aby ci dogodzić, gotów jestem pożegnać swych gości.

– Nie śpieszy mi się zbytnio. Poczekam.

W godzinę później salony pałacu przy ulicy Świętego Pawła były puste. Uwięzienie Ludwika położyło koniec zabawie i każdy zrozumiał konieczność prędkiego wyniesienia się do domu.

– Przejdźmy do mego gabinetu – rzekł Roland do Cyrana. – Będziemy tam mogli swobodniej porozmawiać.

Rinaldo, który już powrócił do domu, wziął świecznik i udał się naprzód, oświetlając drogę rozmawiającym. Gdy weszli do gabinetu, Roland odprawił służącego.

– Czy jesteśmy zupełnie sami? – zapytał Cyrano.

– Tak. Lecz na co ta wielka tajemniczość?

– To, co ci mam powiedzieć, nie powinno być słyszane przez nikogo więcej, prócz nas dwóch. Wymaga tego twoja godność.

– Moja godność?

– Tak, a zarazem twoja miłość własna. Dla twego dobra jedynie wymagam jak największej ostrożności, gdyż co się mnie tyczy, zwłaszcza po tym, co zaszło, mało mnie obchodzi, czy ktoś z wytężonym uchem czai się za obiciem twego pokoju.

– Kto miałby nas podsłuchiwać? Na jakiej zasadzie opierasz to podejrzenie?

– Na dowodach niezwykłego zaufania, jakim zdajesz się obdarzać Rinalda.

– Pozbądź się swych obaw. Nikt nie usłyszy tego, co się tu powie. Mów zatem. Co masz mi do wyjawienia?

Oblicze Cyrana, aż dotąd zupełnie spokojne, w jednej chwili zmieniło wyraz. Oczy poety zabłysły, usta wykrzywiły się najwyższą wzgardą – i głosem ostrym, tnącym jak ostrze miecza rzucił on:

– Przede wszystkim mam ci do wyjawienia, że jesteś nędznikiem!

Roland porwał się wściekły z gniewu.

– Panie!

Szlachcic ujął go za ramię i ściskając energicznie, wyrzekł:

– Z wolna, z wolna, mości hrabio. Nie obrażaj się. Straciłeś do tego prawo.

– Znów obelga! – krzyknął Roland. – Czyś pijany, Bergeraku?

– Wiesz dobrze – odparł śmiało Cyrano – że wina wcale nie piję. To nie ja jestem pijany, ale ty, bratku, stchórzyłeś i usiłujesz miną nadrabiać.

– Stchórzyłem? Z jakiego powodu miałbym stchórzyć?

– Bo drżysz przed następstwami własnych czynów. Zgadujesz, że zamierzam ocalić Ludwika, a jego ocalić, znaczy ciebie zgubić.

– Znów ten Manuel – odezwał się wzgardliwie hrabia. – Nigdyż nie przestanie obijać mi się o uszy to liche imię?

– Do diabła! Jesteś bardzo wymagający i uszy masz bardzo delikatne, mój panie! Bierzesz się jednak do rzeczy bardzo niezręcznie. Robotę twoją widzi się, jak na dłoni. Chciałeś oszczędzić sobie ciężarów, jakie sprowadził na ciebie powrót brata i wymyśliłeś w tym celu marną komedię, zapominając, że ja tu jestem i że w każdej chwili mogę w niej rolę przemienić. Gdybym był chciał uczynić to przed godziną, musiałbyś przy wszystkich żebrać mego przebaczenia i krwawymi łzami opłakiwać swą zdradę.

– Ty zmusiłbyś mnie do tego?

– Ja. Wiadomo ci dobrze, nieprawdaż, że Manuel, że Ludwik raczej jest twoim bratem. Na co tu grać komedię? Nikt nas nie słyszy.

– Skończmy to już raz, Bergeraku. Ta rozmowa przykrość mi sprawia.

– Od ciebie tylko zależy skrócić ją.

– W jaki sposób?

– Uznaj prawdę. Oddaj Ludwikowi, co mu się należy!

– Ludwik nie żyje!

– Ech, wiesz równie dobrze jak ja, że to nieprawda. Przekupiłeś tego łotra Ben Joela i za garść złota wyrecytował on głośno lekcję, której go po cichu wyuczyłeś.

– Zapłacisz mi za te obelgi, Bergeraku!

– Ile tylko zażądasz. Ale wpierw ukończyć musimy swą rozmowę. Księga, w której zapisano dowód tożsamości Ludwika, znajduje się w twoich rękach, przyznaj.

– Ben Joel oświadczył w twojej obecności, że ta księga nigdy nie istniała.

– Istniała i istnieje. Być może zresztą, że jej nie posiadasz, gdyż ten zbój jest zarazem szczwanym lisem, który nie pozbywa się łatwo tak drogocennego dowodu. Ale w takim razie tę książkę ja będę posiadał.

Roland śmiać się zaczął.

Cyrano powtórzył z naciskiem:

– Tak lub inaczej, polubownie lub przemocą zdobędę ją: bądź tego pewny.

Taka pewność siebie brzmiała w tych słowach, że śmiech zamarł na ustach hrabiego.

– Skończywszy z tą kwestią – podjął Cyrano – pogadamy teraz, jeśli pozwolisz, o tobie. W tym głównie celu tu przyszedłem.

– O mnie?

– Tak. Nadeszła chwila, w której wypada ci opowiedzieć pewną historyjkę, tak dalece dla rodziny de Lembrat zajmującą, że ojciec twój zadał sobie pracę opisania całej własną ręką.

– Nie wiem o takim piśmie.

– Byłoby lepiej dla ciebie, żebyś go nigdy nie poznał. Ale silne choroby wymagają silnych leków.

– Jakiż wstęp rozwlekły! Można by sądzić, że zabierasz się do wygłoszenia wyroku na mnie.

– Kto wie? – rzekł tajemniczo Cyrano.

I głosem dobrotliwym, któremu dodawał szczególnego znaczenia uśmiech ironiczny, dodał:

– Usiądź, Rolandzie. Zdaje mi się, że drżysz?

– Dziękuję – odparł oschle hrabia, odsuwając kolanem podane sobie krzesło.

– Jak chcesz. Słuchaj zatem. Opowiadanie moje zmieni niewątpliwie cały porządek twych myśli i projektów.

Roland wzruszył ramionami i przybrał minę zniecierpliwioną.

– Zaczynam – rzekł poeta. – Hrabia de Lembrat, twój ojciec – Cyrano położył umyślny nacisk na ostatnie słowa – był człowiekiem nadzwyczaj dbałym o świetność swojego rodu i pragnął najbardziej, aby ten ród odżył i utrwalił się w jego potomkach. Szlachetne to pragnienie, ani słowa. Tymczasem po dziesięciu latach małżeństwa żona hrabiego nie obdarzyła go jeszcze przyszłym dziedzicem imienia i majątku. Najuczeńsi lekarze, wezwani na naradę do zamku Fougerolles, oświadczyli nareszcie, że pani de Lembrat nigdy nie doświadczy rozkoszy macierzyństwa… Trzeba było pogodzić się z losem; ród de Lembrat miał wygasnąć! Zaczyna cię to zajmować, nieprawdaż?

– Mów dalej – odrzekł krótko Roland.

– Ród de Lembrat miał wygasnąć i cała prowincja była smutkiem przejęta z tego powodu, gdy niespodzianie, wbrew wszelkim przewidywaniom, hrabia rozgłosił z triumfem, że żona jego spodziewa się potomka. W kilka miesięcy później odbyły się chrzciny tęgiego chłopca. Otóż, czy chcesz wiedzieć, skąd się wziął ten mały zuch, któremu przeznaczone były wszystkie świetności magnackiego rodu? Z nędznej lepianki jednego z poddanych hrabiego, postrzygacza baranów, nazwiskiem Jakub Rogacz.

– Niedorzeczna bajka! – spróbował zadrwić hrabia.

– To nie bajka, broń Boże, lecz najoczywistsza prawda, spisana ręką twego ojca i jego podpisem stwierdzona. Hrabia de Lembrat, słuchając jedynie podszeptów dumy, postanowił chwycić się podstępu. Powiedział on sobie: „Moje rodowe nazwisko zabłyśnie jeszcze wśród świata, na przekór Bogu i naturze”. I w najściślejszej tajemnicy kupił od owczarza dziecko, kazał wynieść się jak najdalej jego prawemu ojcu i jego prawej matce, którzy zmarli następnie we Włoszech, i starał wmówić w siebie, że to jego własna krew płynęła w żyłach nowo narodzonego. Tym dziecięciem był Roland de Lembrat: byłeś ty!

– To oszczerstwo! – krzyknął Roland, odchodząc od siebie z bólu i wściekłości. – Bezcześcisz pamięć mego ojca!

– Rzecz jest ciężka do zniesienia – ciągnął spokojnie Cyrano – przyznaję to najzupełniej. Pomiędzy szlachetnie urodzonym hrabią a ubogim postrzygaczem baranów leży przepaść. Kończę jednak. W pięć lat po przybyciu fałszywego syna hrabina, tym razem zadając rzeczywiście kłam przewidywaniom lekarskim, uczuła się w stanie błogosławionym i dała życie Ludwikowi… lub Manuelowi, jeśli cię to imię mniej niepokoi. Łatwo odgadnąć wynikłe stąd zamieszanie: żal twego ojca, wyrzuty sumienia, obustronne wymówki. Cofnąć się jednak było już niepodobieństwem. Trzeba było wypić piwo, którego się nawarzyło. Hrabia pozwalał wyrastać obok siebie obu chłopcom, zamyślając z czasem zaznaczyć między nimi różnicę. Ciąg dalszy jest ci znany. Ludwik został porwany przez bandę Cyganów i zrozpaczony hrabia, zwątpiwszy, aby go mógł kiedykolwiek odnaleźć, miał przed śmiercią tę przynajmniej pociechę, że w przysposobionym synu pozostawił następcę. Jednakże wszystko przewidując i chcąc zabezpieczyć los prawego syna na wypadek, gdyby się zjawił, napisał własnoręcznie wyznanie, o którym ci mówiłem i mnie powierzył drogocenny ten dokument, w którym mieści się także rozporządzenie dotyczące ostatniej woli.

Roland wpatrywał się w mówiącego ze zdumieniem, którego nie starał się już nawet ukrywać.

– Uspokój się – dodał Bergerac – w akcie tym, po szczegółach wyjaśniających twoje stanowisko, powiedziano, że gdyby odnalazł się Ludwik, będziesz obowiązany oddać mu połowę majątku rodzinnego. Twój ojciec był człowiekiem sprawiedliwym; nie chciał on uczynić cię niewinną ofiarą podejścia, do którego wmieszany zostałeś nieświadomie.

– Och, szatanie! – wykrzyknął Roland – czynisz sobie igraszkę z najdotkliwszych moich uczuć i usiłujesz wyzyskać moją dobrą wiarę. Nie uda ci się to jednak. Czyż możesz przypuszczać, aby mój ojciec postępował tak, jak twierdzisz!? Gdyby zaś było tak, to czyż możliwe jest, aby pozostawił piśmienny dowód swego oszukaństwa?

– Ten dowód istnieje, zapewniam cię słowem honoru.

– Pokaż go!

– Na nieszczęście, nie posiadam go u siebie. Obawiając się jakiej złej przygody, powierzyłem go w ręce przyjaciela. Gdybym umarł, te ręce potrafią zrobić użytek ze skarbu, który im oddano do przechowania.

 

Ostatnie słowa, oddalające groźbę natychmiastowego niebezpieczeństwa i pozostawiające trochę miejsca na wątpliwości, przywróciły Rolandowi poprzednią pewność siebie.

– Zatem – przemówił – cóż zamierzasz uczynić?

– Nic, jeśli zgodzisz się na uznanie praw Ludwika. W razie przeciwnym zamierzam udać się po testament hrabiego de Lembrat i dać mu rozgłos potrzebny.

– Wyznaj, Cyrano, żeś liczył na swój dowcip autorski, który trzeba stwierdzić, stoi na wysokości twej odwagi, aby mnie odwieść od tego, co nazywasz niesłusznie zdradą. Jestem gotów za śmiałość swą dać ci zadośćuczynienie ze szpadą w ręku, nie waham się jednak oświadczyć, że nie wierzę w owo rzekome wyznanie mego ojca.

– Nie wierzysz w nie?

– Nie, bo gdyby to było prawdą, nie zaś powiastką wylęgłą w twojej poetyckiej wyobraźni, nie oszczędzałbyś mnie tam, w salonie i ujawniłbyś przy wszystkich moją hańbę, aby nie dopuścić do uwięzienia Manuela.

– Jeśli pozwoliłem, aby uwięziono Ludwika, wiedziałem, co czynię. Było to niezbędne.

– Niezbędne? – powtórzył hrabia zaciekawiony.

– Niezbędne dla jego bezpieczeństwa.

– Nie rozumiem cię.

– Ale ja rozumiem siebie i to mi wystarcza. O, poznałem ja cię teraz do gruntu, hrabio Rolandzie! Pozostawić Manuela na wolności, wówczas kiedy ja bym wyruszył po testament, znaczyłoby to: odsłaniać jego piersi na wszystkie pociski losu. Pchnięcie sztyletu dużo czasu nie zabiera. Lepiej i bezpieczniej Manuelowi w więzieniu. Uwięzienie brata chroni cię od pokusy, a być może, iż oszczędza ci wyrzutów spełnionej zbrodni.

– Uważasz mnie za zdolnego do morderstwa?

– Po tym, com widział – oświadczył Cyrano bez ogródek – uważam cię za zdolnego do wszystkiego.

– O, tym razem – ryknął hrabia – żądam zadośćuczynienia za obelgę.

– Bić się z tobą nie będę. Mam ważniejsze cele przed sobą. Nie potrzebuję wstydzić się ani żałować tego, com powiedział. Oparłem słowa swe na dowodach. A wreszcie, gdybyśmy bili się z tobą, zabiłbym cię: a to byłaby dla ciebie wygrana!

Zaciśnięta pięść Rolanda uderzyła z wściekłością o stojący przy nim stolik. Czuł się pokonany przez zimną krew przeciwnika.

– Niech i tak będzie – syknął przez zaciśnięte zęby. – Idź, dokąd chcesz, czyń, co ci się podoba. Potrafię unicestwić wszystkie twe natarcia.

– Czy to ostatnie twoje słowo?

– Ostatnie.

– A więc tym gorzej dla ciebie. Księga Ben Joela i testament twego ojca wystarczą mi do powalenia cię o ziemię.

– O, bądź pewny, że księgi nie dostaniesz!

– Ach, ach! – zawołał Cyrano triumfująco. – Przyznajesz zatem, że księga istnieje!

Roland zagryzł usta aż do krwi, spostrzegając za późno błąd popełniony.

Chciał coś powiedzieć – Cyrano nie dał mu na to czasu.

– Dość już się dowiedziałem – rzucił na odchodnym. – Do dzieła teraz. Ben Joel pierwszy; ty zaraz po nim.

XV

Po odejściu Cyrana hrabia stał pewien czas nieruchomo, rozmyślając nad trudnościami położenia.

Zbyt dobrze znał poetę, aby mógł wątpić o prawdzie tego, co usłyszał.

To niespodziane wyznanie zadało śmiertelny cios jego dumie i ukazało mu przepaść poniżenia i hańby, w którą wtrącić go może jedno słowo Bergeraka.

Myśl o uwolnieniu Manuela zatarła się chwilowo w jego umyśle, zaprzątnięty był całkowicie sprawą osobistego zabezpieczenia się. Trzeba było przede wszystkim uniknąć za wszelką cenę skandalu rozpraw publicznych; trzeba było następnie powstrzymać Cyrana od zamierzonych kroków, wytrącić mu broń z ręki i uczynić go nieszkodliwym.

Powziąwszy to postanowienie, Roland, mało skrupulatny w wyborze środków, przywołał gwałtownie Rinalda. Ten ostatni, każdej chwili gotowy na usługi swego pana, przybiegł natychmiast.

– Czy pan hrabia, broń Boże, niezdrów? – zapytał, dostrzegłszy zmienioną twarz Rolanda.

– Nie o to chodzi. Czy możesz rozporządzać Ben Joelem lub kilkoma innymi pieskami tegoż samego gatunku?

– Ben Joel należy do nas ciałem i duszą. Dość grubo posmarowaliśmy go za to. Jestem pewny, że znajdzie on w potrzebie pomocników, na których również będzie można liczyć.

– W takim razie nie traćmy ani chwili.

– Co trzeba czynić?

– Muszę koniecznie, dla powodów, których znać nie potrzebujesz, dostać do rąk pewien ważny dokument spisany własną ręką mego ojca.

– Gdzie się ten dokument znajduje?

– Tego właśnie nie wiem. Wiadomo mi jedynie, że otrzymał go w depozyt Cyrano i że tenże Cyrano powierzył go z kolei komu innemu.

– Do licha! To bardzo zagmatwane!

– Nie ma węzła tak splątanego, by nie można go było rozwiązać przy pomocy cierpliwości.

– I pieniędzy – uzupełnił Rinaldo, który nigdy nie tracił z oczu rzeczy poważnych.

– Będziesz je miał. Sprawa, którą ci powierzam, ma w tej chwili cztery punkty główne. Szpiegować zręcznie Cyrana i jeśli wyruszy w drogę, dowiedzieć się, dokąd pojechał. Nie dopuścić, aby dostał się do celu podróży. Zdobyć pismo mego ojca, wyśledziwszy nazwisko i miejsce pobytu depozytariusza. Odebrać Bergerakowi podstępem lub siłą dokument w razie, gdyby wymijając wszystkie zasadzki i zwalczając wszystkie przeszkody przyszedł on do jego posiadania.

– Doskonale. Wszystko będzie spełnione. Widzę jednak, że pan hrabia przygotował mi tym razem twardy orzech do zgryzienia. Kapitan Czart nie tak łatwo daje się złapać. Zna on różne diabelskie sztuczki, wskutek których kto z nim zadziera, bardzo skórą swą ryzykuje.

– Zabobonny prostaku! – wykrzyknął hrabia z gniewem. – Boisz się zatem?

– Niech się pan hrabia nie gniewa. Być może, iż się boję, ale znam swą rzecz i skuteczniej usłużę panu hrabiemu ze swym prostactwem niż niejeden zbir ze swą szpadą.

– Będziesz miał zresztą do pomocy Ben Joela i jego szajkę.

– Biorę to naturalnie w rachubę. Kiedy zabieramy się do dzieła?

– Natychmiast.

– To znaczy jutro rano, gdyż o tej godzinie Bergerac, choćby był najwścieklejszy, wychrapuje w najlepsze.

– Zgoda na jutro. Ja ze swej strony postaram się, aby ów Manuel został osądzony w skróconym terminie; gdybym zaś uważał, że sprawiedliwość starosty posuwa się zbyt opieszale…

Nie dokończył. Złowrogi uśmiech prześliznął się po jego bladych wargach. Roland przygotowany był sięgnąć uzbrojonym ramieniem do najskrytszej ciemnicy więzienia Châtelet i ugodzić w bezbronną pierś Ludwika.

– Ech! – wtrącił poufale sługus – czyżby to jeszcze szło o tego lalusia, wicehrabiego?

– Cóż to, mości Rinaldo, odważasz się mnie badać?

Sługus zaczerwienił się i z przesadną uniżonością spuścił oczy w ziemię.

– Idź – zakończył hrabia – i nie staraj się wiedzieć więcej, niż potrzeba. Masz tu zasiłek dla dodania odwagi swym ludziom.

Roland zanurzył rękę w szufladzie florenckiego kantorka, kunsztownie wykładanego kolorowymi kamykami, słoniową kością i masą perłową – i wydobył garść złotych pieniędzy, które, nie licząc, rzucił na stół przed Rinalda.

Włoch ukrył pośpiesznie złoto w swej kiesce i posłuszny skinieniu ręki swego pana zabrał się do odejścia. Odchodząc, rzekł jeszcze:

– Jutro wieczorem będę miał zaszczyt zawiadomić pana hrabiego o wyniku swych poszukiwań. Teraz idę obmyślać plan działania.

Świtało już, gdy Roland kładł się do łóżka. Na próżno jednak przyzywał sen; na jedną chwilę nie mógł się uspokoić. Dźwięczał mu nieustannie w uszach przenikliwy głos Cyrana, a nazwisko prawdziwego ojca, Jakuba Rogacza, postrzygacza baranów, występowało wciąż przed jego oczyma, wypisane ognistymi głoskami na ciemnej ścianie pokoju.

W tymże czasie Cyrano „wychrapywał w najlepsze”, wedle wyrażenia Rinalda. Toteż wstał o wczesnej godzinie, doskonale wywczasowany i z potrzebnymi do dalszych zapasów siłami.

Zaraz po przebudzeniu zawołał Sulpicjusza, który spał w bocznym pokoju.

Sekretarz przetarł oczy i podniósł się podśpiewując, co było niezawodnym znakiem złego humoru, spowodowanego zbyt wczesnym przebudzeniem.

– Młodzieńcze – rzekł Cyrano – nie po to cię zbudziłem, abyś machał piórem, utrwalając na papierze ody, ronda i ballady. W tej chwili idzie o co innego. Niech sobie czernidło wysycha w kałamarzu, ty zaś zdejmij ze ściany ten uczciwy rapier.

– Znów pan idzie bić się? – zapytał pisarz.

– Bynajmniej, ale będziesz mi towarzyszył w pewnej małej wyprawie, ponieważ zaś umiesz wypisywać równie zręcznie zygzaki szpadą jak piórem, więc nie zawadzi, abyś poparł mnie kilkoma młyńcami, gdy się znajdzie do tego okazja.

Oczy Sulpicjusza Castillana zabłysnęły. Pisarek ten miał duszę rycerską i lubił namiętnie wszelkie wyprawy połączone z niebezpieczeństwem. Toteż przybrał natychmiast minę zafrasowaną, zły humor jego ustąpił w jednej chwili, jak na skinienie czarnoksięskiej laseczki.

Z rozwieszonego na ścianie arsenału poety wybrał doskonały oręż, o delikatnym ostrzu a szerokiej gardzie, i zgiąwszy go kilkakrotnie na posadzce, dla wypróbowania hartu i giętkości, wsunął do pochwy przy swym pasie z bawolej skóry.

– Na Herkulesa! – zawołał Cyrano – dzielnie wyglądasz w tym przystrojeniu, mości Castillanie, a dobra mina bardzo przydać się może, gdyż idziemy brać szturmem ładną dziewczynę, a przynajmniej jej mieszkanie.

– Na cóż w takim razie wojenny rynsztunek?

– Przy ładnej dziewczynie może łatwo znaleźć się kilku zawalidrogów z giętkim żelazem w silnej łapie.

– Rozumiem. Czy zaraz wyruszamy, mistrzu?

– Wyruszamy dziś wieczorem. Ciemność, mój synku, jest pewniejszą od dnia powiernicą tajemnic. Jeżeli zajdzie potrzeba wymienienia kilku szturchańców, lepiej, że się to odbędzie po ciemku, bez niepotrzebnego kłopotania pachołków miejskich i gorszenia statecznych mieszczan. Idź pogapić się trochę w stronę Nowego Mostu, ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry imć panu Janowi de Lamothe, naszemu drogiemu, kochanemu, czcigodnemu staroście, którego niechaj dziś jeszcze wszyscy diabli porwą!

Po tym dialogu poeta i jego sekretarz, zadowoleni z siebie i weseli, wyszli razem na ulicę.

Jan de Lamothe raczył łaskawie objaśnić Cyrana, że sprawa Manuela wymaga długich dochodzeń sądowych i że prawdopodobnie przed upływem miesiąca nie wejdzie na wokandę. O tym tylko poeta chciał się dowiedzieć.

W drodze nadzwyczajnej łaski dozwolono poecie przesłać więźniowi kartkę, w której zalecał mu on po prostu być cierpliwym.

Stamtąd powrócił do domu, gdzie nie zastał jeszcze Castillana.

Szlachcic zjadł śniadanie i jął pisać długi list do Jakuba Szablistego. Skończywszy, schował pismo do szuflady, z której wydostał przyzwoicie zaokrąglony worek.

Sekretarz niebawem powrócił, dzwoniąc rycersko swym rapierem.

– Mamy jeszcze czas – rzekł Cyrano. – Chodźmy na obiad pod „Śmiałe Serce”; przeczekam tam do wieczora.

– O mistrzu, ty miewasz zawsze cudowne natchnienia. Zapomniałem właśnie zjeść śniadania i głód tak mi doskwiera, że łykałbym kamienie, na podobieństwo Saturna, ojca bogów.

Oberża „Pod Śmiałym Sercem” znajdowała się na ulicy Guenégaud, w pobliżu budy sławnego Brioché, w której zaszła opłakana scena z małpą Fagotin.

Z okien dolnej komnaty, gdzie zasiedli młodzi towarzysze, widać było kawałek Nowego Mostu. Nie bez myśli wybrał zapewne Cyrano to miejsce na poczekalnię. Z miejsca, na którym siedział, mógł bez trudności obserwować, co się dzieje na zewnątrz; nie przestając też jeść i nie przerywając rozmowy z Sulpicjuszem, badał wciąż wzrokiem tę część Nowego Mostu, którą obejmowały jego spojrzenia.

Zmierzchało już; niebawem postacie przechodniów, oglądane przez małe szybki oberży, poczęły wydawać się niepewnymi cieniami; niepodobna było prowadzić dalej spostrzeżeń. Nie było to widocznie po myśli Cyranowi, bo zaklął pod wąsem i wstawszy od stołu, dał znak towarzyszowi, aby uczynił toż samo.

Wyszli obaj i posuwając się wybrzeżem Sekwany skierowali kroki na most Nesle. W drodze Cyrano udzielił towarzyszowi przyciszonym głosem kilku objaśnień, o które tamten nie śmiał dotąd zapytywać.

Niebawem ukazał się ich oczom Dom Cyklopa, rysując się we mgle czarną sylwetą, którą u szczytu rozjaśniało jedynym punktem świetlnym okienko Zilli.

– Jest w domu – szepnął Cyrano. – Popatrzmy trochę.

Owinięci w płaszcze, zatrzymali się o kilka kroków, pod liściastym sklepieniem olbrzymiego wiązu, który rozpościerał nad nimi pokręcone gałęzie. Można było niemal otrzeć się o nich, a jednak ich nie spostrzec, tak byli nieruchomi i jakby zlani w jedną masę z ciemnym pniem starego drzewa.

O tej porze niewielu było przechodniów w tej stronie miasta i zwykły gwar uliczny zaczynał już przycichać. Była to godzina, w której stateczni mieszczanie powracają do domu, a przedmieściowe włóczęgi, nędzarze, awanturnicy i inni kawalerowie „Pięknej Gwiazdy” rozpoczynają swe nocne wyprawy.

 

Już od pół godziny Cyrano i Sulpicjusz stali na czatach, gdy nagle w Domu Cyklopa otwarto ostrożnie furtę. Wyszedł nią człowiek, za którym pośpieszyli wkrótce dwaj czy trzej inni. Przeszli wszyscy tuż obok czatujących, nie spostrzegając ich jednak.

Gdy ostatni z nich wymijał Cyrana, poeta trącił łokciem towarzysza.

– Widziałeś? – zapytał, gdy już tamten znajdował się zbyt daleko, aby mógł usłyszeć.

– Któż to taki?

– To on, Ben Joel!

– Na honor! Nie mam pańskich oczu ostrowidza i nie mógłbym sprawdzić tego spostrzeżenia.

– Poznałem go wybornie i przyznam ci się, żem bardzo zadowolony z naszych czatów. Wyjście tego łotra ułatwia nam robotę. Zależało mi na tym, aby nie czynić hałasu; jakoż będziemy mogli dopełnić najspokojniej w świecie poszukiwań, którym przyświecać jedynie będą piękne oczy tej kochanej Zilli. A teraz, chłopcze, nie traćmy czasu i wejdźmy do kryjówki.