Za darmo

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XXVIII

Sawiniusz przepędził w swej celi nader nieprzyjemną godzinę.

Zaczynał już niecierpliwić się i powątpiewać o swej dobrej gwieździe, gdy brzęk kluczy połączony ze zgrzytem odsuwanych zasuw wyprowadziły go z posępnej zadumy.

Światło lampy przeniknęło do ciemnicy i zjawił się ten, którego nazywano Pietrkiem, niosąc dymiący garnuszek, który postawił tuż przy więźniu.

– Chwała Bogu! – rzekł do siebie poeta – nie okradają mnie tu zanadto.

– He, he! – odezwał się przybyły, którego twarz naiwną i bynajmniej nieokazującą pewności siebie rozszerzał uśmiech głupowaty – masz waćpan rację, że się nie frasujesz. Przyniosłem śliczności kapuśniaczek. Palce lizać, jak waćpana szanuję. Gospodyni sama gotowała go na prawdziwym sadle, jak Bozię kocham. – Przy tych słowach zanurzył łyżkę, a z nią razem i palce w gorącej zupie, dając znak Cyranowi, aby poszedł za jego przykładem.

Szlachcicowi dokuczał głód szalony.

Zabrał się odważnie do tej grubej strawy, pochwycił łyżkę drewnianą, którą mu podsunął Pietrek, i z kolei zanurzył ją w garnku.

– Tak to lubię! – wykrzyknął stróż. – Dobry kum z waszeci! Niesprawiedliwie obgadują jegomościa, jakem Pietrek! Kpij waćpan zdrów z tych gadanin! No, dalej, zawijaj jegomość, wystarczy dla nas obu!

Cyrana pobudziła do śmiechu naiwność chłopaka i jął naprawdę współzawodniczyć z nim w opróżnianiu garnka. A nie było to zadanie łatwe. Pietrek bowiem, zanim zdążył jedną łyżkę przełknąć, już drugą niósł z pośpiechem do gęby.

Gdy już garnek został opróżniony, zabrano się do rozmowy. Pietrek porozpinał bez ceremonii wszystkie guziki przy ubraniu, aby mu nic nie przeszkadzało w trawieniu.

Sawiniusz dostrzegł przy tej sposobności sznurek od szkaplerza, który Pietrek nosił na piersiach.

To odkrycie nasunęło mu pewną myśl, którą zaraz też wprowadził w wykonanie.

– Tyś biedny, kochanku, nieprawda? – odezwał się do Pietrka – i nie zarabiasz dużo przy tym areszcie?

– Ano zgadłeś, jegomość – odrzekł chłopak, drapiąc się w głowę. – Nie przelewa mi się tu wcale!

– Masz tu zatem pistola; przyda ci się.

Pietrek wyciągnął rękę, ale drżała mu tak silnie, że omal nie upuścił pieniądza.

Nie zdziwiło wcale Cyrana to drżenie. Jednak zapytał:

– Dlaczego drżysz, mój chłopcze?

– To z wielkiego szczęścia, mój jegomość! Jeszcze nigdy nie miałem tyle pieniędzy na własność.

– Jeśli tak, to mógłbym cię uczynić bardzo szczęśliwym.

– Ciekawym jak?

– Gdybyś spełnił to, czego od ciebie żądam, dostałbyś dwadzieścia takich samych pistolów, które byłyby twoją własnością, jak ten oto kapelusz, co go masz na głowie.

– Co też jegomość wygaduje! Dwadzieścia pistolów? Alboż ja mógłbym tyle schować przy sobie?

– Przekonasz się, gdy zrobisz, o co cię poproszę.

– To niechże już jegomość powie raz, o co chodzi?

Cyrano przybrał minę tajemniczą.

– Dowiedz się zatem, przyjacielu, że nie ma jeszcze pół godziny, jak objawił mi się tu anioł i oznajmił, że sprawa moja przybierze obrót korzystny dla mnie, jeśli jutro rano wysłucham mszy świętej w kościele Marii Panny w Cussan przed wielkim ołtarzem. Oświadczyłem aniołowi, że uczynić tego nie mogę, gdyż jestem zamknięty i pilnie strzeżony, ale anioł odpowiedział, że przyjdzie do mnie człowiek, przysłany przez dozorcę dla towarzystwa, i że temu człowiekowi wystarczy objawić tylko wolę anielską, aby bez żadnego oporu zaprowadził mnie do kościoła. Sądzę, mój chłopcze, że tym człowiekiem jesteś ty właśnie.

– To jeszcze nie wiadomo, mój jegomość! – odpowiedział Pietrek.

– Poczekaj; anioł oznajmił mi prócz tego, że z kościoła człowiek ten przyprowadzi mnie na powrót do więzienia i że musi być mi posłuszny, bo inaczej w tym roku umrze.

– Nie, to na pewno nie ja! – zaprzeczył ponownie wieśniak, któremu nie trafiły jakoś do przekonania myśli podsuwane mu przez poetę.

– Nie wiem, czy to ty, czy kto inny, ale to wiem, że w razie wątpliwości wystarczy mi zapytać go, czy zapisany jest do bractwa szkaplerzowego. Więc zapytuję cię właśnie o to. Odpowiedz.

– No, no, to jegomość musi mieć podwójny wzrok, kiedy tak wie o wszystkim. Należę do bractwa, nie zapieram się tego. Jak to jednak jegomość mógł taką rzecz odgadnąć, nie znając mnie wcale?

– Mogę wszystko zrobić, co zechcę. Czy wątpisz jeszcze o tym?

– Oj nie, już nie wątpię! I zrobię, co anioł rozkazał, nie ma rady.

Cyrano odetchnął uspokojony.

– Ale – ciągnął Pietrek – to musi być zrobione jutro o dziewiątej rano. Mój pan będzie wtenczas w mieście, gdzie wyprawia zaręczyny swojej córce, którą wydaje za mąż za syna kata. A ten kat, to bogacz całą gębą. Mówią, że synek dostanie od niego taką kupę pieniędzy, ale to, mówię jegomości, taką kupę…

Sawiniusz przerwał to zajmujące opowiadanie uwagą:

– Nie zapomnij przynieść swego ubrania, które włożę, aby mnie nie poznano, i które ci oddam, wróciwszy do więzienia.

– Przyniosę jegomości swój kaftan barchanowy.

– Oprócz tego jutro z samego rana pójdziesz do zamku i zapytasz, czy pan hrabia wie o moim uwięzieniu.

– Niech tam! I to zrobię.

– Teraz bądź zdrów! – zauważył Cyrano, odprawiając sprzymierzeńca, którego bezbrzeżna naiwność była mu tak bardzo na rękę w jego zamiarach. – Chciałbym przespać się cokolwiek.

Wyciągnął się na przegniłej słomie porzuconej w kącie i zamknąwszy oczy, starał się zasnąć.

Nazajutrz Pietrek przybył na długo jeszcze przed godziną oznaczoną. Trzymał on pod pachą ubranie, które miał przywdziać poeta.

Gdy już przygotowania zostały ukończone, młody stróż zapytał:

– Ale czy naprawdę prosto z kościoła powrócisz jegomość tutaj?

– Skoro jestem pod twoją strażą, jakże mógłbym nie powrócić? Zastanów się tylko.

– Bo to takie czarowniki, co z aniołami za pan brat gadają, mogą robić, co zechcą. A jakbyś mi jegomość zniknął w ręku jak kamfora, to co? Ale tymczasem zabierajmy się, bo to już dziewiąta.

– Na to tylko czekam, kochaneczku. Prowadź mnie, a uważaj, żeby nas nie odkryto.

– Nie ma strachu! Niech no tylko jegomość lepiej nasunie kapelusz na nos, bo bez urazy jegomościa, trochę zanadto on wystaje.

Cyrano nie bardzo lubił, gdy mu przypominano wyjątkowe rozmiary jego organu powonienia. Tym razem jednak okoliczności uczyniły go wyrozumiałym i pobłażliwym.

– Uwaga twoja – rzekł łaskawie – nie jest pozbawiona słuszności; zapomniałeś mi jednak powiedzieć o rzeczy znacznie ważniejszej.

– O czymże?

– Czyś był w zamku i czyś spełnił, co ci zleciłem?

– Ba, toć byłem, ale spełnić tom nic nie spełnił, bo pan hrabia, jak tylko świtało, wyjechał z panem margrabią na polowanie o dwadzieścia mil stąd.

– Tam do diabła! – zaklął Cyrano. – Ale cóż robić… chodźmy!

Zanim jednak przestąpili próg więzienia, Pietrek odezwał się z dziwną miną:

– Jeszcze jedno, z przeproszeniem jegomości. Ja wiem, że jegomość jesteś osoba godna, muszę więc go po przyjaźni przestrzec. Pójdziemy do kościoła w Cussan, to już omówione, ale gdyby jegomości przyszła w drodze ochota drapnąć, to ten oto piesek zaraz by jegomościa chwycił zębami za nogę…

I Pietrek wyciągnął przy tych słowach z zanadrza niezmiernie długi pistolet, pokazując go z daleka Cyranowi.

– Bardzo dobrze – odrzekł poeta – jesteś chłopiec roztropny. Ale pies twój zdechnie wpierw, zanim ja mu dam powód do szczeknięcia.

Tak rozmawiając, wyszli z podziemia i dostali się do dużej izby posłuchalnej.

Dochodziło tu z zewnątrz świeże i wonne powietrze, które z rozkoszą wciągał w płuca Cyrano.

– A! – wyrzekł – jakże rozkoszną rzeczą jest wolność. A teraz nadstaw rękę, chłopcze, muszę ci wypłacić twą należność.

I na nadstawioną dłoń chłopaka wysypał dwadzieścia pistolów, które zawczasu przygotował.

Pietrkowi wydało się, że ma przed sobą dwadzieścia słońc, które oślepiają go swymi promieniami; uczuwał też jakby wstyd przed przywłaszczeniem sobie tak wielkiej sumy.

Uważając za niedowierzanie to, co było tylko nieśmiałością, poeta rzekł:

– Bierz, nie obawiaj się. To czyste złoto i upewniam cię, że trzyma wagę przepisaną.

– Ech, proszę jegomościa, toć ja nie mam o to strachu!

– Bierz zatem. O czymże myślisz?

– Ja myślę, że gruby Jędrzej ma do sprzedania dom jak się patrzy, z polem i winnicą. Kupię to od niego za dwieście liwrów. Trzeba tygodnia na przybicie targu, więc bardzo proszę jegomości, mój jegomościu najdroższy, aby te pistole, dopóki je będzie trzymał w skrzyni Jędrzej, nie przemieniły się w suche liście, jak to zwykle bywa z pieniędzmi czarowników.

– Bądź spokojny; nie przemienią się – rzekł ze śmiechem Cyrano, ubawiony naiwnym samolubstwem chłopca. – Przyrzekam ci to.

Wyszli z budynku więziennego boczną furtką, prowadzącą na pole, i strażnik wiódł poetę przez czas długi wśród dojrzewającego zboża, które ich prawie całkiem zakrywało.

Potem wstąpił na ścieżkę, która wiodła ukośnie do głównej drogi, w odległości strzału muszkietowego od ostatnich domów w Colignac.

– Suma odprawia się o dziesiątej – rzekł wówczas do szlachcica. – Zbierajmy ostro nogi, jeśli chcemy zdążyć na Introit.

Cyranowi nie trzeba było powtarzać tego zalecenia. Myśląc ze smutkiem o swym koniu, zmuszonym przegryzać chudy obrok przy żłobie pana wójta, a który tak bardzo przydałby mu się w tej chwili, stawiał tak szerokie kroki, że towarzysz z trudnością mógł za nim zdążyć.

Dzwon kościelny w Cussan, wzywający na sumę, milknął już, gdy dwaj podróżni przybyli do wsi.

Prawie wszyscy wieśniacy znajdowali się w polu przy robocie, gdyż był to dzień powszedni i proboszcz odprawiał nabożeństwo wobec szczupłej garstki wiernych.

Pietrek, nieodstępujący na krok więźnia, ukląkł razem z nim w ostatnim rzędzie modlących się w chwili właśnie, gdy ksiądz przystępował do ołtarza. Poczciwy chłopiec zaczął nabierać zupełnej wiary w pomyślne zakończenie tej ryzykownej sprawy. Spokojne zachowanie się Cyrana usuwało z jego umysłu wszelką obawę i myślał już, z jakim zadowoleniem zamknie go na powrót do wilgotnej celi i odejdzie do siebie nacieszyć się widokiem zarobionego złota. Nie mógł też wyjść z podziwienia, że istnieją na świecie tak przyjemni i wspaniałomyślni czarownicy.

 

Tymczasem nabożeństwo zbliżało się do końca. Przy ofiarowaniu wszyscy zbliżali się do ołtarza, gdzie kolejno przyklękali dla ucałowania pozłacanej pateny po wrzuceniu skromnej ofiary do miseczki, którą podsuwał im dziadek kościelny.

Sawiniusz wcisnął srebrny pieniądz do ręki Pietrka.

– Idź, połóż to od siebie; ja ofiaruję następnie pistola.

– Nie ma co mówić – szepnął Pietrek – dobry z jegomościa chrześcijanin.

Gdy przyszła na niego kolej, wstał i ruchem ręki wezwał za sobą Sawiniusza. Usłyszawszy kroki więźnia za sobą, posunął się, zupełnie już spokojny, ku ołtarzowi, a na stopniach ołtarza upadł na kolana, odmawiając krótką modlitwę.

Miseczka metalowa zjawiła się tuż przed nim. Wrzucił do niej swój srebrny pieniądz, potem, ucałowawszy pobożnie patenę, usunął się na bok, robiąc miejsce Cyranowi.

Ale szlachcic nie śpieszył się jakoś z przybyciem.

Pietrek odwrócił się, powiódł wzrokiem po małym kościółku i wydał okrzyk przestrachu, który zgorszył niezmiernie wszystkich pobożnych.

Cyrano zniknął.

Skorzystał on z chwili, gdy Pietrek przebywał trzy stopnie wiodące do ołtarza, skupiając następnie całą uwagę na akcie uroczystym, i najpierw przystanął na chwilę, potem bez zbytniego pośpiechu przemknął się wzdłuż kraty, oddzielającej kapłana od modlących się, wreszcie w trzech susach przebiegł kościół i wypadł w pole.

Był już za ostatnimi kopcami wioski, gdy Pietrek spostrzegł jego nieobecność i gdy puścił się w pogoń za nim, bijąc się pięścią w czoło w przystępie bezsilnej rozpaczy.

Cyrano znał te strony równie dobrze, może nawet lepiej niż łatwowierny strażnik więzienny.

Nietrudno też mu było zmylić pogoń.

Po dwugodzinnym nadaremnym zbijaniu nóg po polach i lasach Pietrek ze zwieszoną smutnie głową zawrócił się do Colignac, wysilając rozum nad sposobami wytłumaczenia ucieczki czarownika, choć w głębi duszy ostatecznie pocieszony w tym strapieniu dwudziestoma pistolami, które ściskał z całej siły w garści z obawy zgubienia i które, wbrew jego obawom, nie zdradzały najmniejszej ochoty do przemienienia się w suche liście.

XXIX

Przestrzeń dzieląca Cussan od Tuluzy jest niewielka i zbieg mógł był ją łatwo przebyć w ciągu dwóch godzin. Szczęśliwa okoliczność, która nastręczyła się niespodziewanie, pozwoliła mu dokonać tego w czasie trzykrotnie jeszcze krótszym.

Biegnąc manowcami dla zmylenia tropu, Cyrano dostrzegł na pastwisku konia, którego puszczono samopas nie przewidując, aby do tego kąta zabłąkał się złodziej lub też awanturnik, któremu zależało na jak najprędszym oddaleniu się od przedstawicieli i wykonawców sprawiedliwości.

Szlachcic chwycił bez namysłu podjezdka, skoczył mu na grzbiet, jakkolwiek nie było tam ani siodła, ani strzemion, i trzymając się obiema rękami grzywy, puścił się galopem po drodze do Tuluzy, dokąd przybył około południa.

Pod samym miastem zsiadł z konia i z całej siły uderzył go po biodrze, co wystarczyło, aby rumak pogalopował z powrotem w stronę Cussan. Sam zaś wszedł skromnie na przedmieście, zamierzając bez straty czasu udać się pocztą do Saint-Sernin.

Jak wiemy, odzież Cyrana wyglądała w tym dniu bardzo niepokaźnie.

Kaftan i spodnie, pożyczone uprzejmie przez strażnika więziennego, były w rzeczywistości łachmanami pełnymi łat i dziur, z których zwieszały się dokoła strzępy ohydne.

Co gorsza, poeta, nieprzywykły do żebrackiej odzieży, umieścił ją na sobie w sposób tak dziwaczny, że przy swej minie wyniosłej i dumnych ruchach podobniejszy był do przebranego awanturnika niż do żebraka.

Zaczynano też przyglądać mu się wzrokiem podejrzliwym, dziwiąc się, że mimo łachmanów szedł szybko, z głową podniesioną do góry i do nikogo z przechodniów ręki nie wyciągał.

Cyrano zrozumiał nareszcie, że wypada mu koniecznie przejąć się swą rolą, ile razy zatem zauważył, że mu się ktoś podejrzliwie przygląda, przezwyciężał wstyd i zbliżał się doń, prosząc głosem żałosnym o datek.

Dostał się w ten sposób na rynek, gdzie zaraz na samym rogu potrącił silnie jakiegoś człowieka wychodzącego z wielkiej kamienicy.

Potrącony jegomość zaklął siarczyście.

– Litości… – zajęczał natychmiast Cyrano. – Biedny żołnierz… raniony… chory… Co łaska, chrześcijańska osobo!

Przerwał mu tę żebracką litanię głośny okrzyk tamtego.

Podniósł oczy i zdrętwiał, poznawszy w potrąconym dozorcę więzienia w Colignac, który – jak wiadomo – udał się tegoż ranka do Tuluzy na zaręczyny swej córki.

Obaj przez chwilę przypatrywali się sobie, nie mogąc przyjść do słowa.

– A, przeklęty czarowniku! – wykrzyknął wreszcie dozorca. – Jestem przez ciebie zgubiony!

Sawiniuszowi błysnęła w głowie myśl nagła. Postanowił chwycić się środków ostatecznych.

– Na pomoc, na pomoc! – zawołał, zwracając się do ludzi, którzy otaczać go zaczęli. – Chwytajcie złodzieja! Ten łotr skradł brylanty hrabiemu de Colignac! Od trzech dni go szukałem.

Zaledwie zdążył to wygłosić, tłum rzucił się na biednego strażnika, którego poeta chwycił odważnie za kołnierz i ściskał mocno, aby mu nie dać przemówić.

– Chwytaj, łapaj! – wrzasnęli natychmiastowi sprzymierzeńcy poety. – Na ratusz łotra, na ratusz!

Tuzin rąk wyciągnął się z tłumu i wyrwał Cabirola z uścisków Sawiniusza. Dozorca począł wydzierać się i upadł na ziemię, pociągając za sobą swych prześladowców. Wszelkiego rodzaju obdartusy i chciwi przygód włóczęgi uczepili się jego nóg, rąk i odzieży, jak gończe psy szczutego jelenia.

Zapanował na chwilę zamęt niesłychany. Skorzystał zeń Cyrano i drapnął, krzycząc na cały głos:

– Nie puszczajcie złodzieja! Trzymajcie go krzepko! Ja biegnę po pachołków!

I skoczył w ciasną uliczkę, która miała go doprowadzić do mniej ludnej dzielnicy, gdzie spodziewał się znaleźć bezpieczne schronienie, przebrać się i zamówić konie pocztowe.

Tymczasem wkroczył na rynek oddział łuczników należących do straży starościńskiej. Przybywał on uśmierzyć popłoch i zbadać jego przyczynę. Dowódca, poznawszy Cabirola, polecił rozpędzić zbiegowisko i oswobodzić z rąk motłochu człowieka niewinnego.

Dozorca rozpowiedzial wówczas wszystko i wskazał pachołkom rzeczywistego winowajcę.

Motłoch, zawsze gotowy iść za nowym, głośniejszym hałasem, zapragnąć wywrzeć na zbiegu szlachetny zapał, którego ofiarą był dotąd dozorca. Obdartusy i włóczęgi przyłączyli się do straży, aby z nią razem chwytać i więzić Cyrana.

Nie upłynęło pół godziny, a już cała Tuluza wiedziała, że przestępca w najwyższym stopniu niebezpieczny, czarownik na spalenie skazany, heretyk bluźniący jawnie Bogu i wszystkim świętym, wyłamał się z więzienia w Colignac i ścigany jest w tej chwili po tuluzańskich ulicach.

Powychodzili z domów mieszczanie, aby połączyć się z tłumem i żołnierzami, a w potrzebie dopomóc czynnie do schwytania i ukarania winowajcy.

Ożywiał wszystkich zapał tak wielki, że Cyrano, który sądził się już bezpiecznym wśród wężowiska ciasnych, ciemnych i prawie bezludnych uliczek, usłyszał nagle, o kilka kroków od siebie, straszną wrzawę i zaraz też ujrzał zmierzający ku sobie oddział łuczników, prowadzony przez Cabirola we własnej osobie.

Zbieg, z chyżością prawdziwie jelenią, skoczył w bok i jął uciekać co siły.

Na nieszczęście, został już dostrzeżony.

Straż rzuciła się w jego ślady.

Łucznicy biegli szparko, ale Cyrano leciał jak na skrzydłach.

Dzięki tej nadzwyczajnej chyżości potrafił oddzielić się od goniących kilkoma uliczkami i spocony, zdyszany, prawie omdlewający, zatrzymał się na jakimś małym placyku.

Trzeba było w jednej chwili wymyślić i wprowadzić w wykonanie jakikolwiek środek ocalenia, bo inaczej groziła natychmiastowa zguba.

Dzięki Bogu, poeta odznaczał się zawsze umysłem wynalazczym.

Czym prędzej unurzał sobie twarz błotem, osypał włosy piaskiem, ściągnął z siebie kaftan, zakasał spodnie i cisnął do otworu piwnicznego kapelusz.

Zrobił to wszystko w mgnieniu oka, po czym rozpostarł chustkę na bruku, przycisnął ją na rogach czterema kamykami, jak to czynili wówczas trędowaci żebracy, wyciągnął się przy niej na brzuchu i począł jęczeć rozpaczliwie żałosnym głosem. Zaledwie to zrobił, ozwały się w pobliżu zażarte wrzaski goniących.

Na widok chudego, rozciągnionego54 na ziemi ciała poczciwi tuluzanie przyśpieszyli bardziej jeszcze kroku i wyminęli żebraka, zatykając sobie nosy, przy czym wszakże wielu z nich sypnęło na chustkę obfitą jałmużnę.

Cyrano odetchnął swobodniej wówczas dopiero, gdy ostatnie odgłosy wrzawy ucichły w oddaleniu.

Podniósł się z ziemi, zawinął w chustkę miedziaki, które uważał za słuszne wynagrodzenie swej wielkiej zręczności, przeznaczając je dla prawdziwie biednego, i schował się do kąta, aby przywdziać na powrót odzież.

Po upływie kwadransa, nic już nie słysząc, postanowił wreszcie wychylić się na świat.

Ale w tej samej właśnie chwili, gdy opuszczał kryjówkę, druga banda, niehałasująca na kształt tamtej, lecz przeciwnie, skradająca się w milczeniu kocim, zdradzieckim krokiem, zjawiła się niespodzianie naprzeciw niego.

Sam wpadł jej w ręce, nie przeczuwając tak bliskiego niebezpieczeństwa.

Potężny krzyk triumfu powitał ofiarę i łucznicy pospołu z mieszczanami rzucili się na Cyrana.

W jednej chwili został pochwycony przez kilkanaście rąk za włosy, za nogi, za odzież, po czym ciągnąć go zaczęto w stronę więzienia.

Pomiędzy ciągnącymi znaleźli się – jak zwykle – i tacy, których bardziej obchodziły jego pieniądze niż osoba. W jednej chwili przeszukali oni kieszenie poety i przywłaszczyli sobie resztę jego pistolów.

„Do licha! – myślał Cyrano, stawiając daremny opór motłochowi – trudno mi będzie, jak widzę, przybyć w porę do Saint-Sernin. I cóż się stanie z biednym Ludwikiem?”

– Panowie łucznicy! – wyrzekł głośno – oddaję się pod waszą opiekę. Bądźcie łaskawi powstrzymać swawolę motłochu. Czynię was odpowiedzialnymi za całość swej osoby.

– Dalej, w drogę! – rozkazał jeden z żołnierzy. – Zaprowadzą cię do ratusza.

Wielka wrzawa dochodząca z ulic wyżej położonych dała się słyszeć w chwili, gdy Cyrano otoczony pachołkami powrócił na rynek.

Prawie w tejże chwili nadbiegł jakiś człowiek i zwracając się do straży, zawołał:

– Trzymajcie go mocno, bo nadchodzą łucznicy starosty, którzy twierdzą, że do nich wyłącznie ten więzień należy.

– Masz tobie! – rzekł Cyrano – zaczną teraz spierać się o honor posiadania mojej osoby.

– Pamiętaj – rzekł jeden z żołnierzy – że do nas tylko należysz. I strzeż się wpaść w szpony starościńskich, bo w ciągu dwudziestu czterech godzin możesz być osądzony i skazany, a sam król nawet nic ci wówczas nie pomoże.

Mimo tych słów, zapowiadających opór zacięty, miejscy łucznicy nie dotrzymali kroku ludziom starosty, którzy przybyli na rynek w pełnym szyku.

Dowódca krzyknął:

– Nacieraj!

I natychmiast łucznicy miejscy i łucznicy starościńscy zmieszali się razem, tworząc zbitą masę, w której niepodobna było odróżnić jednych od drugich.

Podobne starcia powtarzały się często między tymi dwiema strażami, wyobrażającymi dwie różne współzawodniczące z sobą jurysdykcje: królewską i miejską.

Motłoch tuluzański, jak zwykle, wziął stronę miejskich łuczników. Mimo to zostali oni odparci z siłą i energią, które wprawiły w podziw Cyrana.

„Do kroćset! – pomyślał – oto ludzie umiejący czynić właściwy użytek z pięści. Jeśli jednak w podobny sposób obchodzą się oni ze swymi współobywatelami, cóż dopiero będzie, gdy się do mnie zabiorą!”

Motłoch z pośpiechem ustępował z placu.

Korzystając z zamętu, główny jego sprawca, Cyrano, wmieszał się pomiędzy tłum, który na kształt wezbranego potoku unosić go jął z sobą. I była chwila, gdy zdawało się poecie, że wybrnął z niebezpieczeństwa i że go już nie pochwyci ręka sprawiedliwości – tak bardzo w tym razie niesprawiedliwej!

Tymczasem straż starościńska nie przestawała nacierać na tłum; straż miejska zaś, z coraz groźniejszą energią, domagała się wydania sobie więźnia.

 

Cyrano biegł ciągle.

Jakiś grubas, pędzący tuż obok niego, zwrócił się nagle do towarzyszów.

– Schronienie, schronienie! – zawołał radośnie. – Pakujmy się, bracia, a zje diabła starosta, jeśli nas stąd wykurzy.

I przy tych słowach pobiegł do wielkiej, ciemnej bramy, w którą grzmotnął z całej siły pięścią, krzycząc:

– Otwierać, otwierać! Schronienie dla tuluzańczyków.

Bramę otworzono.

Cała banda, do której i Cyrano przyłączył się roztropnie, wdarła się z pośpiechem do wnętrza.

Tam dopiero poczciwi mieszczanie poczęli uspokajać się z wolna.

Natomiast Cyrano stawał się z każdą chwilą niespokojniejszy. Poznał on na koniec – za późno już, niestety – co to było za miejsce, do którego tak lekkomyślnie wtargnął.

Owym schronieniem, powitanym z taką radością przez mieszczan i łuczników, było po prostu więzienie miejskie, którego dozorca, oddany całkowicie municypalności, pospieszył z otwarciem bramy, aby ocalić swych przyjaciół przed drapieżnością strony królewskiej.

Pomiędzy uciekającymi znajdowało się – jak już powiedzieliśmy – kilku łuczników.

Jeden z nich, odzyskawszy krew zimną i przeświadczony, że już mu nic nie zagraża, jął udawać zucha:

– Kamraci! – zawołał – będziemy się tu bronili. Zatarasujemy bramę i biada temu, kto do niej atak przypuści!

Przyjęto tę myśl wojowniczymi okrzykami i ci, co przed chwilą sromotnie podawali tył nieprzyjacielowi, rzucili się teraz bohatersko, za danym przez łucznika hasłem, do barykadowania wejścia.

Jeden tylko Cyrano nie dzielił i dzielić nie mógł ogólnego zapału, i dopadłszy kamiennej ławki, krokiem się z niej nie ruszał.

Biedny poeta gonił ostatkiem sił i wielka, wrodzona mu energia z trudnością powstrzymywała go od zupełnego zwątpienia o sobie. Pokonany, zbity, okrwawiony, znękany myślą, że nie zdoła zapobiec szatańskiej intrydze wrogów, był bliski rozpaczy.

– Hej, przyjacielu! – krzyknął nań łucznik, nawołujący wszystkich do obrony – dlaczego pomagać nam nie chcesz?

Cyrano mimo woli podniósł głowę, czyniąc znak przeczący.

Na widok tej twarzy wybladłej, wilgotnych, przylegających do skroni włosów i dużego, znamiennego nosa łucznikowi wróciła pamięć. We współtowarzyszu poznał on ze zdziwieniem swego więźnia, którego obecności nie pozwalało mu dotąd zauważyć zajęcie się własnym bezpieczeństwem.

– Co u diabła! – zawołał. – Nasz więzień. Kamraci, a chodźcie no zobaczyć wilka, co sam wlazł w żelazo! Dobry miał węch, że tu się skierował, bo już go starościńscy nie dostaną!

Następnie, zapominając o swych planach obrony, przyskoczył do Cyrana, mówiąc:

– W imieniu króla więźniem cię swym czynię!

– Czyń, co chcesz, przyjacielu – rzekł z obojętną uległością poeta, którego wypadki tego dnia uczyniły na wszystko już obojętnym. Zaledwie też słowa te wymówił, uczuł, jak rozhartowywa55 się nagle i duch jego, i ciało. Nie mogąc użyć na swą obronę ani siły, ani podstępu, ugiął się pod ciosem, i ten najwaleczniejszy z walecznych upadł zemdlony jak słaba niewiasta na ręce stojącego przy nim łucznika.

54rozciągniony – dziś: rozciągnięty. [przypis edytorski]
55rozhartowywa – dziś popr. forma: rozhartowuje. [przypis edytorski]