Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nabrzmiałe usta rozchyliły się powoli sennem powitaniem.

Była gotową.

I owe stonowanie całe nastroju całego towarzystwa służyło jej doskonale za tło, na którem korzystnie poruszać się mogła. – Czuła bowiem, iż nie jest w stanie stać się powabną żywiołowo i brutalnie. – Może nawet potrafiłaby w tej rozpaczliwej walce znaleźć dosyć siły, aby obudzić śpiące na dnie swej istoty moce nieokiełzanej miłości zmysłowej – i bała się właśnie, ażeby nie okazać się w oczach wytrawnych Halskiego niezręczną i głupią na tem polu.

Forsowała więc tylko nutę pięknej lubieżności – i przesycała atmosferę rozkoszą oczów i dźwięków. Sama siadła u fortepianu i dyskretnie grała na nim arję, którą nad wszystko lubiła.

Niskim, drżącym trochę głosem – cicho nucił zdaleka Ottowicz słowa.

Miłosne te, czarujące tony ulatywały w przestrzeń i owiewały Halskiego. Czuł się niemi pieszczony. Delikatne, subtelne dotknięcie klawiszy, którem celowała Rena, przywodziło mu przed wyobraźnię całą serję rozkosznych senzacji, jakie palce jej mogłyby wywołać wzdłuż jego czoła i skroni, to jest tam, gdzie skóra staje się w chwili pieszczoty miłosnej najdoskonalej wrażliwą, jak harfa drżąca z pragnienia, aby wygrano wreszcie na jej strunach miłosną canzonę lub stanzę.

I te plecy Reny, doskonałe, białe, z lekkim odcieniem kości słoniowej – plecy rozpustne, służące za wazon przepyszny, z którego wykwitał czarujący kwiat jej głowy, obróconej ku niemu profilem – poddawały mu porównanie, które mógł znaleźć dla tej kobiety tylko w czasach renesansu, w których kochano się „jak Bogi”, a dowodzono tej miłości z zaciekłością wyhodowanych w przepaścistych puszczach zwierząt.

– Jakąż wspaniałą kurtyzaną, tą „honest” – kurtyzaną wyższej kategorji, byłaby za czasów Juljusza Drugiego – ta kobieta! – myślał. – Prosto z łożnicy, na którą sypanoby kwiaty i deszcz złota, przeszłaby do najpiękniejszego kościoła w Rzymie, aby tam pod strażą marmurowej Madonny i skrzydłami ptaków i aniołów przedłużać tylko swój wabny sen, pełen rozkoszy dzielonej. Dziś terenem jej pozostał ten salon i moja namiętność, rwąca się do jej matowego ciała i denerwujących pieszczot jej rąk…

Dla niej to jest niczem, dla mnie jednak królewski dar, który osiągnąć winienem pod grozą nawet dużych ofiar.

W tej chwili odwróciła się ku niemu, jakby uczuła, że myśli o niej z taką mocą i uśmiechnęła się słodko a zalotnie.

– Ofiary te nawet, zdaje się, będą niepotrzebne! – dokończył w myśli, jakby pod wpływem tego uśmiechu.

– Zresztą jakież byłyby z mej strony? – Chyba… małżeństwo. Słyszałem, że się rozwodzi. Ale co do tego jednego muszę stać niewzruszony. – Nienawidzę małżeństwa, jako wymysł piekielny i najbardziej ohydny, na który ludzkość mogła się zdobyć. Połączenie etycznych i erotycznych pojęć wytwarza amalgamat niemożliwy do zniesienia. Winienem jednak jej szczerość. Chciałbym, ażeby znała moje pod tym względem zasady… Jeśli stanie się moją metresą, niech wie, iż nie stanie się nigdy moją żoną.

Zaczął wsłuchiwać się pilnie w to, co mówili dokoła. – Pragnął zaczepić w ich temata swoją ideę i rozwinąć ostrzegająco pogląd na małżeństwo. Lecz oni obecnie debatowali nad typami piękności kobiecej. Z całem brutalstwem mężczyzn, apoteozujących zwykle wdzięki nieobecnych kobiet! – Ottowicz i Redaktor zachwycali się jakąś Mecenasową, która na wyścigach zwracała ogólną uwagę. Mąż polityczny natomiast twierdził, iż najpiękniejszą kobietą w mieście była jedna z chórzystek, kryjąca się zawsze za filary kulis.

– Jest drobna, maluchna – o fryzowanych włosach – czysty Greuze… prześliczna!

Twarz tłusta i nalana Maryli pociemniała z irytacji. – Dla zatarcia swego zmieszania zwróciła się do Halskiego.

– A Pana ideał piękności? Jaki jest Pana ideał?…

Pochwycił okazję.

– Mój ideał? – odparł. – Połączenie dziwne: plecy rozpustne, twarz Madonny…

– Och! Nieziszczalne! – zawołał redaktor.

– Przeciwnie – pani Rena! – wyrzekł Halski, ukazując na młodą kobietę, pod której palcami skonała wreszcie melodja.

Wszyscy zwrócili znów oczy na Renę.

– Kochanka Chigi il magnifico!… – dorzucił jeszcze Halski.

Poseł do parlamentu podniósł się na kolana i włożył w oko monokl.

– Jabym sądził, że raczej genre pani Reny jest w rodzaju pani Recamier.

Halski milczał przez chwilę, wreszcie potwierdził.

– Może… gdyż wykwit skromności, a zatem kłamstwa.

Rena podniosła się wyniośle.

– Nie jestem typem niższym, pan się myli…

– Och! Takie kłamstwo, jak Chateaubriand, który był właśnie kłamstwem pani Recamier.

– Pan zapomina, iż pani Recamier oparła się Napoleonowi…

– Raczej Napoleon jej się oparł…

Panna uświadomiona uznała za stosowne wmieszać się do rozmowy.

– Słuchając Pana, sądzićby można, że niema kobiet uczciwych.

Halski skłonił się przed nią.

– Ja sądzę, że są punkta uczciwe, na których etyka i erotyka kobiet się zatrzymuje. Punktów tych jest tyle, ile kobiet na świecie.

Rena zbliżyła się powoli ku niemu.

– Rasa, wychowanie, kultura – sprowadza ten punkt do jednego mianownika.

Usiadła na ulubionym swym, bujającym fotelu białym, pokrytym jasną materją, o delikatnych, kwiecistych deseniach. – Głowa jej spoczęła na wałku, przewieszonym przez poręcz, białym atłasowym – haftowanym blado zieloną pelą i jedwabiami. – Usta miała wilgotne od szampana, w którym, wbrew swemu zwyczajowi, umaczała tego wieczoru kilkakrotnie wargi.

Patrzył na nią z upodobaniem i ona odwzajemniała mu się typem tego wzroku. – Rada była, iż ta „partja” przedstawia się jej tak ponętnie.

Rozmowa na dywanie stawała się bardziej ogólna. Wmieszał się w nią Ali, który płaczliwie pijanym głosem zaczął bronić czci i cnoty kobiet. – Był śmieszny z tą młodzieńczą rycerskością swoją i wystąpieniem średniowiecznem. Zdawało mu się jednak, że się odznacza i że zyskuje wdzięczność dam.

Rena nie słuchała go. – Niecierpliwie spojrzała na Halskiego. Czekała od niego dziś jakiegoś decydującego słowa.

Za tyle trudu, jaki zadała sobie, należało jej się coś więcej oprócz jego obecności. Czuła, iż ma na ustach jakieś słowa, że chce coś powiedzieć.

Wyzywała te słowa myślą, wyrywała je z głębi jego mózgu, który odczuwała przesiąknięty myślą o niej do najdrobniejszych zakątków.

I nagle dostrzegła gest, na który nie oczekiwała więcej.

Dyskretnie, szybko wyjął zegarek z kieszonki kamizelki.

– Mam jeszcze pół godziny czasu! – wyrzekł przyciszonym głosem.

Doznała pchnięcia w serce.

– Jakto?

– Do nadejścia pociągu…

– Pan… idzie?

– Tak – mój przyjaciel nigdyby mi nie darował, gdybym nie wyszedł na jego spotkanie.

Milczała chwilę, jakby zdławiona stalową ręką. Wreszcie wyrzekła:

– Niech pan idzie!…

Pochylił się ku niej.

– Ale… wrócę!

– Kiedy?

– Za dwie, trzy godziny… gdy oni wszyscy odejdą… gdy światła u pani zgasną!

Zbladła nagle, czując w sobie śmierć wszystkich swych nadziei.

– Pan oszalał? – wyrzekła banalnie, nie umiejąc na razie znaleźć słowa.

– Przyjdę, gdy pani pozwoli!

– Pan wie, że ja nie pozwolę!

Zapanowała chwilka milczenia, wreszcie on odparł tonem chłodnym:

– Nie wiedziałem o tem!

Ogarnął ją szalony gniew.

– Jakto? – Więc mimo wszystkie wysiłki z jej strony, aby pozostać dla niego w sprawie oddania się Niedościgłą – on osądził ją tak łatwą do zdobycia!

Odwróciła się ku niemu teraz całym korpusem i z wyrazem twarzy nieokreślenie hardym półgłośno zawołała:

– Ażeby mnie posiąść, nie należy chcieć wejść przez moją sypialnię.

Odparł spokojnie, lecz z pewnym, równie zuchwałym błyskiem w oczach:

– Ażeby chcieć mnie posiąść, nie należy chcieć zaprowadzić mnie przed ołtarz!

Opadła po prostu ze zgrozy. Uczuła się nagle prześwietloną i przejrzaną na wskróś. Uczyniono to brutalnie i dano jej odprawę jak policzek.

W tej chwili znienawidziła Halskiego.

Kto wie, czy i on jej nie znienawidził.

Ścierali się wzrokiem i wpajali się w siebie z furją.

Nie było to dwoje możliwych w przyszłości kochanków, lecz dwoje istot, walczących o szmat jego wolności, na który ona czaiła się z ostrożnością i przebiegłością indjanina, a on warczał i bronił jej na wzór drażnionego tygrysa w klatce, któremu chcą zabrać kawał gnijącego żarcia. Nienawistna walka dwu płci rozpętała się w całej pełni.

Rena porwała za stojący pod jej ręką kieliszek szampana i wychyliła go duszkiem. Nie wiedziała, co robi. Uczuła gwałtowny ból w samym tyle głowy. Czerwone płatki wirowały przed jego oczyma.

Przywołała Alego.

– Ali! Nalej mi jeszcze wina!…

Kaswin z całą radością uczynił zadość temu żądaniu. Poskoczył z błazeństwem i wypełnił jej kieliszek. Halski śledził jej zdenerwowanie z zajęciem. Bardzo łatwo uspokoił się i powrócił do równowagi. Winszował sobie nawet, iż tak zuchwale pochwycił okazję postawienia jasno owej kwestji małżeństwa.

– Będzie teraz wiedziała, czego się trzymać – myślał.

Pragnął jednak nawiązać znów kontakt z Reną. Czuł ją gniewną. Nie rozumiał, że kobieta ma dwa rodzaje gniewu. Ten, który boli i który tylko drażni naskórek.

Widząc, że pije drugi kieliszek szampana, odezwał się prawie przyjacielsko:

– Niech pani nie pije…

Chciała mu odpowiedzieć, gdy Maryla zwróciła się ku niej z interpelacją:

– Reno! Przyznaj, czy nie mam racji? Ci panowie wiecznie zajmują się kobiecą urodą, ale nas to nudzi. Pomówmy o typie męskim, który jest uosobieniem piękności. Zaraz usłyszymy słynne zdanie, iż mężczyzna nie potrzebuje być pięknym!…

Mówiła dziwnie płynnie, czerpiąc w swej gniewnie podrażnionej ambicji chęć zemsty na mężu politycznym, który, mając postawę i dystynkcję, był „suto szpetnym”, jak mawiano w XV. wieku.

– I niech każda z nas określi swój typ…

 

Panna uświadomiona zaczęła radośnie klaskać w ręce.

– Tak… tak… ale niech będzie szczera. Ja zaczynam!…

Zrobiła się nagle dziwna cisza. To było niespodziane. Niewolnice milczące na tym punkcie, o których gust nigdy się nikt nie pytał, które miały zadawalniać się zawsze rolą podnoszenia rzucanych im chustek – miały wreszcie wypowiedzieć się i określić także swe ukryte upodobania.

Panna uświadomiona zwinęła się w kłębek, nakształt małej, czarnej pantery.

Była dziś w czarnym atłasie, który podnosił jeszcze wężową smukłość jej postaci. Ogromny, purpurowy mak wiądł u jej gorącego gorsu, spalonego żarem wyczekiwania. Z pod przysłoniętych rzęs zaczęła mówić:

– Twarz ściągła, wybladła, o skośnych, zielonych źrenicach, na które kątowo opadają powieki. Ust prawie ani śladu. Coś z apasza, coś ze zbrodniarza, coś z księdza, zmęczonego długim postem i czuwaniem. Słowem Lorenzaccio Musseta… zohydzony i zachwycający. Oto wszystko.

Redaktor syknął przez zęby.

– Literatura!…

Panna uświadomiona odparła żywo:

– Pan także żywo fabrykujesz literaturę. Wszyscy ją fabrykujemy. Pan żyjesz z niej, a ja żyję nią. Tu jest różnica.

Ottowicz był pogrążony. Blondyn, dość zażywny, o twarzy imperatora, przystrojonej melancholijną brodą, był raczej typem ofiary apasza, a nie apaszem samym.

Kobiety uśmiechały się złośliwie, rade z wystąpienia śmiałego dziewczyny. Ona napawała się triumfalnie zmieszaniem kochanka. Wpiła pazury w atłas poduszki i rozdzierała go.

Nuciła cicho:

 
Marion! Marion! Marion!
U więziennych stoję krat,
Wiem, czuję, słyszę, że tam
Czeka mnie z stryczkiem kat.
 

Lecz już Maryla zwracała się ku Renie, prosząc ją, aby ona objawiła swój „typ”. I teraz wszystkie oczy wpiły się w postać i twarz tej kobiety, którą jedni nienawidzili, drudzy pożądali. Podniecenie zmysłowej atmosfery, dreszcze, wywołane winem – słowem, upojenie i podwyższenie diapazonu mogło wywołać szczerość.

Nie napróżno, mieniąc się bez skazy, drażniła tem i wyzywała miłość własną kobiet i lubieżną ciekawość mężczyzn.

Rozpłomienione nagle jej policzki i świecące źrenice zwiastowały, że i ona uległa ogólnemu podnieceniu. Spodziewano się po niej wiele, jakiegoś odruchu szczerości. Suggestjonowano ją w myśli, narzucając jej typ Halskiego, którego jej wszyscy przeznaczali fatalnie za kochanka.

Ona chwilę myślała usunąć się z tej gry, która była dla niej w obecnej chwili rzeczywiście niebezpieczną siatką. Nic bowiem zdawało się nie pozostawać w niej już ze zwracania się ku Halskiemu.

W jednej chwili stanął w jej wyobraźni okolony promieniami nienawiści. Chciała się zemścić za to podniecenie, które poniżało ją w jej oczach i za tę obelgę, która według niej błociła jej szatę gronostaja.

Zniżyła się do trywialności, sięgnęła nizko, chcąc tarzać miłość własną Halskiego w jakiemś obrzydlistwie, które by równie poniżyło go w jego oczach, jak on poniżył ją przed chwilą.

Podczas kolacji pobieżnie zauważyła, iż lokaj, przysłany jej do usługi przez restauratora, u którego zamówiła główną część kolacji, był typem silnego, rosłego mężczyzny, z ludu, imponującego barami, prostolinijną twarzą i sokolemi brwiami nad równym, zgrabnym nosem. Oczy były czyste, błękitne, a zwłaszcza pociągający był wiosenny uśmiech drobnych ust, okalających białe, przepyszne, pierwszej sorty zęby. Całość była imponująca, taka od pługa, od roli, trochę ciężkawa, tyrańska, lecz bardzo normalna.

Przelotnie Rena jeszcze rzuciła wzrok na Halskiego, który wydał się jej więcej afflue, niż kiedykolwiek. Przez to samo jednak jakby wynaturzonym i nienaturalnym. Zdawało się, że doskonale mógłby przestać istnieć, a miejsce jego pozostałoby równie zajęte, jak do tej chwili. W spojrzeniu, jakie równocześnie z nią skrzyżował, gniew jej umieścił całą dozę przeogromną zarozumiałości, wyzywającej i świadomej.

– Ali, zadzwoń! – rzuciła niedbale.

Drzwi się otwarły.

Przypadek jej posłużył.

Wszedł piękny, jasnowłosy chłopiec, w zbyt dużym, trochę podniszczonym fraku. Lecz pod tym frakiem ciało było Discobola.

Pytająco otworzył błękity swych oczu i zwrócił je na Renę. Jakieś milczenie dziwne, ciężące zapanowało dokoła. Wszyscy odczuli obecność istoty, która, mimo niesprzyjające warunki rozwoju, potrafiła utrzymać główne cechy swej piękności prymitywnej. Pomimo wszystko, jeśli był tu typ wyższy, to właśnie on, ten chłop, prawie od pługa, nieoszpecony nawet na tandecie kupionym, ohydnym, karawaniarskim strojem. W uśmiechu swym świeżym, jakby skąpanym w rosie, przynosił ten typ istoty, która w rozwoju swoim doszła do granicy i poza tę granicę nie wykroczyła. Dlatego otaczała go i promieniała od niego ta bezwzględna prawidłowość, która w tej chwili biła i gniotła wszystkie wynaturzone i schorzałe typy kochanków, znajdujących się tam i wpatrzonych w to objawienie niezwyrodniałej i niezmarniałej jeszcze przez rozpanoszenie używalności istoty.

Z ust Reny padł wreszcie krótki, urywany rozkaz:

– Poodbieraj filiżanki od tych pań!…

Zbliżył się ciężkim krokiem. Pochylał się nad każdą leżącą na ziemi kobietą.

Uśmiechały się trochę głupio, będąc nieprzygotowane na taką brutalną grę. Oddawały mu swe kieliszki i tureckie filiżanki jakby z żalem, powoli jednocząc się w myśli zatrzymania go jak najdłużej pośród siebie. Było im tak, jak gdyby ktoś im nagle przypomniał, że są na łąkach dziwne kwiaty, które o porannem słońcu wydają ze siebie upajającą woń, a one nigdy tej woni rozkosznej nie zaznały i znać nie będą!

Mężczyźni powstali i jakby obrażeni, usunęli się koło fortepianu. Halski nie łączył się z nimi, lecz Rena czuła, iż rozumiał przyczynę jej postępku. Chciała go jednak jeszcze doskonalej zaakcentować.

– Mój typ! – wyrzekła, dobitnie wybijając jakby uderzeniem szpicruty ostatnie słowo.

– Typ niższy!… – padło od fortepianu.

– Możesz odejść! – zwróciła się Rena do lokaja.

Wyszedł cicho – i to było dziwne, to połączenie pozornej ciężkości z cichością stąpania, prawie kociego, lwiego raczej.

Razem z jego zniknięciem, jakby czar prysł. Kobiety szukały wzrokiem swych mężczyzn. Już przerażały się na samą myśl obrażenia ich. Niewolniczo pełzały ku nim o przebaczenie.

Pierwsza zaczęła Maryla:

– …Tak!… Ale inteligencja… rozum… dystynkcja…

Rena śmiać się zaczęła chrapliwie, nieprzyjemnie.

– Zdolności parlamentarne… Na razie jednak poraziło wam mowę.

Odwróciła się do Halskiego.

– Panu także!

Zdawał się być zupełnie spokojny.

– To było śmiałe, co Pani zrobiła.

– Nie sądzę. W każdym razie w rodzaju pana. Otwarte.

– Brutalne.

Niedbale przecięła:

– Powiedz pan: trywialne! Zresztą, co pana mój typ obchodzić może. Między nami niema nic wspólnego.

– Niema, ale może być!

Wewnątrz niej zadrgało aż coś. Sama nie wiedziała, czy była to radość, czy wzmożony gniew.

– Nigdy! – krzyknęła prawie głośno.

Łaskotliwa, nieprzyjemna muzyka zagłuszyła jej słowa. To Ottowicz grał walca apaszów. Kobiety bowiem, czując urażonych mężczyzn, postanowiły wnieść w atmosferę trochę bujnej (według nich) wesołości. I już poseł do parlamentu, pochwycony przez pannę uświadomioną, zaczynał ryzykowną karykaturę apaszowego tańca.

– Upust temperamentowi! – wołała, przeginając się z dziwną giętkością prawie do ziemi dziewczyna.

Ali, opuszczony, pochwycił rękę Reny.

– Lalu… ile masz dziś pierścionków?

Była to jego ulubiona zabawa igrać z pierścionkami Reny, przenosić je z palca na palec, tworzyć kombinacje barw i kamieni. Pozwoliła mu na to i w tej chwili, choć skóra jej, podrażniona gniewem, była jak siatka rozpalonych drutów. Zasłaniała się jednak obecnością Kaswina od zbliżenia się Halskiego, który usunął się we framugę okna, gdzie palił papierosa.

Nagle powstał projekt. Ktoś przeglądał album Ropsa i zaproponował odtworzenie niektórych obrazów.

Przystano chętnie i burzliwie. Na plan pierwszy wystąpiła słynna kobieta z pajacem, lecz musiała odpaść z powodu braku krynoliny i pajaca.

Ze śmiechem łaskoczącym odrzucono La lecture du grand Albert

– Nie – żadna z pań nie zdecyduje się nawet w przybliżeniu na coś podobnego. Lecz za to Le coup de la jarretière zostało zaadoptowane jednogłośnie. Uznano rzecz za niezmiernie łatwą do wykonania. W mgnieniu oka zaaranżowano estradę ze stołu i jako tło ustawiono parawany. Najpomysłowszym okazał się tu redaktor. Za pomocą Kaswina wynalazł odpowiednie ciemne zasłony w łazience i przyniósł je do narzucenia stołu i przyciemnienia tła.

Chodziło teraz o wybór kobiety, która miała uosabiać wspaniały typ Ropsa.

Oczy wszystkich mężczyzn zwróciły się na Renę.

– Pani Rena! – zawołał pierwszy Ottowicz.

– Tak… Lalusia!…

Kobiety, jakkolwiek podrażnione, zawtórowały:

– Tak… Rena!…

Rena w każdej innej chwili byłaby odrzuciła rzecz podobnie ryzykowną. Lecz zaczynało jej być powoli „wszystko jedno”.

Kto wie nawet, czy nie była w gruncie rzeczy rada, iż nastręczyła się jej sposobność być na czysto bezwstydną. Podeszła do stołu.

– Skoro chcecie!

Przyćmiono elektryczności.

– Proszę… Warum!… Mały, improwizuj!…

Ottowicz poskoczył do fortepianu. Ali ukląkł przy stole.

Nagle przez grupujące się na ziemi towarzystwo delikatnie ku drzwiom wyjściowym przesuwać się zaczął Halski.

Rena, stojąca już na stole, dostrzegła go.

Wszystka krew zbiegła jej do serca.

Wygięła się w łuk ku niemu.

– Pan odchodzi? – zapytała bezdźwięcznym głosem.

Skłonił się.

– Pani wie… powiedziałem, pół godziny, spieszę na pociąg…

– A!… Na pociąg.

Kaswin wyciągnął ku niemu rękę.

– Panie, niech pan nie odchodzi! To będzie takie śliczne.

Lecz Halski uśmiechnął się ironicznie.

– Nie, panie! To będzie raczej smutne. Un cochon triste… no tak… bezrogie, melancholijne.

Kaswin się obruszył.

– Proszę pana!

Przywołała go do równowagi Rena:

– Zapominasz się, mały! Pierwszym warunkiem bezwzględna szczerość.

Mrużyła oczy impertynencko, była nawet śmieszna i czuła to.

Rzuciła ku Halskiemu:

– Ten pan wyznaje bezrogie wesołe.

Odparł:

– Przynajmniej niech się wesołością usprawiedliwi.

Ironicznie podjęła:

– Tak… wszystko otwarcie.

Halski odparł:

– Wszystko, albo nic! To moja dewiza.

Zdawało się jej, że chce zrobić jakąś do niej aluzję, więc żywo rzuciła z całą wspaniałością, na jaką się zdobyć mogła:

– Wszystko – tylko nie… to! Moja dewiza.

Czarujący uśmiech rozjaśnił jego usta.

– Szkoda!

– Wierzę! – szydziła.

Lecz on, ukłoniwszy się jej dwornie, wyrzekł:

– Dla pani…

I – znikł za portjerą.

A ona uczuła wrażenie, że nie warto ani uśmiechać się, ani być piękną… że nie warto wogóle patrzeć, mówić, poruszać się, nieść grację i wdzięk rozsiewać dokoła.

Takie wypełniło ją wrażenie.

Tymczasem goście reklamowali hałaśliwie przyobiecane ilustracje Ropsa. Dobre jej wychowanie przeważyło. Nie umiała oprzeć się. Przybrała odpowiednią pozę. Mimowoli uszlachetniła trywialną zmysłowość gestu. Wydobyła nawet pierwiastek jakby dziecięcej swawoli. Uczyniła sobą rzecz piękną z tego, co mogło być tylko ładne.

U stóp jej, na tle Szumana, płynął głosik młody Alego.

 
Podwiązeczka! Kwiat cudny, filuterne ptaszę.
Ona – wróżka nadobna z uniesień cieplarni,
Zdradzi nam grzeszki wszystkie i figielki nasze,
Któreśmy hodowali na miłosnej darni.
Zdradzi nam, już zdradziła, już się rodzi księga.
Jest skład welinowy i formacik wąski.
A co wewnątrz? To poza wolne żarty sięga…
A tytuł będzie… Żywot i dzieła Podwiązki.
 
*

Jak lekki, wonny dym kadzidła, tak unosiły się te lekkie i wonne słowa ku prześlicznej linji nóg Reny, odzianych w jedwabną pajęczynę pończoch, które czyniły je prawie nagiemi. Nic nie zdoła określić doskonałej czystości tych linij i poetycznych kształtów. Podwiązki blado liljowe, lśniące drobnemi kokardami atłasu, ginęły prawie wśród śniegu koronki miękkiej o żółtawej barwie. Cały poetyczny wdzięk owych dessous współczesnej kobiety, z jakąś klasyczną pięknością połączony, zajaśniał nagle, wywołując zdziwienie i uczucie jakby hołdu.

Nie we wszystkich jednak. Bo oto już redaktor trywialnie i niesympatycznie odezwał się:

– Wyżej! Wyżej!

Rena, która przez chwilę czuła także jakby rodzaj ekstazy nad emanowaniem ze siebie tyle niewieściego czaru, uczuła się niemile dotkniętą.

Osunęła na swe stopy suknię i zeszła ze stołu.

 

– Przepraszam pana! – wyrzekła – gdyby wyżej – byłoby to właśnie, co pan Halski powiedział… Któreś – bezrogie.

Redaktor się usprawiedliwiał:

– Och! Mniejsza, lecz byłoby piękne!

Lecz Rena uparcie z oczyma pełnemi gniewu odparła:

– Byłoby szpetne. – Do tej granicy było dzieło sztuki.

Zaczął się gwar i śmiechy. Ali, któremu drobny triumf deklamatora i przygodnego truwera zasmakował, proponował ilustrację Buveuse d'absinthe. Lecz inni protestowali. Znudzeni się uczuli rolą bierną. Przytem atmosfera zaczynała stawać się jakaś zanadto prude. Coś się psuło w państwie duńskiem. Od Reny wiało jakby niechęcią. Lecz oni postanowili nie zważać na to. Zeszli się tu dla zabawy, dla pieszczot. I pierwsza dała sygnał Weychertowa. Siedząc na bujającym fotelu Reny, pociągnęła ku sobie skrzydło jednego z gazowych parawaników, odcinając się w ten sposób od reszty towarzystwa. Wprawdzie przez gazę widać było doskonale klęczącego u jej nóg redaktora, jednak była to już jakaś zasłona, upoważniająca do większego zbliżenia się. Natychmiast w ślad za nimi poszedł Ottowicz z Janką, która rozbawiona, podobny gabinecik urządziła i dla Maryli z mężem politycznym. Potworzyły się państwa w państwie – trzy małe, odosobnione wysepki na wielkiej wyspie miłości, którą był od tej chwili salon Reny. Nie działo się w tem nic złego, przeciwnie, to było raczej jakieś rozbawienie dzieci, tworzących pod stołami jadalni własne domki i salony. Tak wziąć tę rzecz należało, tem bardziej, że z poza parawaników, bynajmniej szczelnie nie zasuniętych, Rena mogła doskonale kontrolować stopień zachowania się swych gości. Lecz młoda kobieta była w tej chwili niezdrowo podniecona. Sama, czując w sobie jakieś gwałtowne, niezrozumiałe dla niej budzenie się namiętności, przyzwała ku temu prądowi całe uzbrojenie wrogich argumentów, jakiemi od dzieciństwa tradycjonalnie ją napajano, celem zgłuszenia wszelkich popędów jej przyrodzonych.

– Bawimy się w gabinety! – śmiała się ku niej przez gazę Weychertowa.

Już Ali, rozzuchwalony powodzeniem swej poezyjki i nieobecnością rywala, ofiarował jej z przymileniem ramię.

– Lala ze mną?

Lecz odepchnęła go prawie brutalnie.

– Za kogo mnie pan bierzesz? – zapytała głośno i wyniośle.

Skierowała się do drzwi balkonu. Przechodząc, jakby mimowoli, przewróciła jeden z parawaników. Ottowicz całował zawzięcie ramiona uświadomionej panny. Wydali lekki okrzyk. Ona imperatywnie odtrąciła parawan i wybiegła na balkon. Wzburzona poddała się cichemu czarowi nocy letniej, która nawet w mieście potrafi zachować swój urok. Oparła się o ścianę i uczuła się nagle strasznie, bezdennie nieszczęśliwą. Nie czuła się już zdolną do tak zwanego „krowiego morału” Nietzschego, do tej opasłej szczęśliwości, a zarazem nie miała siły do walki, której zbliżanie się przeczuwała. Stała bezsilna i wyczerpana.

I tylko z jej głębi, jak w godzinach udręki mniszki, która o północnej adoracji, ciepła jeszcze od snów miłosnych, bije czołem o podłogę kamienną chóru, tak głos jakiś, nie poskromiony, buntowniczy wołał:

– Dlaczego? Dlaczego?… ja muszę trwać? Kto mi kazał? W imię czego? Pod jakiem hasłem męka moja? Tortura moja?

Wyciągnęła ręce przed siebie. W wyobraźni swej dojrzała nagle dworzec kolei, usłyszała gwizd, szczęk lokomotywy, szereg zajeżdżających wagonów. I z jednego takiego wagonu wyłania się postać kobiety wolnej, nie walczącej, spokojnie biorącej z życia swą część pełną dłonią i nie kalecząc i nie koszlawiąc piękności potężnej linji, wykreślonej z nieubłaganą logiką przez naturę. Kobieta owa padała w tej chwili w rozwarte objęcia Halskiego, niosąc mu rozkosz spragnienia swego i biorąc nawzajem od niego zaspokojenie swych miłosnych pragnień.

I nagle wydali się oni oboje Renie w oślepiającym blasku błyskawic doskonali i stokroć więcej czyści, niż ci tam, wyprawiający łamańce pseudo skromności, pseudo przyzwoitości, a szpetni w swej kulturą pokrytej pruderji. Na jedną chwilę stała się moralistką prymitywną i zaciekłą.

Widząc, że Ali w rozswawoleniu zagasił w salonie elektryczność, wpadła nagle, szarpnąwszy drzwi z łoskotem.

– Co się tu dzieje? – zawołała.

Ta rozpusta na zimno, ten flirt wstrętny wydał się jej w tej chwili karygodnym i obrzydliwym. Oni jednak pomylili się w pobudkach, jakie nią kierowały. – Sądzili, iż posądza ich o zapomnienie się rzeczywiste. Zaprotestowali. Do głosów ich przyłączyły się także jakieś głosy nieznane. Rena, kierując się do ściany, aby rozjaśnić światło, potknęła się o jakieś postacie, siedzące grzecznie na krzesłach. Byli to mężowie Maryli i Weychertowej, którzy w trakcie zabawy gabinetowej weszli do salonu i bardzo cierpliwie i przyzwoicie zachowywali się w ciemnościach. Gdy zajaśniała elektryczność, wydobyła na jaw dwie, podobne do siebie postacie dobrze ubranych mężczyzn, na stanowiskach – o doskonałej podwójnej moralności – pionków solidnych i skończone typy zwierząt stadnych. Czuć w nich było przejęcie się wyborne i poddanie dyscyplinie, która w zamian za uszanowanie jej praw obdarzała swych wyznawców sytością i wygodą zupełną. Ludzie ci byli w porządku z sobą i społeczeństwem. – Byli doskonali.

Z poza parawanów z chichotem wysuwały się ku nim ich żony i ich adoratorowie. Całowali w ręce żony, ściskali ręce adoratorom. Witali Renę, która zaciskała ironicznie wargi, powstrzymując się całą siłą, aby nie wypowiedzieć tej całej „bandzie” słów prawdy, jakie w niej wzbierały. Nigdy może nie wydali jej się więcej kłamliwą i oszukańczą bandą, jak w tej chwili.

– Ładny komplet! – myślała, patrząc, jak mężowie otulali swe żony płaszczami, gotując się do odejścia i przejażdżki automobilem Ottowicza, który właśnie z łomotem i hukiem zajechał przed kamienicę.

– Ale pan musi kogoś przejechać! Pan to dla mnie zrobi! – mizdrzyła się uświadomiona panna.

Weychertowa uczepiła się ramienia redaktora, rzucając mężowi swoje boa i wachlarz.

– Nieś to! Dobranoc ci, Reno!

Lecz Ottowicz zwrócił się do Reny z propozycją:

– Może pani z nami?

Aż wzdrygnęła się cała.

– Ja? Po co?

Roześmiali się. Wybiegli wszyscy, śpiesząc się do nowej zabawy, jakby podnieceni obecnością mężów. Pozostała tylko Rena i na poduszkach opadły, prawie drzemiący, piękny jak cherubin – Ali.