Za darmo

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XX

Sulpicjusz wybrnął z wielkiego niebezpieczeństwa; sądzonym mu jednak było wpaść natychmiast w drugie.

Zaledwie oddalił się z dwoma towarzyszącymi mu oficerami, Ben Joel i Rinaldo złożyli radę i nowy plan wylągł się w ich żywej wyobraźni.

Powróciwszy do oberży, zastali Castillana wieczerzającego ze swymi sekundantami.

– Panie! – rzekł do młodzieńca uprzedzająco grzecznie Rinaldo – to, co zaszło, nie narusza w niczym dobrego porozumienia, jakie panowało między nami dziś rano. Przeciwnik pański był dla nas człowiekiem obcym, z którym przygodnie spotkaliśmy się w drodze; wyznajemy też chętnie, że temu nieszczęsnemu sporowi on tylko jeden był winien, uparcie bowiem szukał z panem zaczepki. Upił się niezawodnie, przypłacił zaś to zbyt drogo, abyś pan mógł pamiętać jeszcze o urazie. Bylibyśmy w rozpaczy, gdyby pan z tego powodu żywił do nas jakąkolwiek niechęć. Pragnęlibyśmy z całego serca, aby zapanowała między nami zupełna zgoda i skoro los zbliżył nas, abyśmy lepiej i dokładniej się zaznajomili.

Sulpicjusz, zanim odpowiedział, przez czas długi wpatrywał się w mówiącego i jakieś niejasne przypomnienia ponownie zbudziły w nim podejrzliwość.

Rinaldo ucharakteryzował się z właściwym sobie talentem i był niemożliwy do poznania z twarzy i figury; nie mógł jednak zmienić całkowicie głosu. Otóż Castillan przypomniał sobie, że już kiedyś, w jakichś niezwykłych okolicznościach, głos ten słyszał.

Nie przedłużając w tej chwili swych spostrzeżeń, uznał jednak za konieczne postępować jak najostrożniej – odpowiedział też zimno:

– Wierzcie mi, panowie, że nie żywię żadnej urazy ani do tego zawadiaki, który padł ofiarą swej porywczości, ani też do żadnego z was; jednak znajomość nasza nie może mieć tych następstw, których żądacie. Za kwadrans odjeżdżam i to z pewnością nie w tym kierunku, co panowie.

– Kto wie? – wtrącił milczący dotąd Ben Joel. – Czy nie jedzie pan wypadkiem w stronę Orleanu?

– Być może.

– W takim razie składa się to doskonale. My również do Orleanu dążymy. Wprawdzie zamiarem naszym było udać się w drogę dopiero jutro rano, gdyż podróż nocna nie jest dziś zbyt bezpieczna; jednak pod pańską opieką i dla przyjemności towarzystwa pańskiego gotowiśmy jechać zaraz.

Było to powiedziane tak dobrotliwie i serdecznie, że młodzieniec złapałby się z pewnością, gdyby nie owe wcześniej zrodzone podejrzenia.

Ściągnął brwi i tonem niedopuszczającym już dalszego nagabywania odparł:

– Jeszcze raz muszę podziękować. Radzę panom najżyczliwiej: połóżcie się spać i pozwólcie jechać mnie samemu. Nie potrzeba mi eskorty; lubię też nade wszystko samotność.

– Ach, widzę, niestety! – wyrzekł płaczliwie Rinaldo – że nie możesz pan nam przebaczyć mimowolnego współudziału w ostatnim wypadku. Musimy więc z żalem wyrzec się przyjemnego towarzystwa i życzyć panu szczęśliwej drogi! Niech Bóg ma pana w swej opiece!

– Dobranoc! – zakończył krótko młodzieniec, odwracając się plecami do podejrzanej osobistości, która żegnała go, zginając się do samej ziemi.

Zbóje wyszli – lecz zamiast udać się na spoczynek, jak im to doradzał Castillan, wemknęli się ostrożnie do stajni, osiodłali z pośpiechem konie i opuścili czym prędzej oberżę „Pod Uwieńczonym Pawiem”.

– Straciliśmy sprzymierzeńca; wypada nam zmienić plan działania i oprzeć się wyłącznie na własnych siłach – oświadczył Rinaldo towarzyszowi. – Do tej chwili postępowaliśmy za śladem Castillana; teraz, jak sądzę, będzie korzystniej wyprzedzać go.

– Jaki jest twój projekt?

– Bardzo prosty. Zamierzam wyprawić sekretarza tam, dokąd dostał się już twój przyjaciel Esteban.

– W jaki sposób?

– Przy pomocy tego oto.

I Rinaldo wyciągnął z olstrów dwa ciężkie pistolety.

Ben Joel uzbrojony był tak samo. Nie pytał o więcej, zrozumiawszy od razu plan kamrata; obaj też w milczeniu skierowali konie na drogę do Orleanu, którą oświetlała blada jasność wschodzącego księżyca.

Castillan, pomimo przełożeń oficerów, z którymi wieczerzał, uparł się postawić na swoim i wyruszyć w drogę z nadejściem wieczora.

Wierzchowiec jego wypoczął i miał dość siły do odbycia nowego etapu. Gdy wybiła dziesiąta, młodzieniec wskoczył na siodło i pomknął galopem przez milczące ulice.

W kwadrans później znajdował się w szczerym polu. Przed nim rozciągała się na kształt nieskończonej białej wstęgi droga, która zawieść go miała prosto do Orleanu.

Księżyc wzniósł się wysoko i świecił pełnią swego blasku, co pozwalało jeźdźcowi odbywać drogę równie swobodnie jak wśród białego dnia.

Tak daleko, jak wzrok jego sięgał, okolica wydawała mu się zupełnie pusta. Cwałował bez obawy, przedstawiając sobie w myśli wypadki tego dnia jako rzeczy bardzo odległe, a obraz Estebana poczynał się już w pamięci jego zacierać.

Z tego stanu wyrwał go odgłos dalekiego rżenia…

W okolicy nie było widać żadnego domostwa.

Castillan zapytał sam siebie ze zdziwieniem: skąd mógł głos ten pochodzić?

Droga biegła w tym miejscu pomiędzy kępami drzew, które otaczały w przerwach gęste krzaki; zarośla te odcinały się ciemnymi plamami od szarego tła ziemi.

Widocznie rżenie owo pochodziło z tych właśnie zarośli.

Może zbóje uczynili tu zasadzkę na przejeżdżających, a może Sulpicjusz spotka po prostu jakiegoś niewinnego jeźdźca, którego w tej chwili zakrywają przed nim zakręty drogi, wijącej się w tym miejscu wężowo?

Człowiek przezorny pomyślałby w każdym razie o środkach ostrożności, albo zatrzymałby się w miejscu, albo też objechał miejsce to dookoła. Ale Sulpicjusz, pchany naprzód wrodzoną sobie awanturniczością oraz mając na uwadze nagłość powierzonej sobie misji, spiął konia ostrogami i postanowił, tak czy inaczej, przedrzeć się przez ten przesmyk zdradziecki.

Zaraz na pierwszym zakręcie huknął wystrzał i kula przeleciała ze świstem tuż przy uszach młodzieńca.

Castillan uznał za właściwe nie stawiać czoła niewidzialnemu wrogowi.

Zachowując męstwo swe na lepszą potrzebę, pochylił się na siodle i szalonym galopem pomknął naprzód.

W tej chwili zagrzmiał drugi wystrzał. Tym razem padł on z innego miejsca, o jakie pięćdziesiąt kroków odległego, i jeśli Castillan został ugodzony, to w same piersi.

Hukowi wystrzału odpowiedział krzyk jeźdźca.

– Dostał! – krzyknął triumfująco Ben Joel wychylający się z gęstwiny

Nadbiegł też Rinaldo.

– Trafiłeś? – zapytał Cygana.

– Jestem pewny. Widziałem doskonale, jak puścił cugle i upadł w tył. Koń uniósł go galopem i zrzucił pewnie na drodze.

– A więc trup?

– Bez żadnej wątpliwości.

– To dobrze – rzekł Rinaldo – lecz… list?

– Prawda. List potrzebny nam koniecznie. Szukajmy zatem zwierzyny. Musi ona być gdzieś niedaleko.

Zbóje poprawili się na siodłach i ruszyli śladem Castillana. W ciągu dwóch godzin przeszukiwali nadaremnie przydrożne rowy, zarośla i pola.

Najmniejszy ślad nie wskazywał ani obecności, ani nawet przejazdu tego, który teraz tak bardzo był im drogi.

– Głupia historia! – zaklął Rinaldo. – Wolałbym sto razy wiedzieć, że ten dudek żyje i że będę jeszcze mógł się z nim spotkać, niż trapić się przypuszczeniem, że wpadł w jakąś dziurę, gdzie zgnije, zanim go odszukamy.

– Wróćmy na górę – doradził Ben Joel. – Na co przedłużać bezużyteczne poszukiwania?

– Masz słuszność. Wypada nam, na wszelki wypadek, dotrzeć do samego Orleanu.

Niepowodzenie dwóch z kolei zamachów zaniepokoiło nędzników i pozbawiło ich dotychczasowej pewności siebie. Jechali obok siebie w milczeniu i bez zbytniego pośpiechu. Może chcieli opóźnić chwilę, która przynieść im mogła ostateczne rozczarowanie…

W odległości mili od miejsca, w którym dokonany został ostatni zamach, ujrzeli nagle, na prawo od drogi, wielkie ognisko, przy którym kręciło się około dziesięciu ludzi. W pobliżu tej grupy stał wóz zaprzężony w parę silnych koni.

Trzeci koń leżał w trawie, cokolwiek dalej.

Sylwetki wszystkich ludzi rysowały się czarno na krwawym tle płomienia. Jeźdźcy, przyglądając im się z daleka, nie mogli odgadnąć, co by to byli za jedni i co w owym miejscu czynili?

Tajemnicze obozowisko rozkładało się pod spadzistą ścianą wysokiego wzgórza, którego szczyt porosły był karłowatymi drzewami, boki zaś, wydrążone przez kopaczów wybierających piasek i glinę, przedstawiały wygodne schronisko.

Ze szczytu wzgórza można było widzieć doskonale, co się działo w obozowisku i rozpoznać w potrzebie osoby skupione przy ogniu.

– Kumie Rinaldo! – odezwał się Ben Joel – nie trzeba pomijać najdrobniejszych szczegółów. Radzę zwrócić poszukiwania w stronę tych tam ludzi…

– Miałem właśnie to samo na myśli.

– Baczność zatem!

Łącząc czyn ze słowami, Ben Joel zsunął się z siodła, owinął łeb konia opończą, aby nie mógł rżeć głośno, i zaprowadził wierzchowca w gęstwinę, gdzie przywiązał go do opuszczających się nisko gałęzi jesionu.

Rinaldo uczynił toż samo.

– Zaczekaj tu na mnie – rzekł Cygan.

I przekradając się między drzewami, dostał się niepostrzeżenie do złomów skalistych, oświetlonych słabo łuną ogniska, płonącego o jakie sto kroków stamtąd.

Pod osłoną skał mógł już posuwać się bezpieczniej, okrążył więc wzgórze i wdzierając się na nie od strony przeciwnej, dostał się w kilka minut na wierzchołek, skąd wzrok jego padał już prostopadle w sam środek grupy.

Grupa ta otaczała kogoś, co siedział i jak się zdawało, skupiał na sobie uwagę ogólną.

Ben Joel o mało nie krzyknął, poznawszy w siedzącym Castillana.

Co przytrafiło się młodzieńcowi, opowiedzieć się da w kilku słowach.

Kula Bena Joela ugodziła go rzeczywiście w same piersi, natrafiła jednak szczęśliwie na szeroką miedzianą sprzączkę, która rozpęd jej zniweczyła.

Uderzenie wszakże było tak silne, że młodzieniec stracił chwilowo przytomność i zemdlał.

 

Koń, jak już wiemy, uniósł go szalonym pędem i biegł przez pola aż do chwili, gdy olśniony blaskiem ogniska stanął w miejscu jak wryty i zrzucił zemdlonego na ziemię.

Sulpicjusz upadł w trawę.

Upadł nieprzytomny, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał się przy ognisku wśród dziwacznego towarzystwa mężczyzn i kobiet, w których od pierwszego spojrzenia poznał wędrownych linoskoczków.

Ci ludzie obozowali pod gołym niebem, aby oszczędzić sobie wydatku na nocleg w oberży.

Sulpicjusz, orzeźwiony kilkoma łykami wódki, wtajemniczył swych wybawców w szczegóły zajścia, a ponieważ sztukmistrze udawali się do Orleanu, umówiono się, że młodzieniec spędzi resztę nocy z nimi, nazajutrz zaś o świcie wyruszą wszyscy w dalszą drogę.

Ochłonąwszy ze zdziwienia, Cygan jął przyglądać się kolejno członkom wędrownej bandy.

Nagle spojrzenie jego zatrzymało się na obliczu jednej z kobiet, która stała obok Castillana – i radość zabłysnęła w jego oczach.

– Marota! – szepnął mimo woli, posyłając pozdrowienie przyjacielskie tej kobiecie, która zresztą widzieć go nie mogła.

– Marota! – powtórzył raz jeszcze z radością. – O, tym razem jestem pewny powodzenia!

Zrobiwszy tę uwagę, opuścił swój posterunek i wrócił do Rinalda, któremu o wszystkim opowiedział.

– Czy zechcesz na mnie polegać? – spytał następnie, nie dając mu czasu na oprzytomnienie. – Jeśli chcesz, jutro już będziemy mieli w rękach list Bergeraka.

– Jakim sposobem?

– Do tej chwili, w celu pochwycenia wysłańca, używaliśmy gwałtu i do niczego nas to nie doprowadziło. Wypada teraz użyć innych środków.

– To znaczy?

– To znaczy, że trzeba wprowadzić w wykonanie projekt, który obmyśliłem.

– Czy sądzisz, że doprowadzi nas to do posiadania listu?

– Jeżeli go nie posiądziemy, niech szubienica, na której spodziewam się kiedyś zawisnąć, stanie natychmiast przede mną i stryczek na szyję mi zarzuci!

– Czyń zatem, co chcesz. Od tej chwili zdaję się na twą łaskę i miłosierdzie. Dokąd jedziemy?

– Pozostajemy w tym miejscu. Przed rozpoczęciem łowów trzeba, aby nasz ptak odzyskał siłę do lotu.

Łotry wyciągnęli się47 na trawie, aby uważać z daleka na poruszenia bandy.

Grupa wędrownych skoczków odstąpiła już od ogniska, rozpraszając się dookoła.

Po pewnym czasie wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka pozostawionego na czatach przy dogasającym ogniu, spali twardo, czekając hasła odjazdu.

XXI

– Wstawać! – krzyknął wartownik o pierwszym brzasku dnia.

Porwali się wszyscy na nogi i w mgnieniu oka złożono na wóz cały ruchomy inwentarz bandy.

Castillan, pomimo że dolegała mu jeszcze wczorajsza kontuzja, dosiadł bez trudności konia i całe towarzystwo udało się w kierunku Orleanu.

Ben Joel i Rinaldo wyruszyli cokolwiek później.

Sulpicjusz nie domyślał się bynajmniej ich obecności. Mimo niedawnych podejrzeń przypuszczał, że pozostali w Estampes, nocny zaś napad był dziełem zwykłych rzezimieszków.

Na wstępie do Orleanu młodzieniec rozłączył się z nowymi przyjaciółmi, którzy zatrzymawszy się w skromnej oberży na przedmieściu, wskazali towarzyszowi, jako godniejsze jego stanu miejsce, zajazd „Pod Herbem Francji”, dokąd bronił im wstępu opłakany stan kieszeni.

Sekretarz poety wsunął kilka pistolów w rękę wodza tej trupy, jako nagrodę za okazaną mu życzliwość, po czym udał się na wielki plac, gdzie błyszczał złociście „Herb Francji”.

Zaledwie linoskoczkowie rozgościli się w swym ubogim schronieniu, zjawił się Ben Joel.

Cygan był sam. Doradził on przezornie Rinaldowi, aby trzymał się tymczasem na uboczu, obiecując sobie zniknąć z kolei, gdy już powodzenie dzieła będzie zapewnione.

Wsunąwszy się do szynkowni, ujrzał gospodarza nakrywającego długi stół, przeznaczony widocznie dla przybyszów.

– Hej, acanie! – zakrzyknął nań Ben Joel bez dłuższych wstępów – czy acan znasz ludzi, którzy zjechali tu przed chwilą?

– Czy ich znam? – odrzekł szynkarz. – Od dziesięciu lat stale odwiedzają mój zakład. Przybywają zawsze na święta.

– W takim razie nieobce jest ci pewnie imię Maroty.

– Tancerki? Śliczne ślepki ma ona, mój panie!

– Znasz ją zatem acan dobrze. Proszę mi powiedzieć, gdzie ona jest w tej chwili?

– W swoim pokoju. Czy chcesz pan z nią pomówić?

– Być może. A gdzież to ten pokój?

– A któż pan jesteś, że tak bez żadnych ceregieli wybierasz się do pokoju panny Maroty?

– Nie obawiaj się, acan. Należę do przyjaciół tej panny i nie zamierzam bynajmniej czynić zamachu na jej cnotę, którą zresztą znam od dawna.

Na wspomnienie o cnocie szynkarz mrugnął dowcipnie i znacząco, jakby dawał do zrozumienia, że wie, czego się trzymać w tym względzie.

– Pierwsze piętro, drzwi na prawo – objaśnił wreszcie, uważając, że wszelkie dalsze uwagi byłyby zbyteczne.

Ben Joel pobiegł szybko, przeskakując po dwa stopnie na raz i kierując się w stronę, skąd dochodził go śpiew kobiecy; niebawem stanął przed drzwiami panny Maroty.

Tancerka ubierała się właśnie i zajęta nadawaniem połysku swym czarnym włosom wyśpiewywała na cały głos jakąś bardzo swobodną piosenkę, mało dbając o to, czy jej zbyt wygorsowane48 strofki nie zaniepokoją którego z sąsiadów.

Na pierwszy rzut oka poznawało się w niej dziecko cygańskie.

Była brunetką, a wielkie, czarne oczy, wydatne i jak krew purpurowe wargi oraz drżące nozdrza dostatecznie ujawniały, jaka krew w żyłach jej płynie.

Gibką, choć wspaniale rozwiniętą, postać Cyganki okrywał rodzaj wełnianego szlafroczka, spod którego wyglądał lekki kostium tancerki.

Było to, razem wziąwszy, zachwycające stworzonko, a choć brakło jej poważnej, posągowej piękności Zilli, wynagradzała ten brak nieprzepartym urokiem ponętnego, dojrzałego owocu, który sam przymyka się49 do chcącej zerwać go ręki.

Ben Joel znał dobrze Marotę, jako córkę plemienia, do którego sam należał; wspólnie też z nią włóczył się przez czas jakiś w kompanii wędrownych komediantów.

Zatrzymawszy się na progu izdebki, przypatrywał się przez czas jakiś w milczeniu zaśpiewanej dziewczynie; potem wszedł do środka.

Marota, usłyszawszy kroki, odwróciła się.

– A, ty tu? – zaśmiała się wesoło.

– Tak. Ale sza!… nie wymawiaj głośno mego imienia.

– Tajemnica? Skąd przybywasz? A Zilla? Od dwóch lat nie miałam żadnej od was wiadomości!

– Odpowiem ci później na wszystko. Tymczasem chodzi o co innego. Jeżeli jesteś w usposobieniu dość rozsądnym, aby wysłuchać mnie nie przerywając, powiem ci zaraz, co mnie tu sprowadziło.

– Zaczekaj. Zaraz skończę.

Podczas gdy Marota kończyła układanie swych bujnych włosów, Ben Joel zamknął starannie drzwi, opukał mury, jakby dla upewnienia się, czy się w nich kto nie ukrywa, i zasiadł na stołku przy oknie.

– Już! – zawołała wesoło tancerka rzucając ostatnie, zadowolone spojrzenie w stłuczone zwierciadełko, które powtarzało jej liczko uśmiechnięte. – Teraz możesz mówić. Słucham cię z wytężoną uwagą.

Rozmowa Ben Joela z Marotą trwała przeszło godzinę.

Cygan opuścił pokój Cyganki z miną człowieka, który doprowadził szczęśliwie do końca trudne i ryzykowne przedsięwzięcie.

– Dziś wieczorem – rzekł do dziewczyny na odchodnym. – A nade wszystko nie zapomnij o sygnale.

– Bądź spokojny i zostaw mnie samą, jeśli chcesz, aby wszystko było we wskazanym czasie gotowe.

Ben Joel wyślizgnął się zręcznie i poszedł szukać Rinalda. Marota tymczasem, zamiast siąść do stołu z kolegami, przygotowała się również do opuszczenia zajazdu.

Przed wyjściem rozmawiała kilka chwil ze swym dyrektorem; potem, zarzuciwszy na głowę duży szal, który prawie zupełnie twarz jej zakrywał, udała się do zajazdu „Pod Herbem Francji”, gdzie, jak wiadomo, zamieszkał Castillan.

Przed bramą służący hotelowy siodłał konia, w którym Marota poznała od razu wierzchowca Sulpicjusza.

Zwierzę, choć wzmocnione dwugodzinnym wypoczynkiem, nosiło jednak ślady wielkiego zmęczenia.

Kopyta jego pokrywało zeschłe błoto publicznych gościńców, a sierść, choć już sucha zupełnie, sklejała się na bokach na kształt szerokich, połyskujących plastrów.

– Piękny rumak! – rzekła Marota, głaszcząc konia.

– Ładna dziewczyna! – odparł tym samym tonem służący, obejmując gorącym spojrzeniem twarz baletniczki.

– Prawdziwie pańska sztuka! – podjęła ta ostatnia, nie zważając na pochlebstwa sługusa.

– A w nogach jaka krzepka! – dorzucił pachołek, chcąc podtrzymać rozmowę. – Zrobiło to nie wiem ile drogi dziś rano i zdążyć ma jeszcze na nocleg do Romorantin.

Marota westchnęła.

– Ja muszę tam iść pieszo! – wyrwała się jej skarga.

– Pieszo? Ależ to porządny kawał drogi, piękna panno!

– Wiem o tym dobrze. Może znajdę w drodze jaką dobrą duszę, co pozwoli mi przysiąść na swoim wózku.

Po tych słowach Cyganka udała się w dalszą drogę, przyśpieszając kroku, jakby chciała wynagrodzić czas stracony na rozmowie ze służącym.

Przeszła bramę miejską, nie zatrzymując się nigdzie ani na chwilę i znalazła się na drodze do Romorantin.

Nadmienić wypada, że wychodząc z wielkiego placu, Marota otarła się o jakiegoś człowieka, stojącego z miną roztargnioną na rogu jednej z ulic, i szepnęła mu kilka słów głosem przyciszonym.

Tym człowiekim był Ben Joel.

Tancerka znajdowała się już o pół mili za miastem, gdy Castillan wyjechał z niego.

Wybiła trzecia z południa. Sulpicjusz spodziewał się stanąć w Romorantin o zachodzie słońca.

„Spodziewam się – myślał jadąc – że skończyły się nareszcie moje utrapienia. Pojedynek i dwa strzały pistoletowe, to chyba dość, aby kupić sobie spokój na resztę podróży”.

Sekretarz pomacał ręką kaftan i uczuł pod palcami zaszyty za podszewkę list Cyrana, którego od dwudziestu czterech godzin bronił przed niewidzialnymi wrogami.

Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę Castillan, o nic się już nie kłopocząc, pozwolił koniowi, aby niósł go krokiem dowolnym i korzystając z tego, że wierzchowiec posuwał się noga za nogą, wydobył z kieszeni kawałek pergaminu oraz ołówek i począł próbować, azali mu się nie uda dorobić zakończenia do rozpoczętego w Paryżu sonetu.

Gdy tak biedził się nad chwytaniem wymykających mu się rymów, usłyszał nagle, że go ktoś dźwięcznym głosem pozdrawia po imieniu.

Odwrócił głowę i spostrzegł siedzącą na przydrożnym wzgórku ładną dziewczynę, w której poznał bez trudności tancerkę spotkaną minionej nocy przy gościnnym ognisku.

Marota odrzuciła szal na plecy i głowa jej, niczym nienakryta, kąpała się w pełnym świetle dnia. Drobne jej stopy, popielate od kurzawy, spoczywały zgrabnie skrzyżowane na trawniku, cała zaś postać objawiała wielkie strudzenie, tłumaczące się pełnym kuszącego powabu zaniedbaniem.

Castillan wstrzymał konia.

– Dzień dobry, panie Castillan! – powtórzyła Marota, skłaniając powabnie główkę i posyłając mu uśmiech czarujący.

– Cóż się stało, że panią tu spotykam? – zapytał zdziwiony Sulpicjusz. – Czyżbyś pani porzuciła pana Aracan? Takie ma nazwisko, jeśli się nie mylę, pani dyrektor?

– Nie myli się pan. A więc tak, porzuciłam go. To wstrętny, stary samolub. Chciał obciąć mi gażę, ażeby mieć więcej dochodu z przedstawień w Orleanie.

– I cóż?

– Ano, ponieważ mam usposobienie żywe, a języczek ostry, nazwałam go sknerą, dusigroszem i jakoś tam jeszcze, i rzuciłam mu na głowę swe tamburyno.

– Tym sposobem pozostałaś bez środków utrzymania?

– Niezupełnie. Mogę znaleźć miejsce w innej kompanii, a w potrzebie mogę też żyć i sama, mam bowiem przy sobie wszystko, co mi do zarobkowania potrzebne, mianowicie: kastaniety i ubiór tancerki.

 

– Jesteś, pani, jak widzę, filozofką.

Marota uśmiechnęła się.

– Trzeba nią być w tym życiu. Gdy nie jest się niczym, gdy się nie ma nic za sobą i do niczego się nie dąży, jakżeby bez filozofii można znieść różne drobne nędze życia?

– Do licha. Wyznajesz pani zatem, żeś zupełnie wykolejona i że sama nie wiesz dobrze, co cię czeka!

– Tak jest rzeczywiście, nie w tym jednak stopniu, jak pan sądzisz. Teraz oto udaję się do Romorantin, a może i do Louches.

– Czy tak?! – zawołał Castillan głosem, w którym przebijało się wyraźnie zadowolenie.

– W jednym z tych miasteczek spodziewam się znaleźć kompanię komediantów i tancerzy, w której zapewne potrafię się umieścić. Imię moje jest dość głośne, mój panie!

– Nazywają panią Marotą, nieprawdaż?

– Do usług pańskich, panie Castillan.

– I zamierzasz pani udać się do Romorantin pieszo?

– Rozumie się, gdyż nie mam środków na odbycie tej drogi powozem.

– A więc posłuchaj, piękna Maroto. Byłoby grzechem, gdyby mężczyzna, wychowany w dobrych zasadach, pozwolił, aby twoje nóżki wykonać miały tak ciężką pracę. Jeśli zgodzisz się, możemy odbyć tę drogę razem. Jest to przy tym dobra sposobność odwdzięczenia się za troskliwość okazaną mi nocy minionej.

– Myśl pańska bardzo mi się podoba, ale jakże wprowadzić ją w wykonanie? – rzekła Marota udając zakłopotanie, naprawdę zaś ciesząc się niezmiernie z tego obrotu rzeczy.

– Nic łatwiejszego! Nie mogę wprawdzie oddać pani konia, a sam iść pieszo, gdyż zależy mi na pośpiechu, siodło moje wszakże jest dość szerokie i mocne, abyśmy oboje siedzieć na nim mogli.

– Z całą chęcią, mój szlachcicu. Nigdym jeszcze dotąd tak wesoło nie podróżowała.

– Proszę zatem siadać.

Castillan zeskoczył lekko na ziemię i z rąk Maroty, która się doń zbliżyła, wziął małe zawiniątko. Zawiniątko to rozpłaszczył na kształt poduszki i przymocował na siodle.

– Wybornie! – rzekła Marota. – Będę siedziała jak królowa. Nie wiem tylko, w jaki sposób dostanę się na pańskiego wierzchowca, który jest wysoki jak katedra. Chyba pan mnie uniesiesz.

– To nic trudnego, proszę o rękę.

Zamiast podać jedną rękę, Marota zarzuciła mu na szyję oba ramiona. Młodzieniec uczuł na twarzy jej ciepły oddech, a jednocześnie z jej czarnych, do połowy przymkniętych oczu wybiegło spojrzenie, przenikające go do głębi duszy.

Pomimo silnego wzruszenia Castillan uniósł Marotę lekko jak piórko i posadził na przygotowanej poduszce.

Podczas gdy awanturnica przytrzymywała cugle, młodzieniec zdążył już przyjść do siebie.

– Ach! Jakiż ja niezręczny! – wyrzekł nagle. – Zapomniałem, że to mnie pierwszemu wsiąść wypada. Co teraz zrobimy?

– Czy mam zejść? – zapytała zalotnica, wyciągając ponownie ramiona.

– Nie trzeba. Postaram się oszczędzić pani tego kłopotu.

Castillan prawą ręką chwycił konia za grzywę, wykręcił się doń tyłem, a następnie, nie dotykając strzemion, uniósł się silnym skokiem w powietrze i spadł na siodło.

Zaraz też prawą nogą okrążył w powietrzu szyję konia i znalazł się w pozycji zwyczajnej.

– Wszystko w porządku! – rzekł do Maroty. – Teraz obejmij mnie pani mocno, jak najmocniej, gdyż pojedziemy ostro.

Ostatnie zalecenie było zbyteczne.

Castillan jeszcze nie zdążył objawić go, gdy już uczuł przy piersiach ramiona Maroty, opasujące go żywym pierścieniem. Niebezpieczne było to położenie dla zapalnego serca młodzieńca.

Odbywać długo drogę z przytuloną do siebie młodą i piękną dziewczyną, czuć nieustannie przy uchu i szyi słodki jej oddech i mieć w dodatku przeświadczenie o kruchości tej cnoty, osłabionej warunkami życia i zawodu – stanowiło pokusę zbyt silną nawet dla większego niż Sulpicjusz stoika!

„Czemuż by nie!” – rzekł do siebie młodzieniec po długich rozmyślaniach, w których rozbiór szczegółowy wdawać się tu nie będziemy.

– O czym pan tak dumasz? – spytała w tymże czasie Marota głosem zachęcającym. – Miałżebyś jaki powód do smutku?

– Skądże by! Czyż można być smutnym w tak miłym towarzystwie?

– Pochlebca! Nieprawdaż, że ten sposób podróżowania jest zachwycający? Bieg konia, powietrze, słońce: wszystko to rozwesela duszę i napełnia ją niezmierną słodyczą. Chciałoby się tak jechać bez końca.

Rączki Maroty zacisnęły się silniej nieco na piersiach Sulpicjusza, przy czym posunęły się wyżej i znalazły się o kilka cali zaledwie od jego ust.

Młodzieniec nie mógł wytrzymać. Narażając się na ból w szyi, schylił głowę jak najniżej i ucałował szybko paluszki, znajdujące się pod samą niemal brodą.

– Aj, co pan robisz? – krzyknęła Marota cofając ręce, jakby dla ukarania go za śmiałość.

– To trudno! – odparł coraz śmielej Castillan. – Gdy się ma tak blisko piękną rączkę, same usta do niej biegną!

– Nadużywasz swych przywilejów, mości szlachcicu. Jeśli nie przyrzeczesz poprawy i nie będziesz się zachowywał przyzwoicie, pozbędę się tego oparcia, choćbym miała spaść i potłuc się.

– Nie czyń pani tego, na Boga! Przysięgam, że będę rozsądny.

Ale to były tylko słowa. Czyny zaraz im zaprzeczały, gdyż młodzieniec jął na nowo obcałowywać zgrabne paluszki tancerki.

– Widzę – rzekła Marota – że jesteś pan niepoprawny. Skoro więc nie można w żaden sposób uspokoić pana, muszę postąpić z tobą jak z dzieckiem, któremu daje się, czego się napiera, aby zaspokoić jego kaprys.

Przy tych słowach prawa ręka Maroty podniosła się do ust Sulpicjusza, który pokrył ją gorącymi pocałunkami.

Następnie nie poprzestając na tym pierwszym zwycięstwie i czując ocierające się o jego twarz czarne włosy Maroty, odwrócił szybko głowę i cmoknął ustami na los szczęścia…

Ten całus, rzucony na ślepo, musnął brzeżek gorących warg baletnicy, która szarpnęła się w tył, krzycząc:

– Ach, ach, panie zdrajco, to w ten sposób płacisz za moje dobre serce! Kiedy tak, poczekaj, ponieważ chciałeś posiąść wszystko, wszystko ci odbiorę!

I ponownie ramiona Maroty osunęły się niżej, na kaftan bawoli, zajmując stanowisko w równym oddaleniu od pasa i od kołnierza.

– Jesteś, pani, zachwycająca – rzekł Castillan – czemuż jednak chcesz nią być tylko w połowie? Przyznaj, że podróż stałaby się wkrótce nadzwyczaj nudna, gdybyśmy jej czymś przyjemnym nie urozmaicili. Gdybym więc na przykład oświadczył pani bez żadnych wstępów, że panią ubóstwiam, co byś na to odrzekła?

– Rzekłabym, że chcesz pan zbałamucić biedną dziewczynę i że źle wybrałeś się ze swymi zalotami, ponieważ choć jestem ostrożna, mam jednak w tych rzeczach doświadczenie.

Powiedziane to było głosem naiwnym.

Ale Castillan posunął się już zbyt daleko, aby miał zmieniać ton rozmowy. Nie zwracając też uwagi na odegrane znakomicie zmieszanie awanturnicy, zawołał w odpowiedzi:

– Najdroższa Maroto, gdybym nie był do ciebie zwrócony plecami lub też gdybym miał oczy z tyłu głowy, przekonałabyś się z mojej twarzy i spojrzenia, jak okropnie cię kocham!

– Nic mi do pańskich spojrzeń, panie umizgalski. Schowaj je dla innych!

– Przeklęte położenie! – zaklął Sulpicjusz. – Pomyśleć tylko, że pani jesteś tam, tuż przy mnie, a jednak za mną, i że nie mogę upajać się twoją pięknością…

– Tracisz na próżno czas i piękne słówka, mości Castillanie! Gdybyś naprawdę życzył sobie tak bardzo wpatrywać się w moją twarz, mógłbyś doświadczać tej wielkiej rozkoszy, nic nie ryzykując, gdyż dostrzegam już w oddaleniu wieżę kościoła w Romorantin i tu opuszczam już pańskiego wierzchowca i pana.

– A, do kroćset diabłów! – wykrzyknął Castillan, pozbywając się wszelkiej powściągliwości języka – trzeba mi było najpierw o tym pomyśleć. A więc, moja piękna, ja zatrzymuję się również w Romorantin, gdzie spożyjemy sam na sam smaczną kolacyjkę.

„Mam go!” – pomyślała tancerka, zadowolona z odniesionego tak łatwo triumfu.

I rzekła głośno:

– Kolacyjka może nie grozi niebezpieczeństwem, gdy się zachowa pewne ostrożności. Zresztą dopiero na miejscu będzie można ocenić dokładnie, co warta pańska propozycja.

– Mam ją! – szepnął do siebie Castillan, powtarzając bezwiednie myśli towarzyszki.

Zapominając chwilowo, dla przelotnej miłostki, o ważnym posłannictwie, którym go obciążono, uspokajał się Castillan uwagą, że żadnej szkody nie poniesie ono na tej zwłoce.

„Te kilka godzin – myślał – są jego wyłączną własnością i rozporządzać może nimi dowolnie, gdyż w każdym razie dopiero nazajutrz mógłby wyruszyć do Louches”.

Żadnych przy tym nie uczuwał obaw ani podejrzeń.

Mógł był nie dowierzać Estebanowi i jego dwom towarzyszom, ale jakże podawać w wątpliwość niewinną duszę dziewczęcia spotkanego przypadkiem, któremu nic zgoła nie mogło zależeć na wyprowadzeniu go w pole?

Młodzieniec oddał się więc bez żadnych skrupułów słodkiemu marzeniu i wypuściwszy konia galopem, w ciągu niecałych dziesięciu minut przebył przestrzeń dzielącą go od pierwszych domów w Romorantin.

47łotry wyciągnęli się – dziś: łotry wyciągnęły się. [przypis edytorski]
48wygorsowany – wydekoltowany. [przypis edytorski]
49przymykać się – dotykać. [przypis edytorski]