Za darmo

Szakale

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Marciński rękę wyciągnął.

– Wisi! O tam, w oknie!

Żydówka oczy zmrużyła.

– Niech no Marciński poczeka! Może to takie udawanie, bo to z… takimi to różnie się trafia. Panno! Panno! Zleź panna z okna!… Zleź zaraz!…

Lecz postać czarna nie drgnęła nawet, wciąż nieruchoma w swej strudze jasnej w ramę ją obejmującej.

Żydówka podsunęła się bliżej.

– Niech Marciński okiennicę jedną uchyli, a ostrożnie, coby z „dworza” widać jej nie było.

Marciński szybko podstąpił, na okno się wspiął i rękę poza trupa wyciągnął. Okiennice powoli się uchyliły. Szeroka szczerba światła doskonale teraz oblała straszną, zsiniałą twarz samobójczyni.

Numerowy w pierwszej chwili oczy przymknął, znalazłszy się tak blisko z trupem w ciasnej niszy okna. Powoli jednak powieki podniósł i ręką policzka zmarłej dotknął.

– Jak lód – wyrzekł.

Z okna zeskoczył i stał teraz bezczynnie z opuszczonymi rękami, patrząc ciągle w wiszącą.

Nagle Żydówka wybuchnęła:

– A niech ją diabeł porwie! Pięć dni numer trzymała i teraz jeszcze go zapaskudziła! Aj! aj!… kto tu teraz stanie! A policja! A gwałty! A stancja nie zapłacona!

Kelner milczał, jakby zahipnotyzowany widokiem martwej dziewczyny. Była przecież ohydna; cała sina, z oczyma szeroko rozwartymi, prawie czerwonymi od krwi nabiegu, z masą bezkształtną języka, wysuwającego się z jej ust granatowych i spuchniętych. Tylko od tyłu głowy zwieszały się przepyszne, wspaniałe warkocze, czarne i lśniące, na wpół splecione. Jeden z tych warkoczy zsunął się naprzód i wisiał w przestrzeni, a lekko przez wejście na okno numerowego poruszony, chwiał się jak warkocz płaczącej brzozy, z czarnej kolumny spadający.

– To ci włosy – wyrzekł nareszcie.

Lecz Żydówka lamentowała.

– Ny, kto mi teraz zapłaci? Kto? Co ja mam za moje dobre serce, żeby taką włóczęgę z końca świata do numeru brać! A młoda jeszcze była, zdrowa, po co jej było taki koniec ze sobą robić? aj! aj!…

Do stołu się zbliżyła.

– Lichtarz mi popsuła, o!… świeca się wtopiła, niech ją choroba ciśnie!…

Na stole stał lichtarz mosiężny, cały zielony, ze stearyną świecy szeroko po brzegach rozlaną. Widocznie samobójczyni pozostawiła na stole płonącą świecę. Przepalony sznur, którego druga połowa posłużyła za śmiertelny stryczek, należał kiedyś do szlafroka lub bluzki. Na blasze przed piecem walały się popalone kawałki listów i papierów.

– Marciński! Co ona jadła? – spytała nagle Żydówka.

– Kawę; co dzień dwie szklanki jej nosiłem!

– I bułki?

– A jakże!…

– Ny, co ja tera pocznę, kto mi za tę kawę zapłaci?

W kącie ciemnym dostrzegła małą skrzynkę.

– Może tam co jest. Niech Marciński posunie!

– Nie wolno ruszać.

– Głupi Marciński jest! Mnie wszystko wolno, bo mnie się należy i ja pierwsza do długu jestem!

Marciński kuferek pod światło przysunął.

*

A w kuferku tym był cały dramat ciężki i bolesny, cały dramat życia kobiety wykolejonej, rzuconej jednym przyspieszonym tętnem krwi w falę życia straszną i nielitościwą.

Dziewczyna ta musiała być statystką w jakimś teatrzyku, bo jeszcze „krakowianka” brudna i kawałkami glasy8 naszyta, mieniła się wśród reszty szmat i szmatek. Atłasowe pantofle baletowe, jak dwa opadłe i martwe motyle, różowiły się wśród fałd połatanych koszul. Trochę paciorków brzęczało na dnie kufra, a pomiędzy nimi rozkładał się nagle krawat męski atłasowy, jasny lila z czarną przetartą dziurą od wkładania tombakowych9 szpilek.

8glasa (fr.) – tkanina bawełniana, błyszcząca z jednej strony, z drugiej matowa. [przypis edytorski]
9tombak – stop miedzi z cynkiem, imitujący złoto. [przypis edytorski]