Za darmo

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XII

Roland nie spieszył się bynajmniej z przedstawieniem brata margrabiemu de Faventines, ale ten ostatni położył koniec jego namysłom, przybył bowiem pierwszy do pałacu przy ulicy Świętego Pawła, aby powinszować obu braciom tak szczęśliwego zdarzenia.

Wieczorem tegoż samego dnia Roland i Ludwik udali się do margrabiego, na szczególne jego zaproszenie, i po raz pierwszy od pamiętnej sceny improwizacji Manuel znalazł się oko w oko z Gilbertą.

– Pani! – rzekł Roland de Lembrat do narzeczonej z lekkim uśmiechem, którego zdradziecka słodycz nie została przez nikogo zauważona – oto ów śmiały poeta, którego natchnieniem stałaś się pani dnia pewnego. Wolno mu teraz prawić pani tyle wierszy, ile mu się podoba. Nie jest to już człowiek obcy, jest to brat mój… i pani także – dodał z naciskiem.

Spojrzenia Gilberty i Manuela spotkały się i twarz panny de Faventines oblała się silnym rumieńcem, młodzieniec zaś, nadzwyczaj pomieszany, wyjąkał kilka słów bez związku.

Dopełniwszy nieuniknionej formalności, Roland pozostawił brata sam na sam z narzeczoną i zajął miejsce obok margrabiny. Znajdował dziką rozkosz w igraniu z ogniem, w pozostawieniu pozornej swobody miłosnym zabiegom Manuela.

Możliwe następstwa tego zbliżenia mało go obchodziły. Alboż nie miał poczucia swej wielkiej siły? Alboż nie wiedział, że gdy zechce, jedno słowo jego wystarczy do rzucenia brata w ściek, z którego wyciągnął go Cyrano?

Ochłonąwszy nieco, Manuel usiadł odważnie obok Gilberty i postanowił nie tracić ani minuty, aby wydobyć się z położenia, którego delikatność umiał ocenić właściwie jedynie Bergerac.

Wiemy już, że był to charakter łatwo zapalny i skłonny do wybuchów; osobliwa mieszanina odwagi i obawy; umysł niedostatecznie jeszcze zrównoważony i może niezupełnie dorastający zadania, które los przed nim postawił.

Gdy Manuel odnalazł brata, przyrzekł mu posłuszeństwo, przyjaźń i szacunek, a oto nagle widzimy go zapominającego najzupełniej, pod wpływem miłości, o wszystkich przyrzeczeniach.

Osądził, że dość czyni, zrzekając się majątkowych korzyści, jakie mu zapewniało urodzenie, i że za tę cenę wolno mu już słuchać głosu serca.

Był bardzo młody, nie znał się na ustępstwach i ugodach praktykowanych w świecie; przede wszystkim zaś był po uszy zakochany.

Któż mógłby się dziwić, że miłość opanowała młodzieńca niepodzielnie? Któż zwłaszcza mógłby go za to potępiać?

– Pani – rzekł do Gilberty – nadzwyczajne zdarzenie, które w życiu mym zaszło, jakkolwiek wstrząsnęło całą moją istotę, nie pozwoliło mi jednak zapomnieć o przeszłości. W przeszłości tej znajduje się fakt, który zmusza mnie prosić panią o przebaczenie.

Panna spodziewała się tych słów; prawie czekała na nie. Jednak gdy nadeszły, wysłuchała ich z drżeniem, prawie z trwogą.

W tejże chwili uświadomiła sobie wszakże, że ma przed sobą już nie biednego, ulicznego śpiewaka, lecz szlachcica, brata człowieka, który ma zostać jej mężem, i że, tak czy owak, nie zdoła uniknąć tego niebezpiecznego starcia; przybrała więc minę poważną, prawie lodowatą i zwróciła na Manuela zimne, pytające spojrzenie.

– Tak jest – podjął młodzieniec – muszę prosić panią o przebaczenie. Gdym nie był niczym, śmiałość moja, choć w istocie nadzwyczajna, nie mogła pani dotknąć ani nawet być przez panią zauważona; dziś…

Zaciął się. Gilberta powtórzyła:

– Dziś?

– Dziś – kończył – czuję, że szlachcic winien wytłumaczyć się z zuchwalstwa, którego dopuścił się względem pani włóczęga.

– Panie! – odpowiedziała, spuszczając oczy, Gilberta – zrywając całkowicie z przeszłością, powinieneś pan zapomnieć o wszystkim, co ma z nią łączność.

– Zapomnieć! – powtórzył młodzieniec. – Żądasz pani ode mnie jedynej rzeczy, której przyrzec ci nie mogę. Każ mi pani upokorzyć się i uniżyć przed sobą, przypomnij, żem ci winien głęboki szacunek, ale nie żądaj ode mnie ofiary z mych wspomnień.

Gilberta nic nie odrzekła.

– Pozwól pani – podjął Manuel, podniecając się dźwiękiem słów własnych, a bardziej jeszcze olśniewającą pięknością Gilberty – pozwól, abym się wyspowiadał przed tobą. Gdy poznasz pani moje całe życie, zdobędziesz się może na słówko choćby wyrozumiałości lub współczucia.

Jął mówić, ośmielony jej milczeniem; jął mówić o wszystkim, co wycierpiał, o wszystkim, na co się odważył. Opowiedział, jak nocami przemykał się w cieniu murów pałacowych; wyjaśnił tajemnicę bukietów, które każdego poranku rozkwitały na oknie Gilberty; wyspowiadał się ze wszystkich marzeń, ze wszystkich próżnych zamysłów, ze wszystkich szaleństw poety i zakochanego.

Gdy Gilberta słuchała tej spowiedzi, tajało jej w piersiach serce i zatrzymywał się oddech. Zapomniała o ojcu, zapomniała o Rolandzie, zapomniała o świecie całym.

Wyrwało ich z tego odurzenia, zarazem bolesnego i rozkosznego, spojrzenie Rolanda. Hrabia od kilku chwil stał przed nimi, obrzucając oboje wzrokiem ognistym.

Manuel opuścił salon margrabiego na pół przytomny i nic nie było w stanie otrzeźwić go z tego półsnu, w jaki wprawiła go rozmowa z ukochaną.

Następnych dni30 wicehrabia Ludwik de Lembrat powracał nieustannie do pałacu Faventines…

Reszta łatwa do odgadnięcia: Manuel i Gilberta wzajem się pokochali. Wyznanie miłosne wybiegło z ich ust prawie mimowolnie; przyszłość ukazywała im się teraz pełna trwogi i gróźb.

W tydzień mniej więcej po bytności w Domu Cyklopa – a w ciągu tego czasu nic się na pozór w sprawie tej nie zmieniło – wicehrabia Roland de Lembrat zaprosił swego przyszłego teścia oraz panią de Faventines i Gilbertę na zabawę, którą miał za dwa dni wyprawić.

– Sądziłem – dodał – że robię państwu przyjemność, zapraszając też czcigodnego Jana de Lamothe.

– Starostę – zawołał ojciec Gilberty. – Ależ zapomniałeś, kochany hrabio, że nie smakuje on bynajmniej w zebraniach takich jak my profanów.

– Bądź spokojny, panie margrabio, przyjdzie on i upewniam pana, że będzie nam często dotrzymywał miejsca w pałacu Lembrat – oświadczył hrabia z uśmiechem, który, jakby mimowolnie, skierował do Manuela.

Zabawa, na którą zapraszał Roland, nie była bynajmniej zaimprowizowana naprędce. Rinaldo na długo przedtem czynił do niej przygotowania i dopiero gdy były już ukończone, pan jego zajął się rozsyłaniem zaproszeń.

Rankiem tego ważnego dnia Ben Joel otrzymał pismo, zawierające tylko te dwa słowa: „Dziś wieczorem”.

Podczas gdy w mroku rozstawiono sidła, w które miał być pochwycony Manuel, ten ostatni ubierał się starannie na zabawę, nucąc półgłosem piosenkę miłosną, w której imię Gilberty powtarzało się nieustannie.

Roland de Lembrat miał widocznie dużo przyjaciół, gdyż salony jego zapełnił tłum równie liczny, jak świetny i ożywiony. Sprosił na ten wieczór całą śmietankę paryskiego towarzystwa. Tłoczono się i duszono po trosze – co dla powodzenia zabawy stanowi przyprawę konieczną.

Pierwszą osobą, którą dostrzegł margrabia de Faventines, wchodząc do salonu, był imćpan Jan de Lamothe. Starosta miał minę poważniejszą jeszcze i bardziej nadętą niż zwykle.

– Pan tu? – zapytał wesoło margrabia. – Pan, mędrzec, uczony, w tym wesołym gronie trzpiotów i lekkoduchów?

– Wszędzie jest miejsce dla sprawiedliwości, panie margrabio – odrzekł uroczyście starzec.

– Wiem o tym; sądzę jednak, że nie sędziego tu spotykam, lecz przyjaciela?

– Jednego i drugiego, margrabio!

– Jesteś pan bardzo surowy dzisiejszego wieczora; miałżebyś zachować jeszcze w sercu urazę do Bergeraka i wiedząc, że go tu znajdziesz, przygotowywać się do udowodnienia mu magii, herezji i bluźnierstwa przeciw religii?

– Nie, ale bądź waćpan pewny, że i jego kolej nadejdzie.

– A czyjaż nadeszła już, jeśli łaska? Przybyliśmy tu wszyscy, aby zabawić się wesoło, aby uczcić wspólną biesiadą powrót Ludwika de Lembrat, aby przyjąć udział w szczęściu jego brata. Czyżbyśmy, nie wiedząc o tym, deptali po wężach lub czyżby dom hrabiego był kryjówką spiskowców?

– Nie – zaprzeczył dość oschle starosta.

– W takim razie nic już nie rozumiem.

Jan de Lamothe pochylił się wówczas do ucha margrabiego i szepnął kilka słów.

– Co pan mówisz?! – zawołał de Faventines. – Czyż to możliwe?

– Jest z wszelką pewnością tak, jakem waćpanu powiedział. Hrabia de Lembrat uprzedził mnie zawczasu. Spełnię powinność swą do końca.

– Dziwne! Niesłychane! – powtórzył kilkakrotnie margrabia i wsparty na ramieniu starosty wmieszał się w tłum gości.

W chwili, gdy obaj mijali drzwi otwarte do pierwszego salonu, ujrzeli Gilbertę, której towarzyszył Manuel.

Margrabia poruszył się gwałtownie, jakby chciał podbiec do młodzieńca i odtrącić go od swej córki. Przytrzymał go de Lamothe, mówiąc:

– Miarkuj się, margrabio. Jeszcze nie pora.

Manuel i Gilberta przeszli spokojnie i usiedli przy otwartym oknie wychodzącym na ogród. Noc była cicha i jasna; zapach kwiatów unosił się w powietrzu; w gąszczach słychać było głosy wesołe i wybuchy śmiechu.

– Więc przyznajesz – mówił półgłosem młodzieniec, dla którego początek jego miłości był tematem niewyczerpanym – że miałem szczęście być przez ciebie poznany?

– Od pierwszego spojrzenia. Było to bez wątpienia przeczucie.

– Ach, czynisz mnie dumnym, Gilberto. Jak to? Wbrew przesądom społecznym, wbrew opinii świata całego, ten biedny Cygan, ten poeta uliczny potrafił wzbudzić sympatię w sercu patrycjuszki?

– Sama nie wiem, jak się to stało, Ludwiku. O, ilem ja wycierpiała, powtarzając sobie po tysiąc razy, że dzieli nas przepaść nie do przebycia, że żadna siła ludzka zbliżyć nas do siebie nie potrafi! Postanowiłam poświęcić się, zrobić z uczucia swego ofiarę, zachowując jednak do śmierci, jako najwyższą pociechę pierwszego wzruszenia.

 

– Droga Gilberto! Kiedyż będę mógł pochlubić się jawnie swym szczęściem?

– Gdy tylko zdobędziesz się na odwagę wyjawienia prawdy Rolandowi, jak ja postanowiłam wyznać ją swemu ojcu.

– Rolandowi! Zawsze o nim zapominam! Czemuż przywracając mi rodzinę, Bóg zmusił mnie wybierać pomiędzy niewdzięcznością i… nieszczęściem!

– Nie Boga trzeba tu oskarżać.

– A kogoż?

– Mnie. Nie miałam odwagi sprzeciwiać się swemu ojcu, a jednak powinnam była to zrobić, gdyż nie kochałam hrabiego. Teraz spełnię swój obowiązek.

– A brat?

– Brat jest człowiekiem zbyt prawym, aby miał żywić niechęć do ciebie za uczucia, które moje serce przepełniają.

– Żyjmy więc teraźniejszością, Gilberto.

– Żyjmy teraźniejszością i wierzmy w przyszłość…

W salonie pojawił się Cyrano. Spostrzegł z daleka zakochanych i zaraz do nich pośpieszył.

W kilka chwil później ukazał się sam Roland. Powitawszy już wcześniej większą część gości, wymknął się był do swego pokoju, gdzie odbył błyskawiczną naradę z Rinaldem.

– Wszystko gotowe – oświadczył mu ten ostatni.

Hrabia, zjawiwszy się z powrotem w salonie, pośpieszył przede wszystkim do Sawiniusza.

– A, nareszcie! – rzekł, witając poetę. – Spóźniasz się, mój drogi. A właśnie czekamy na ciebie z przedstawieniem.

– Cóż to za przedstawienie?

– Trochę muzyki, przy tym mały balecik.

I zaraz, zwracając się do Gilberty, zapytał:

– Pani jest królową zabawy, ja skromnym wykonawcą jej zleceń. Czy królowa pozwoli, abym dał znak zaczęcia?

– Ależ tak, niezawodnie! – odrzekła Gilberta z pośpiechem.

Hrabia klasnął w ręce. Zawieszona w jednym końcu salonu kurtyna podniosła się i muzykanci, zajmujący niewielką estradę, wykonali lekką uwerturę baletową. Na scenie ukazali się tancerze włoscy, będący podówczas w modzie w Paryżu.

Balet trwał krótko. Był on tylko prologiem komedii, którą miano za chwilę odegrać.

– Przepyszne! – pochwalił Cyrano. – Masz dobry smak, kochany Rolandzie.

– Nieprawdaż? – odparł ironicznie hrabia. – O, mam ja jeszcze dla ciebie wiele innych niespodzianek.

W tej chwili w otwartych drzwiach ukazała się dwuznaczna postać Rinalda. Łotr niósł tacę z chłodnikami; postępowali za nim służący, pełniąc tę samą czynność. Odpowiednio do swej roli przybrał on minę uczciwą, pokorną i prawie naiwną.

– Czyżbym się mylił? – rzekł Cyrano, przyglądając się służącemu. – Zdaje mi się, przyjacielu Rolandzie, że to ten gałgan Rinaldo, który przebywał w Fougerolles za dobrych czasów naszego dzieciństwa?

– Ten sam – przytaknął Roland.

Jednocześnie rzucił znaczące spojrzenie staroście, jakby zwracając uwagę jego na to, co ma nastąpić. De Lamothe skłonił poważnie głową na znak, że rozumie.

Przez szczególny zbieg okoliczności, który był może wynikiem umyślnego planu Rolanda, wszystkie główne osoby przybyłe na zabawę znalazły się w otaczającej go grupie.

Rinaldo obszedł tę grupę, podsuwając wszystkim z uniżonością swą tacę, i znalazł się niebawem przy Manuelu. Zamiast jednak podać młodzieńcowi chłodniki stanął nieruchomo i jął wpatrywać się weń z natężoną uwagą, jakby coś sobie przypominając.

– Cóż tak mi się przyglądasz, przyjacielu? – zapytał Manuel.

Rinaldo drgnął i zatoczył się, odgrywając znakomicie rolę człowieka schwytanego na gorącym uczynku. Taca wysunęła mu się z rąk, kryształowe naczynia rozbiły się z brzękiem na posadzce.

Hałas przyciągnął w tę stronę większą część gości. Hrabia miał już publiczność, której pragnął i której potrzebował.

– Niezgrabiaszu! – krzyknął na Rinalda.

Służący przyjął obelgę bez zmrużenia oka i przystąpiwszy do swego pana, szepnął mu coś na ucho.

– Czy wiesz, kochany bracie – przemówił głośno Roland do Manuela – co tak bardzo człowieka tego przeraziło?

– Nie zgaduję, doprawdy – odparł spokojnie młodzieniec.

– Oto wydało mu się, że cię zna.

– To bardzo możliwe. Ja wszakże go nie znam.

– Mówi nawet – nacierał Roland – że jest pewny swego i dodaje…

– Cóż takiego dodaje?

– Że nie jesteś moim bratem.

Nadzwyczajna ciekawość objawiła się w tłumie. Świetne grono węszyło skandal. Manuel doświadczył jakby ogłuszenia. Zapanował nad sobą i zmuszając się do uśmiechu, wyjąkał:

– Twoi służący są nie lada żartownisiami.

– Baczność! – mruknął do siebie Cyrano. – Wilk zrzuca jagnięcą skórę.

Rinaldo stał w środku grupy, do której przyłączali się coraz nowi goście. Manuel zbliżył się doń, położył rękę na jego ramieniu i patrząc oko w oko, wyrzekł z naciskiem:

– No, przyjacielu; przypatrz mi się dokładnie i powiedz z łaski swojej, kimże to ja jestem, jeśli nie wicehrabią Ludwikiem?

Lokaj miał minę zakłopotaną.

– Z przeproszeniem jaśnie pana – rzekł z maskowaną ironicznie bezczelnością – jaśnie pan jest Szymon Vidal.

– Szymon Vidal, syn ogrodnika z Fougerolles! – zaśmiał się szyderczo Cyrano. – Paradny koncept, ani słowa!

– Tak – ponowił Rinaldo – mały Szymuś, który zginął równocześnie z naszym drogim paniczem.

Cyrano wzruszył ramionami.

– Ten człowiek mówi od rzeczy – zwrócił się do Manuela. – Nie ma co mu odpowiadać.

– Mnie to zostaw, kochany Cyrano. Trzeba, żeby wszyscy byli sędziami mego honoru.

I przystępując ponownie do Rinalda, rzekł z mocą:

– Twoja pamięć, kochanku, jest zanadto wierna, a raczej zanadto usłużna. I po czymże poznajesz tak niezawodnie Szymona Vidal, który był dzieckiem pięcioletnim, gdy zniknął z domu?

– Dlaczegóż nie miałbym go poznać? Byłem w jego wieku i zapamiętałem go doskonale. Wszystkie jego rysy rozpoznaję w pańskich, które od tygodnia badam z uwagą. Gdyby mi zresztą pozostawała jeszcze jaka wątpliwość, jeden szczegół wystarczy do jej usunięcia. Pewnego razu, bawiąc się z Szymusiem, rozciąłem mu czoło kamieniem. Rana była szeroka i głęboka, wybornie pamiętam.

I przy tych słowach, wyciągając rękę do czoła Manuela:

– Otóż blizna! – oświadczył z przerażającym spokojem.

Teatralna ta scena wzbudziła szmer wśród obecnych.

– Nędzniku! – wrzasnął Manuel – zapłacono ci, abyś wygłosił te niedorzeczne oszczerstwa! Bracie mój, w imię prawdy i sprawiedliwości wypędź tego zuchwalca!

Roland odpowiedział wybuchem wzgardliwego śmiechu. Na niego przyszła kolej zabrania głosu w tej tragikomedii podstępu i podłości.

– Precz z maską, panie! – wyrzekł wyniośle. – Człowiek ten powiedział prawdę. Od tygodnia już haniebnie mnie zwodzisz.

– Co on mówi? – jęknęła Gilberta, która śledziła tę scenę z przestrachem, pozbawiającym ją prawie przytomności.

– Zastanów się, co czynisz, Rolandzie! – wtrącił się surowo Cyrano, nie dając czasu do odpowiedzi swemu protegowanemu.

– Nie przeszkadzaj, Bergeraku. Od trzech dni wiadomo mi już dokładnie, że ten, co się bratem moim mianuje, jest oszustem; od trzech dni powstrzymuję z wysiłkiem gniew i oburzenie. Świadectwo służącego jest niewystarczające, przyznaję to, ale dzięki wytrwałym poszukiwaniom, badaniom i pogróżkom udało mi się zdobyć inne, bardziej przekonywające i straszniejsze. Pewny, że winowajca już mi się z rąk nie wymknie, pozwoliłem mu przez pewien czas broić bezkarnie; zamiarem moim było od początku zedrzeć publicznie maskę z nikczemnika, napiętnować go w oczach całego grona ludzi uczciwych, którzy widzieli, jak zwiedziony na chwilę szatańskim podejściem, przyciskałem go do piersi jak brata. Tamto przyjęcie było jawne i głośne; jawną i głośną musi być też kara.

Manuel schronił się instynktownie pod opiekę Cyrana.

– Sawiniuszu! Sawiniuszu! – szeptał z trwogą – broń mię31, bo nie mam już nic do powiedzenia, bo czuję, że zginąć muszę.

Cyrano był zawsze gotowy do odparcia ciosu.

– W straszną grę wdałeś się, hrabio de Lembrat – rzekł z mocą. – Zaniechaj jej, póki czas. Dowody tożsamości Ludwika istnieją, w moich zaś rękach znajduje się broń, której doniosłości nie znasz jeszcze. Jest nią testament twego ojca.

– Wprowadzono cię w błąd, mój Cyrano, jak nas wszystkich. Ten człowiek nie należy do rodziny de Lembrat; nadużył on twej dobrej wiary i twego dobrego serca. Ty sam, nie mając dość siły, aby oprzeć się pierwszemu wzruszeniu, ośmieliłeś bezwiednie oszusta, którego ofiarą ja paść miałem.

Wypowiedziane to zostało ze zdumiewającym spokojem. Roland de Lembrat był strasznym zapaśnikiem.

– A podobieństwo Ludwika do ojca? – nacierał kipiący gniewem poeta – a piśmienne dowody? Cóż na to powiesz?

– Nic zgoła – zakończył zimno Roland. – Wykryłem i udowodniłem oszustwo; do pana starosty należy wymierzyć winowajcy sprawiedliwość.

– A, to i pan starosta do dzieła należy? Winszuję ci, Rolandzie, wszystkoś umiał przewidzieć i przygotować.

Na te słowa wystąpił czcigodny Jan de Lamothe i z zadowoleniem wewnętrznym, którego nie starał się ukrywać, wyrzekł:

– Tak, mój panie, wszystko zostało przewidziane. Nic nie ujdzie wzroku sędziego: słyszysz, waćpan? Nic! Pomyśl waćpan nad tym. Od trzech dni, uprzedzony przez pana de Lembrat, pracowałem w pocie czoła, aby zburzyć, coś waćpan zbudował. Powiodło mi się. Poleciłem uwięzić i poddać badaniu pańskich wspólników.

– Moich wspólników! – wrzasnął Cyrano. – Przez Boga żywego! Mości starosto, okiełznaj swój język, jeśli nie chcesz, abyśmy się na serio pogniewali ze sobą!

Przed groźnym gestem wojowniczego autora Podróży na księżyc Jan de Lamothe uważał za właściwe cofnąć się kilka kroków w tył.

– Powoli, panie de Bergerac – zaśpiewał, przedzieliwszy się od poety wystarczającą przestrzenią – ja, mój panie, nie jestem awanturnikiem. Mnie nie przezywają Kapitanem Czartem. Mogę przedstawić waćpanu dowody, że hrabia de Lembrat postąpił, jak mu obowiązek honoru nakazywał postąpić.

– I jakież to dowody, mości sędzio?

– Zeznania świadków.

– Jakich świadków?

– Ben Joela i jego siostry.

– Ach, Ben Joela! – wykrzyknął radośnie Manuel – jestem ocalony!

Cyrano krzyknął nań z gniewem:

– Dzieciaku naiwny, nicże nie pojmujesz32?!

Manuel w istocie nic zgoła nie pojmował. Nie domyślał się on nawet, jak głęboka jest przepaść, do której go wtrącono.

Otwarły się drzwi, do salonu wprowadzono Ben Joela i Zillę. Manuel postąpił kilka kroków ku nim. Ale nagle, spotkawszy ich spojrzenia, zadrżał, stanął w miejscu i pobladł śmiertelnie.

Twarz Bena Joela była pokryta chmurami jak niebo jesienne; twarz Zilli była marmurowa.

Manuel uczuł się w tej chwili całkowicie, nieodwołalnie zgubiony. Cyrano przeciwnie, zdawał się przyjmować porażkę obojętnie. Z zimną krwią rozsiadł się na krześle i śledził dalszy przebieg intrygi.

XIII

Para włóczęgów zatrzymała się na progu.

– Zbliżcie się i mówcie prawdę.

Ben Joel obiegł badawczym spojrzeniem całą grupę, potem lisim krokiem przepełznął do stolika, gdzie królował Jan de Lamothe i pełnym uniżoności głosem odpowiedział:

– Jego wielmożności, jasnemu panu staroście wiadomo już, że wyznawszy przed nim całą swą winę, nie potrzebuję obawiać się jego surowego sądu.

– O tym później. Czy znasz tego człowieka?

Cygan obrócił się do Ludwika, którego wskazał mu starosta.

– Znam – odrzekł po prostu – to mój towarzysz Manuel.

– Bardzo dobrze; ta szczerość będzie ci policzona. Opowiedz teraz tym panom z tą samą otwartością, z jaką czyniłeś wyznanie przede mną: co cię skłoniło do przedstawienia tego Manuela za młodego Ludwika de Lembrat?

– Tak, nicponiu, wyznaj to głośno – wtrącił Roland – bo ja to głównie padłem ofiarą twojej nieuczciwości.

Opryszek odpowiedział tonem swobodnym, prawie lekkim:

– Ach, jasny panie, czyn mój łatwo da się usprawiedliwić. Przypadek zbliżył mnie do pana de Bergerac, gdy zaś dostrzegłem, że pan de Bergerac, na zasadzie pewnych szczególnych okoliczności, domniemywa się w Manuelu wicehrabiego Ludwika de Lembrat, postanowiłem skorzystać z jego omyłki, aby zapewnić świetny los jednemu ze swych towarzyszów, o którym wiedziałem, że mnie przypuści do udziału w zyskach.

 

Ludwik, przybity do ziemi zeznaniem Ben Joela, zaczynał już wątpić sam o sobie.

– Piekielna maszyneria! – nie mógł powstrzymać się od zauważenia Jan de Lamothe.

Cyrano, który siedział dotąd w zupełnym milczeniu, przy ostatnich słowach Cygana podniósł się i stając przed nim, groźnie zawołał:

– Kogo ty chcesz wywieść w pole, Egipcjaninie przeklęty? To musi być wyjaśnione.

Brat Zilli zgiął się z uniżonością nieco ironiczną przed pytającym i odrzekł:

– Mówię świętą prawdę, jasny panie.

– Kłamiesz! – wykrzyknął wówczas Ludwik, wychodząc na chwilę z odrętwienia. – Czyż nie masz w ręku dowodów stwierdzających moje pochodzenie?

– Prawda! – poparł przyjaciela Cyrano – odnośne świadectwo zapisane jest w księdze rodu starego Joela. Zapamiętaj to, mości starosto.

Jan de Lamothe uśmiechnął się znacząco i zapytał:

– Czyś waćpan widział, panie de Bergerac, księgę, o której mówisz?

– Nie.

Starosta wzruszył ramionami i zwracając się do Ludwika powtórzył:

– A może waćpan ją widział?

– Nie widziałem – wyznał młodzieniec, pochylając głowę – tak często wszakże mówiono o niej w mojej obecności, i to wówczas, gdym w sprawie tej nie był zgoła zainteresowany, że nie mogłem wątpić o jej istnieniu.

– Księgi tej – przerwał starosta, nie zwracając najmniejszej uwagi na dowodzenie Ludwika – nie widziałeś waćpan i widzieć nie mogłeś, gdyż księga ta nie istnieje.

Z kolei zmieszał się Cyrano. Ale wystarczała mu jedna chwila do otrząśnięcia się z tego przykrego uczucia. Nie wątpił ani na chwilę o tożsamości Ludwika de Lembrat i wyrzucał już sobie nawet to przemijające zmieszanie, łatwo zresztą zrozumiałe wobec tak osobliwych powikłań.

Raz jeszcze natarł na Ben Joela, którego nikczemność i ujęte w system łotrostwo teraz dopiero ukazały mu się w świetle właściwym; i wstrząsnął go silnie za ramię.

– Alboż to prawda? – zagadnął Cygana, nie dając wiary oświadczeniu starosty.

– Prawda – odrzekł łotr, nie zmrużywszy oczu.

Roland triumfował.

W tej chwili rozstrzygającej nie zawiódł go żaden ze środków, na które liczył.

– Widzicie, panowie – szydził hrabia, zwracając się do swych gości – na jak nędznej podwalinie ten gmach kłamstwa został wzniesiony. W istocie, postąpiłem w tej sprawie jak skończony szaleniec, zadowoliłem się słowem honoru awanturnika i włóczęgi. Na szczęście, wszystko jest jeszcze do odrobienia i łatwowierność, której padłem ofiarą, nie będzie zanadto wiele kosztowała.

– O Sawiniuszu! – jęknął Ludwik, ściskając rękę przyjaciela – przeklęty niech będzie dzień, w którym wyrwałeś mię33 z nieświadomości.

– Jeszcze jedno pytanie – odezwał się nagle starosta, zaciekawiony w swych sądowych dochodzeniach, zwracając na siebie uwagę Ben Joela oraz jego sąsiadów. – Znana ci jest historia porwania wicehrabiego Ludwika i Szymona Vidala, syna ogrodnika?

Ben Joel uczynił ruch potakujący.

– Tak więc ten, którego nazywasz Manuelem, jest to w rzeczywistości?

– Szymon Vidal.

– A cóż się stało z drugim dzieckiem ukradzionym? Co się stało z Ludwikiem?

– Z Ludwikiem? – powtórzył Cygan, cokolwiek zmieszany. – Ludwik mając lat osiem umarł w obozowisku mego ojca. To wszystko, co wiem o nim, jasny panie.

– Musisz wszakże jeszcze coś wiedzieć.

– Co takiego?

– Musisz wiedzieć – nalegał sędzia – czy twój przyjaciel Manuel obmyślał wraz z tobą te piękne, ambitne plany?

Zaskoczyło to łotra niespodziewanie. Namyślał się, co odpowiedzieć. Coś, jakby głos sumienia, zagadało we wnętrzu jego duszy; usłyszał też cichy głos Zilli, która szepnęła mu do ucha:

– Nie gub go!

Jednocześnie hrabia de Lembrat, przechodząc mimo niego, rzekł półgłosem:

– Pamiętaj!

Ciągniony w tę i ową stronę, Cygan nie wiedział przez chwilę, kogo posłuchać. Wszystko doradzało mu oszczędzać interesu Rolanda, obawiał się jednak narazić sobie Zillę, której jedno słowo zgubić go mogło.

– Odpowiadajże – zgromił go starosta. – Czy Manuel był powiernikiem i wspólnikiem twoich zamysłów?

Surowy głos sędziego był tym ostatnim ziarnem piasku, które rzucone na pełną już szalę przechyla ją. Pod działaniem tego głosu Ben Joel wybrał, prawie bezwiednie, drogę przeciwną tej, na którą ciągnął go głos sumienia i Zilli.

– Tak – odrzekł – Manuel był moim wspólnikiem.

– Nędzniku! – zaryczał wicehrabia, nie panując już nad sobą – znów bezczelnie skłamałeś! Kłamiesz wciąż! Kłamiesz każdym słowem swoim! Ach, Zillo, moja siostro, moja dobra, poczciwa Zillo! Powiedz im, że są ofiarą błędu i podejścia! Ty znasz mnie, Zillo; ty wiesz, że nie byłbym zdolny do zarzucanej mi podłości.

Zilla ściągnęła brwi, gdy z ust jej brata wybiegło słowo oskarżające Ludwika. Teraz, gdy Ludwik przemówił, czoło jej stało się na powrót gładkie i surowe, i głosem zimnym, nie podnosząc oczu na mówiącego, rzekła:

– Nie były mi zupełnie znane projekty ani brata mego, ani twoje. Nie mogę tu nikogo ani oskarżać, ani bronić.

Zaraz też w głębi duszy pomyślała: „Spadł już dość nisko; teraz może już mnie kochać”.

Ludwik chciał przemówić. Starosta zatamował mu głos, odzywając się surowo.

– Manuelu, jesteś oskarżony i dostatecznie, jak sądzę, przekonany, o nieprawe przywłaszczenie sobie nazwiska i tytułów wicehrabiego Ludwika de Lembrat. Odprowadzony zostaniesz do więzienia, aby tam oczekiwać orzeczenia sprawiedliwości.

W tejże chwili dał znak. Drzwi otworzyły się ponownie i wkroczył przez nie dowódca miejskiej straży w towarzystwie kilku uzbrojonych pachołków.

– Jak to? Do więzienia – ujął się gwałtownie wzburzony Cyrano. – A, na Boga i wszystkich świętych! Komedię posunięto za daleko!

– Milczenie – rozkazał starosta.

A strażnikowi rzucił:

– Czyń swą powinność!

Dowódca straży zbliżył się do Ludwika i zażądał od niego szpady.

Młodzieniec, którego odwaga całkowicie się już wyczerpała, rzucił się w objęcia Cyrana, potem, powstrzymując z wysiłkiem łzy gniewu i wstydu, które mu się do oczu cisnęły, odpiął szpadę i wręczył ją Sawiniuszowi, nie chcąc oddawać jej wprost przedstawicielowi władzy starościńskiej.

Cyrano natomiast odzyskał spokój. Ruchem prawie uprzejmym podał dowódcy szpadę Ludwika i głosem, w którym nie było ani śladu wzruszenia, oświadczył:

– Ta szpada, cokolwiek o niej mówią ludzie, jest szpadą szlachcica. Bądź waćpan łaskaw obchodzić się z nią z szacunkiem. Co do ciebie zaś, mości starosto – dodał z rycerską swobodą – dowiedz się, że ja jeszcze nie wypowiedziałem w tej sprawie ostatniego słowa, choć pan już je wygłosiłeś.

Potem szerokim ruchem wyciągnął rękę do Manuela, który uścisnął ją energicznie.

– Idź, młodzieńcze, bez trwogi odprawiać swój czyściec – zakończył. – Nie zapominaj, że ja jestem wolny i że trzymam klucze do nieba.

Wygłosiwszy to zdanie, może nazbyt krasomówcze, przyjaciel Ludwika wykręcił się na swych wysokich napiętkach, ku wielkiemu zdumieniu Rolanda i starosty, dziwiących się, że tak filozoficznie przyjmuje następstwa tej przygody.

Tymczasem Ludwik znalazł sposobność zbliżenia się do Gilberty.

– Żegnam panią – wyjąkał głosem złamanym. – Zapomnij o mnie. Życie moje zamknięte.

Kurcz ścisnął mu gardło. Obawiając się wybuchnąć płaczem, okazać słabym i małodusznym, wybiegł z salonu szybkim krokiem, nie patrząc na nikogo. Straż starościńska pośpieszyła za nim.

– Ach, ojcze! – wykrzyknęła z boleścią Gilberta, osuwając się w ramiona margrabiego de Faventines. – Ja kocham go, kocham!

– Milcz, nieszczęśliwa! – zgromił ją starzec. – Twoje łzy są zniewagą dla hrabiego.

Dziewczyna wyprostowała się, dumna, zacięta, nieubłagana.

– Dla hrabiego? I cóż mnie hrabia obchodzi! Nie poślubię go!

Na margrabiego przyszła teraz kolej przybrania postawy niezłomnej.

– Poślubisz – rzekł z mocą. – Przyrzekłem i wymagam tego.

W chwili, gdy wynoszono mdlejącą Gilbertę i gdy Ben Joel wymykał się ostrożnie z Zillą pod opieką Rinalda, ten, którego nazywano Kapitanem Czartem i który podczas całej tej sceny zdawał się nie usprawiedliwiać niczym swego przezwiska, zachowując się prawie zupełnie biernie, Cyrano, jednym słowem, pochylił się do Rolanda de Lembrat i rzekł z uśmiechem:

– To był wspaniały sztych, przyjacielu Rolandzie. Ale teraz zobaczysz odparowanie.

30następnych dni – dziś: w następne dni; w ciągu następnych dni. [przypis edytorski]
31mię – dziś: mnie. [przypis edytorski]
32nicże nie pojmujesz – konstrukcja z partykułą -że; znaczenie: czy nic nie pojmujesz. [przypis edytorski]
33mię – dziś: mnie. [przypis edytorski]