Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XXII

Do domu biegła silnym, pewnym krokiem.

– Tak! – myślała. – Zrobię tak! W ten sposób jedynie mogę go posiąść!

Wzdrygnęła się gdzieś w dali.

– Posiąść? – Ja, mężczyznę?

I natychmiast usprawiedliwiała się.

– Tak… mężczyznę, ale nie jego! Nie takiego jego!

Usprawiedliwiała najzupełniej teraz już te kobiety, które żyły z nim poprzednio.

– Tak, nie mogły uczynić inaczej… musiały. Bezkarnie nie można być w jego objęciach. Cóż dziwnego, że one padały! Nieszczęsne! Skoro ja…

Histerycznie była teraz podrażniona.

– Skoro ja… – dodała – na wszystko jestem gotowa.

Jakiś smukły cień zamajaczył na trotuarze w pobliżu jej domu.

Był to Kaswin.

– Szedłem właśnie do pani! – pozdrowił ją szykownie.

Zatrzymała się i ogarnęło ją obłędne drżenie. Patrzyła na to młode chłopię i myślała:

– Może… może…

Nagle zdecydował ją łagodny ton mowy „małego”.

– Nie mogę już żyć bez pani!

Czuła błąd – wykrzywienie się linji jej postępków – czuła, że powinna zatrzymać się, namyśleć – ochłonąć.

Lecz „pasja” kładła jej bielmo na oczy, szumem wypełniała uszy, nie dozwalała na nic, coby graniczyło z jakąkolwiek logiką.

Z poza zaciśniętych zębów rzuciła:

– Mały! Weź mnie dziś na kolację!

Rozpromienił się nagle – rozjaśnił.

– Co?… Renusiu? Ty chciałabyś spędzić ten wieczór ze mną?

Wstrząsnęła się, po tonie jego poznała, iż nie zrozumiał.

– Chcę… ale spędzić inaczej! – zawołała. – Inaczej…

– ?…

– Po waszemu!

– Jak?… Gdzie?

Zaczęła podniecać siię coraz więcej gorączkowo.

– A to już twoja rzecz, panie mężczyzno, i to mężczyzno zakochany we mnie. Prowadź mnie, gdzie jest wolno wejść ludźmi obcymi, a wyjść kochankami!

Aż cisnął się, jak małe zwierzątko, radośnie usposobione.

– Reno? Ty mnie kochasz! – wykrzyknął z pewnym rodzajem dziecięcego patosu, który przecież był szczerą prawdą.

Ona roześmiała się.

W półcieniu ulicznym śmiech ten miał fatalny wyraz.

– Ja?… – krzyknęła.

I zaraz dorzuciła, jakby plując słowa:

– Czekaj… coś ci powiem, coś z waszej szkoły – co posłyszałam sama przed chwilą…

Urwała.

– Albo nic! Nic! Chodźmy!

Kaswin nagle ją zatrzymał.

– A! To niemożliwe! – wyszeptał zasmucony.

– Dlaczego? – zawołała. – Idźmy naprzód, tam gdzie gra fałszywa muzyka i drapie nerwy, gdzie kelner z lepkiemi rękami przynosi szampana – gdzie wy czerpiecie odwagę, aby się następnie tarzać w błocie. No, dalej… jedźmy tam!

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

Usta mu się złożyły w podkówkę.

– Bo… bo… to przed pierwszym, a ja nie mam pieniędzy.

Ogarnęła ją rozpaczliwa wesołość.

– Co? Tak?… Cudownie!

Z woreczka dobyła portmonetkę.

– Oto masz… moje, twoje, wszystko jedno.

Tak drżał z radosnej żądzy i posiadania wreszcie tej kobiety.

– Tak! Tak! Ja ci oddam!

Schował portmonetkę. Byłaby go uściskała za tę szpetność. Nic jej nie wytrącało ze szpetoty, w którą sama brnęła. Gdyby w Kaswinie zrodził się lepszy odruch, byłby ją może opamiętał.

– Chodźmy!

Podbiegli do stacji dorożek. Nagle przed kamienicę, w której mieszkała Rena, zajechała cicho dorożka. Wysiadł z niej mężczyzna wysoki, ciemno odziany, dziwny. Jakoś szedł inaczej, niż wszyscy. Bardziej miękko, cicho, niezawiśle. Sunął cieniem, bez cienia wszakże, jakby lękał się, że w ten sposób zbyt wiele miejsca na ziemi zabierze. I miał postać tego, który coś ściga, coś goni – coś niewidzialnego dla wszystkich, dla niego jednego dostępnego.

Wywiała go oślizgła czerń nocna – zjawił się – przemknął czarną strugą i zniknął, jakby włócząc ciemnemi, złamanemi skrzydłami po ziemi.

XXIII

Na wezgłowiu tradycjonalnego szezlągu opadła głowa Reny. Usta jej rozwarły się – biel zębów błyska. Nieporządek ubrania, bezwład ciała świadczy, iż stało się to nieuniknione – stało się w najfatalniejszy i zgubny dla niej sposób. Charakterystyczny upadek całej postaci, jakby zupełnie pozbawionej siły życiowej, jakby starganej i unicestwionej u samego źródła, czyni ją podobną do tragicznej lalki, którą swawola dziecka podarłszy na strzępy, pozbawiła trocin, stanowiących naśladownictwo mięśni, kości i nerwów. W poprzek, na jej martwo wyciągniętych, nieruchomych trupio nogach, nasycony, znużony Kaswin. Dziecięco radośnie uśmiechnięte usta – bezmyślne oczy – ręce, drgające jeszcze konwulsyjnie.

Jaskrawe, fatalne oświetlenie elektryczne… resztki pozornej kolacji, trochę wina w kieliszku. Reny kieliszek nietknięty. Pijana była sobą samą i tem, co się w niej działo. Postanowieniem swojem.

Niczem więcej.

Z oddali jakaś muzyka, jakieś Czornyja oczy – trochę gwaru, ale tępego, niewyraźnego. Nic, coby wryło się w pamięć stalowemi, rozpalonemi zgłoskami.

Tylko twarz Reny tak zmieniona, iż każdegoby przejęła rozpaczliwem zdumieniem. W jednej chwili maska starości zmysłowej przywarła się, zwłaszcza do jej ust i oczu. To się nie da określić takiej zmiany, która przetwarza w jednej chwili istotę rzeczywistej piękności kobiety. Na to trzeba bardzo wzgardliwego czynu, graniczącego z rozpustą, aby po akcie miłosnym, zamiast anielskiego wypięknienia bezpośrednio z głębin najtajniejszych wydobywały się jakieś szpetoty i szły bezlitośnie, niszcząc to, co mogło porywać urokiem i powabem.

Wzrok taki, opadnięcie ust, skalane i dziwne, dostrzedz można na twarzy ludzi, powracających po zbrodni w domowe schronisko. Ukosem, czernią, patrzą poza siebie, wlokąc się jakby z przegniłym powrozem u szyi. Czegoś czekają, na coś patrzą, sami nie wiedzą, co popełnili.

Tylko to jedno wiedzą, iż nie wracają ci sami – że już nigdy nie będą tymi, którzy nie byli im nigdy wstrętni – a zawsze święci!

I teraz poznali największą torturę, na jaką się zdobyć mogli – poznali wstręt do samego siebie.

*

Tej nocy Rena poznała wstręt do samej siebie. Ten wstręt istotny i już niepokonany. Czuła, widziała, że to pozostanie w niej niewyrwane niczem, że musi pozostać i wiecznie będzie.

I w myśli tej skostniała, jak trup żywy, a mimo to umarły.

*

Porwał się nagle Kaswin i radośnie przypadł do niej.

– Dzięki! Dzięki!

Patrzyła na niego obojętnie. On nie miał dla niej znaczenia. Nie istniał.

Tylko był czyn – ten niewypleniony Czyn!…

Powlokła się z szezlonga.

– Zapłać! Chodźmy!…

Patrzyła w lustrze, jak ciskał napiwki kelnerowi, i ogarnęło ją straszne przerażenie. Zupełnie inaczej przypuszczała, że będzie odczuwała nastrój swój w chwilę po oddaniu się Kaswinowi. Ponieważ uczyniła to dlatego, aby módz powiedzieć Halskiemu: „nie jesteś tym, którego będę nienawidzieć, bo jest ten inny”… sądziła, iż cała jej istota rwać się teraz będzie ku tej miłości, dla której nie wahała się skazić szpetnie.

Lecz – oto działa się rzecz nieprzewidziana.

Gdyby teraz stanął przed nią Halski i ujrzał ją na tem miejscu i w towarzystwie Kaswina, oszalałby z jakiejś grozy i trwogi. Cel, do którego dążyła, zdawał się jej jakąś mściwością przepojony i nieubłagany.

Bez słowa wyszła pierwsza z restauracji. Za sobą słyszała dreptanie lakierków Kaswina. Gdy uchylał przed nią ciężkie odrzwia, mignęła jego biała ręka, na której z pod mankietu złocił się wąziuchny łańcuszek bransoletki. Ten śmieszny szczególik drażnił ją dawniej do szaleństwa. W tej chwili spotkał się z jej obojętnością. Było to drobne, a przecież zastanowiło ją.

– Jakby mnie ujął! – pomyślała.

I łagodnie, bez nienawiści usunęła go od dorożki, do której chciał wsiąść z nią razem.

– Pozwól pan! Pojadę sama.

W świetle latarni twarzyczka młodzieńca okazała szczere zmartwienie.

– Renusiu! Dlaczego?

– Chcę być sama!

Nadała pewną stanowczość swemu głosowi. Pokornie posłuchał.

– Dobrze!

Wsunął jej w rękę portmonetkę, którą mu dała poprzednio.

I ten szczegół, zamiast ją przejąć odmiennem uczuciem – ujął ją.

– Dobranoc!

Wpiął się na stopień powozu.

– Dobranoc!

Szukał jej ust. Nie odmówiła mu.

Podała je – choć martwe.

– Dobranoc!

Rozjechali się. Za kilka minut Rena weszła do kamienicy, w której mieszkała. Miała ciągle pustkę pod czaszką.

– Nie wiem nic! Nic! – myślała. – Ach, o niczem myśleć nie chcę… nie mogę!…

*

Zadzwoniła i zdziwiła się, że natychmiast jej otworzono. Przedpokój był otworzony. Pokojowa ubrana.

– Nie śpicie? – zapytała, dziwiąc się dźwiękowi swego głosu.

– Tu jest ktoś, kto czeka na panią – odparła służąca, zdejmując z niej płaszcz.

Cisnęła się cała strwożona. Jedna myśl ją przejęła: To Halski! – I równocześnie pragnienie ucieczki – ucieczki za jakąbadź cenę.

Służąca złożyła ręce.

– Proszę Jaśnie pani się nie martwić, to już tak Pan Bóg chciał.

Zatrzymała się, nie rozumiejąc.

– A ten mówił, że mu Jaśnie Pani kazała czekać!…

– Ja?

– Tak – jest w salonie już ze dwie godziny.

Otwiera drzwi i Rena zdaleka widzi jakąś nieznaną postać, siedzącą na tle draperji, zasłaniających drzwi sypialni.

– Nie Halski!

Wchodzi do pokoju. Służąca cofnęła się i zamknęła drzwi. Boczna lampka elektryczna, matowa, rzuca ukośne światło na siedzącego nieruchomo człowieka, który, z głową opuszczoną, na piersiach, spał.

Skurczony był i zebrany w sobie. Tylko ręce długie, białe, ułożył na kolanach formą, jaką układają ręce spensjonowani urzędnicy, skromni księża – lub nawykli do poczekalni lekarskich chorzy. Głowa, silnie spuszczona, dawała mało dostrzegać trójkątnej, widmowej twarzy. Była ona Hoffmanowska, coś z poza silnie zamurowanej ściany – twarz o lotnych spojrzeniach upiora, lub opuszczeniu powiek cmentarnego anioła.

Nie był tu człowiek już zupełnie z tego świata. Był on jakby częścią, jakby przedblaskiem czegoś, co ma być wyjaśnieniem naszem, a mimo to staje się zapadaniem w jeszcze większą grozę i czerń.

 

Powiało odeń trupem i śmiercią.

Na tle białych draperyj przypadł jak zwinięty, skulony nietoperz.

Rena wpatrzała się weń uparcie.

Chłonęła go po prostu. Wydarł ją z apatji, istniał niezaprzeczony, mimo widmowego piętna. Istnieniem tem i ją do istnienia zmuszał.

Wyczuł jej wzrok. Otworzył oczy. Chwilę patrzył w nią zuchwale jakoś, wyzywająco. Miał wielkie, szare źrenice. Jakby ją ogarniał i jakby widział jeszcze coś poza nią.

Lecz przygasił w sobie ten wzrok i podniósł się uniżonym gestem.

– Łaskawa pani raczy wybaczyć, że ośmieliłem się…

Mówił cicho – dziwnie cicho – specjalnem sciszeniem.

– Kto pan?

– Przedsiębiorstwo pogrzebowe przysłało mnie. Lękałem się, że mnie uprzedzą konkurenci, więc użyłem fortelu.

– Przedsiębiorstwo pogrzebowe?…

Na twarz Reny wystąpiła gwałtowna bladość. Zapomniała, iż może być związana jakkolwiek z ludźmi, którzy umierają, których kładą do trumien, którym się kupuje groby…

– Pan? Dlaczego do mnie?…

– Ach! Łaskawa pani nie wie?

– O czem?

– W sanatorjum mówiono mi, iż zawiadomiono nad wieczorem łaskawą panią o śmierci jej małżonka!

– Umarł?

– Po obiedzie. Były to jakieś wrzody mózgowe… przyczyniły się rozmaite inne powody…

Zapadła długa cisza.

Nie modlił się w tej ciszy nikt – nie łkał nikt – nie prosił zmiłowania, ani spoczynku.

Coś było więcej, niż żałobnego, coś więcej, niż biło w dzwony cmentarne.

Była wielka lodowa pustka. Była nicość…

Groteskowa figura agenta przedsiębiorstwa pogrzebowego traciła swe charakterystyczne cechy.

Był sługą Nicości – był odźwiernym nieogrodzonej lodowej pustki, cmentarzyska, z którego mur rozsypał się w gruzy.

– Pan niech odejdzie!… – wyrzekła wreszcie Rena.

– Odchodzę! I polecam się, „Concordia” – stara, dawna firma…

Zgiął się.

– Proszę mi nie brać za złe… obowiązek…

I już go nie było.

Rena odetchnęła ciężko…

Otwarto drzwi jej kraty. Skończyło się jej małżeństwo.

I po co były te przysięgi krzywe, te wstrząsania nią w jej wierzeniach, te obalania jej ołtarzy?

Tak cicho, łatwo zakończyło się to wszystko.

Umarł!

Niemniej była jego własnością. Tulił ją do siebie, należała ciałem do tej już poczynającej się zgnilizny.

Tak łatwo przecież rozwiązało się to wszystko.

Tak cicho, tak grzecznie…

To samo mogło nastąpić teraz z Kaswinem, z Halskim…

Całe upędzanie się zbyteczne, niepotrzebne, teatr prowincjonalny, który buduje świątynie z połatanych prześcieradeł.

W poprzek jej sypialni jakby czarna smuga – nieruchoma.

I tonące w nią stopami widmo z opuszczoną na piersi głową, tak, że widać tylko biel czoła i szczotki brwi, ściągniętych w jedną, upartą linję.

Rena usiadła na fotelu.

Nie miała odwagi wejść do sypialni. Nie chciała pozostać w niej sama ze swojem ciałem, które zdało się jej w tej chwili szczelnie powleczone szatą, wykrojoną z trupiego całunu.

Oddawanie się jej zmarłemu, a teraz Kaswinowi, zaczynało identyfikować się w jej umyśle i nerwach.

– Już nie wiem, który, nie wiem nic… nic…

Chciała wydobyć jakiś pierwiastek czystości, coś, coby ją obroniło przeciw bezmiernej nienawiści, która w niej wzrosła, do niej samej.

– Kochasz przecie… kochasz! – powtarzać sobie zaczęła rozpaczliwie.

Lecz takie drobne, takie żadne stało się jej to słowo. Nie niosło nic w żadnym kierunku.

Walczyć już nie mogła – ogarnęła ją lodowa próżnia.

Zwaliła się głową na bezwładnie opartą o poręcz rękę…

I – twardo, zwierzęco – zasnęła.

XXIV

Bardzo wcześnie obudził ją zapach kwiatów. Służąca przenosiła przez salon śliczny, ogromny kosz różowego kwiecia. Słońce poprzez niespuszczone story oświecało dziewczynę złotym blaskiem.

Było to ładne i bardzo żyjące.

Widząc budzącą się Renę – dziewczyna zatrzymała się.

– Jaśnie pani śpi tak niewygodnie. Ale wolałam, żeby się Jaśnie pani nie budziła. W zmartwieniu najlepszy sen.

Chwilę Rena poświęciła na opamiętanie się. Wiedziała, że jest wdową i to wiedziała najdokładniej. Pozatem zwaliła się na nią brutalnie myśl o Halskim i Kaswinie. Był tu jednak dziwny postęp.

Myślała – „ci obaj”.

Teraz już nie rozróżniała ich.

Byli po prostu i tylko „ci obaj”.

Leniwym gestem objęła Rena w posiadanie swą sypialnię. Lecz przywitała ją z pewną ulgą i zadowoleniem.

– Całe szczęście, że nie tu! – wyrzekła w duchu, obrzucając wzrokiem wnętrze cichego i składnego pokoju.

Wsunęła się pokojowa.

– Kwiaty zostawiłam w salonie! – zaanonsowała. – A kąpiel gotowa.

– Dzięki Bogu!

Szybko pomknęła Rena do łazienki. Gdy zanurzyła się w wodę, pachnącą benzoesem, radośnie zaśmiała się. Dawno, a może nigdy w życiu nie czuła takiej ulgi, jakiejś takiej ciszy w sobie, takiego uspokojenia. To znużenie, które czuła w całem ciele, nie męczyło jej. Przeciwnie, miało w sobie coś ze słodkich upojeń. Życie zaczęło ją wabić, ciało jej zdawało się jej dziwnie piękne. Pokochała je. Wstręt, który miała do siebie w pierwszej chwili, zniknął. Przeciwnie, nastąpiła jakaś wdzięczność. Wysunęła z wody zaróżowione ramię i ucałowała je z rozkoszą.

– Droga! Kochana! – wyszeptała do siebie pieszczonym głosem.

Weszła pokojowa z pantofelkami.

– Jaśnie pani dziś ślicznie wygląda!

Sięgnęła na ścianę po ręczne lusterko.

– Proszę spojrzeć!

Rena ujrzała przedewszystkiem blask dziwny swych oczu – innych – jakby przetworzonych. Nie paliły się chorobliwie gorączką, lecz płonęły równo, wyraźnie – jakby zapalone od głębi normalnem światłem.

Przetworzenie, a raczej wypięknienie jej twarzy od oczu obejmowało całość rysów zdrobniałych, delikatnych tem, co Francuzi nazywają affinés. Koło ust przeważnie wystąpił jakiś cień rozkoszy – jakiś półuśmiech warg – jakby nagle dojrzałych i nabrzmiałych…

Rena wpatrzyła się w swoje odbicie w lustrze z uwagą. Ten wyraz ust, to światło oczu, tę łunę spokoju widziała już, jakkolwiek nie na swojej twarzy.

I z pomroków niepamięci wyrwało się ku niej jedno nazwisko:

– Weychertowa!

Tak jest. Niedawno kochanka Halskiego, po nocy miłosnej, przyniosła do niej jak różę świeżo rozkwitłą taką twarz wypięknioną. Rena przypomniała sobie, jak z chciwością szukała wtedy na twarzy tej kobiety upodlających dowodów rozpusty i jakie zdziwienie ogarnęło ją na dowód jawny i otwarty, że jest zupełnie przeciwnie.

Lecz jeszcze coś więcej przejęło ją zdziwieniem.

Oto na myśl o Weychertowej i stosunku jej do Halskiego nie odczuła zupełnie dawnej furji, która szarpała jej serce na strzępy. Przeciwnie – wyciągnęła się w wannie i uśmiechnęła się.

Bardzo leciuchno, ale się uśmiechnęła.

*

Zadzwoniono u drzwi.

Rena porwała się z wanny – usłyszała głos Halskiego.

To było nieprzewidziane. Czuła, iż coś „z tem wszystkiem musi zrobić”, ale nie chciała ani tak prędko, ani tak nagle. Odwołała pokojowę.

– Słuchaj! – wyrzekła. – Powiedz panu profesorowi, iż go przyjąć nie mogę… bo… pan – mąż mój – umarł i…

– Dobrze!

– Powiedz, że później…

– Jutro?

– Może!…

Wróciła do wanny i znów z rozkoszą wyciągnęła się. Ziewnęła przy tem.

– Niech sobie!… – powtórzyła bezmyślnie.

Gdy w kwadrans później, okryta peniuarem, usiadła do śniadania, przeraziła się nadzwyczajnym apetytem, z jakim pochłaniać zaczęła grzanki, masło, herbatę. Upomniała się o trochę szynki i jakie dobre ciastko. Przeczytała poranne dzienniki, donoszące o jakiemś samobójstwie z miłości.

– To niema sensu! – zaopinjowała. – To niema zupełnie sensu.

Najadłszy się, zaczęła troszczyć się kwestją żałoby. Nie wiedziała, czy ma ją nosić, czy nie.

– Będzie to zależeć od tego, czy mi będzie w niej do twarzy… Sądzę jednak, że – tak!

Zadźwięczał znów dzwonek.

– Pan Kaswin!

Przymknęła oczy. Na chwilę nie doznała niesmaku, lecz równocześnie i pragnienia ponowienia się wrażeń.

Niedoświadczona – sądziła, że jest to dowód, iż „już”.

Nie wiedziała, że jest to zwykłe „jeszcze”…

– Nie! – wyrzekła. – Nie chcę… powiedz… albo… zresztą powiedz, co chcesz – bylebym miała spokój!

– Czy mam powiedzieć o śmierci pana?

– Nie! Temu nie!

Wsłuchała się w zamykające się drzwi za Kaswinem. Ułożyła się wygodnie na szezlągu – okryła pledem.

Dzień był rozkoszny, lecz trochę chłodny. Dreszcze przebiegły jej ciało. Miłe jej były dziwnie i przytulne.

– Dobrze mi!…

Myśl o żałobie przywiodła jej przypomnienie zmarłego. Lecz znów nastąpiła rzecz dziwna.

Obok trupa zjawiły się sylwetki Halskiego i Kaswina.

Jakaś ścisłość, solidarność zaczynała łączyć te trzy postacie.

– Nic dziwnego! – wytłumaczyła sobie spokojnie – do dwóch tych ludzi należałam, do trzeciego należeć pragnę.

I nagle gestem, prawie dziecinnym, wyciągnęła ręce.

– Jeszcze? Po co?…

*

Zaczynała bowiem odczuwać, że są dwa rodzaje mężczyzn. Oto ci, którzy kobiecie dają rozkosz, lub ci, którzy tę rozkosz biorą, nic w zamian nie dając.

Czem Halski mógł się okazać w chwili erotycznego dreszczu? Czy tem samem obojętnem – czem był dla niej Bohusz? Wprawdzie inne kobiety szalały. Lecz i za Bohuszem inne kobiety szalały.

– To były inne!… – myślała uważnie. – Widocznie, że absolutnie zależy to od cech indywidualnych.

Mignęły jej przez myśl przedsmaki upojeń, doznanych w zbliżeniach się do Halskiego.

– Tak! – myślała – lecz przypomnij sobie także, iż straciłaś świadomość dreszczów erotycznych, gdy cię twój mąż pierwszy raz jako narzeczony pocałował. Takie próbne historje niczego nie dowodzą…

Zaszyła się w pled i zaczęła pilnie, skrzętnie badać samą siebie.

– Ani na chwilę nie wprowadzałam Halskiego pod jeden dach ze mną – myślała – nic a nic nie ciągnęło mnie do słodkiego pożycia dwojga ludzi, które rzeczywiście „pożyciem” nazwać można. Wszystko się we mnie szarpało, płonęło. Nigdy nie było pragnienia cichych, dobrych, łagodnych chwil. Może tam coś… dawniej, gdy chciałam… wydać się za niego, ale i to miało raczej chęci powierzchownego, światowego, usankcjonowanego połączenia – ale to, co tam nazywają na świecie zżyciem się duchowem? Ha, ha!…

Zaczęła się śmiać nagle i to nawet szczerze.

– Z nim, przy nim – i myśląc o nim, o jednej tylko sprawie myśleć można było, o zadowoleniu cielesnem. Tak on jakoś wszystko sprowadzał do tego jednego mianownika. Doprawdy!

Przypomniały się jej czasy narzeczeństwa. Chłodno, zimno – przyznała, że Bohusz dawał jej masę złudzeń na przyszłość, właśnie w kierunku domowego i duchowego połączenia.

– Że nie dotrzymał, to wina losu, może jego – może… moja.

Usiadła – objęła rękami kolana, w pozie zasmuconej wdowy.

– Zły nie był znów tak bardzo – myślała łaskawie – trzeba mu będzie dać jakie kwiaty, naturalnie bez napisu.

Opanowała ją nieposkromiona wesołość.

– A gdyby tak wiecheć jak snop i szarfy – z napisem – nieutulona w żalu żona… Tableau!

Wracała jej swoboda myśli i ciała, pierwotna, dziecięca. Była jakby spłukana ciepłym, wiosennym deszczem. Jakieś przyszłości barwne tęczowo, motylo wirowały w oddali. Lecz nic w tej przyszłości nie było z barw teraźniejszych, znanych.

Witała ten fakt z wielką radością. Ciekawość ją garnęła ku sobie.

– Co będzie teraz? Co będzie?…

*

Zajęczał dzwonek – rozkokotał się głupio, bez sensu.

– Masz… kogoś niesie – pomyślała trywialnie.

Wpadła pokojowa.

– Pan Halski – i bardzo prosi, aby pani przyjęła na chwilę.

Skrzywiła się i uśmiechnęła.

– Proś do salonu!

Przeszła mimo lustra i nie poprawiła włosów, nie upudrowała się.

– Ho! ho!… – pomyślała, konstatując ten fakt z pewnego rodzaju respektem dla samej siebie.

W salonie zastała Halskiego. Stał na środku, trzymając w ręku panamę.

Odrazu zauważyła, że był wyjątkowo źle ubrany. Miał garnitur z surowego jedwabiu, widocznie źle wyprany w chemicznej pralni. Spodnie były za krótkie i pięły się ku górze, to samo i rękawy. Kamizelka marszczyła się – kołnierz tworzył chomonto. W dodatku Halski miał wygląd człowieka, który jest jakiś niepewny siebie i strawiony gorączką. To wszystko nie trzymało się razem i osłabiało wrażenie.

Odrazu rzucił zdanie:

– Pani jest wdową?

Skinęła głową.

– Od kiedy?

– Od wczoraj wieczora.

– A gdy pani była u mnie, czy wiedziała już pani o tem?

 

Wyprostowała się dumnie.

– Co za pytanie? Gdybym wiedziała, czyż byłabym u pana?

Spojrzał na nią trochę zdumiony, trochę zderutowany.

Nastąpiła chwila milczenia.

Nie prosiła go siedzieć. Stała w oddaleniu i jakby obca.

On podjął nareszcie:

– Życie pani teraz zapewne ulegnie zmianie. Jest pani wolną, przyszłość przed panią.

Zrobiła niewyraźny gest ręką. Trochę ją to gniewało, iż on mówi o tej przyszłości.

– Życie jest wielkim względem pani dłużnikiem – ciągnął dalej. – Winno jest pani wielkie odszkodowanie. Całą moc radości dozwolonej, cichej i spokojnej, do której ma właśnie prawo.

Rena skrzywiła usta.

– Tego mi przecież małżeństwo nie da.

Zaprzeczył żywo.

– Tylko małżeństwo! Tylko małżeństwo!

– Nie! – krzyknęła z ironją – tak, jak pan mówił dawniej – tylko miłość bujna, swobodna bez pęt – bez ograniczeń…

Wpatrzył się w nią smutno.

– Do tej nie masz pani dość tchu – wyrzekł powoli – a za dużo masz kultury serca i ducha. A przytem pani przeszłaś taki czyściec na erotycznym szlaku, że możesz sięgnąć po najwyższe wartości życiowe w tym kierunku – po miłość jednego człowieka.

Zaczęła podśmiechiwać się cicho.

– Czy to dla pana jest najwyższą wartością miłosną?

– Tak! – zawołał. – Tak!

– Mówiłeś inaczej.

– Lecz w głębi duszy miałem zawsze tę tęsknotę do zżycia się z jedną tylko kobietą. Lecz nie łatwo mi było spotkać taką kobietę. Musiałem brać, co było pod ręką – istoty pełne dreszczów, wywołanych przez innych mężczyzn, o których, kto wie, myślały może, będąc w moich objęciach. I odrzucałem je po jakimś czasie, bo marzeniem mojem było stopić ciało mej kochanki i przesączyć w moją krew – ale jako element czysty, doskonały i bez skazy – rozumiesz, Reno! – bez skazy!

Chmurna jakaś i gniewna osunęła się na obok stojące krzesło.

– Rozumiem! – odrzekła – mnie pierwszy mężczyzna, który mnie inicjował w świat zmysłów, nauczył pogardzać zmysłami. Pana pańskie kochanki nauczyły pogardzać miłością.

– I dały mi już teraz przesyt tej pogardy… Ach! Czuję zbliżającą się ku mnie melancholję tych, którzy żyli dla zmysłów…

Rena wbiła w niego niechętne oczy. Wydawał się jej śmieszny, taki melancholijny w swym źle wypranym garniturze. Szarpało ją niepokojem. Zrozumieć się, pojąć nie mogła. Czy ona to kilkanaście godzin temu wisiała u jego ust, drżąca i gotowa na wszystko dla jego uścisku?

Czy ona?

Zbliżył się do niej jakiś uroczysty, zmieniony. Dostrzegła znów, że miał na włosach trochę łupieżu. To go dobiło. Usiadł naprzeciw niej – patrzył w nią melancholijnie. Spodnie podniosły się jeszcze wyżej. Szczęściem skarpetki miał ładne, ale te już go uratować nie mogły.

On mówił tymczasem:

– Przez tę noc dzisiejszą, przez tę chwilę, którą obecnie przeżywamy, przemyślałem tyle, odrzuciłem tyle z mych negacji, obaliłem swoje dawne ołtarze – zbliżyłem się do twoich wierzeń, do twej czystej, prymitywnej piękności dziecięcej, że po prostu roztopił się we mnie lód, który mnie otaczał.

Pochylił się prawie do stóp Reny.

– Reno! Bądź moją kochanką!

Zamknęła czemprędzej oczy, aby go nie widzieć, aby tylko odczuć wewnętrzne wrażenia, jakie te słowa na nią czyniły.

Zawrzało w niej wszystko. Jakaś groza, ból.

– Pragnęłam tego! – wyszeptała w przestrzeń – nie było szaleństwa, którego byłabym nie popełniła, aby ten cel osiągnąć.

Już był przy niej – u jej kolan – tulił głowę do niej.

– Poświęć mi całą przyszłość! – wyszeptał – bądź żoną moją!

Z długim, bolesnym krzykiem skoczyła, odtrącając go od siebie.

– Nie! Nigdy!…

– Dlaczego?

Zamilkła. I przed sobą samą usprawiedliwiać się zaczęła w myśli. Nie chciała być jego żoną, bo oddawszy się Kaswinowi, nie była już tą bez skazy, za jaką on być ją mienił.

Lecz tam, w głębi jej organizmu, tkwiła inna przyczyna.

W zbliżeniu Halski stracił nad nią władzę. Obecnie było w niej głucho. Nie reagowała. Nie wibrowało w niej już nic…

Szeroko rozwartemi oczyma wpiła się teraz w niego.

Zrozumiała – nie był dla niej niebezpieczny. To, co gnało ją w objęcia jego, była nie miłość dla niego, lecz pragnienie zaspokojenia wzburzonego ciała za jaką bądź cenę.

Ciało znalazło gdzieindziej źródło uspokojenia – odwracało się obojętne.

Uśmiechał się do niej niewyraźnie i zamglono. Niósł siebie w tej ofierze i pewny był przyjęcia. Twardy, zimny wyraz twarzy kobiety jednak zaniepokoił go. Ustał w pół drogi.

Pytająco patrzył.

– Co jest teraz wspólnego między mną a tym człowiekiem? Rwało ją na strzępy ironiczne pytanie, którego zgłuszyć nie mogła. Zamilkł we mnie ten jeden ton – inne rozbudzone nie były – więc…

Instynkt omylił Halskiego. Zawiódł go sromotnie. Gdyby nie dał się Renie opamiętać, cisnął się na nią z furją dawnej żądzy – kto wie, jakby się stało. Lecz on spokorniał, zniżył się – ukląkł i rozpoczął litanję. Zapomniał, że jedna noc, jedna godzina wystarczy, aby z Beatryczy zrobić Messalinę. W tej chwili już na ołtarzyku nie było Beatryczy, a raczej Messalina. I do niej wybrał się Halski z litanją. Spotkał się z chłodem.

Zbyt długo czekała.

Lecz oto, co wzrastać zaczęło w duszy Reny.

Żal, żal straszny, bezbrzeżny do tego człowieka za to wszystko, co się stało.

Tyle męczarni z jej strony, tyle łez, takiego asystowania powolnego, degradacji jej wielkiej wyniosłości, ta poniewierka w walce z żądzą, to uleganie tej żądzy, poniżanie się – wreszcie finalny obłęd, w czasie którego bez logiki, bez linji oddała się Kaswinowi – wszystko to było niezaprzeczenie dziełem klęczącego przed nią człowieka.

I do czego doprowadziło to wszystko? Do czego ta walka, w czasie której krwawo, tak bardzo cierpiała i oddała swe ciało w poniewierkę?

Do śmiesznego, nędznego rezultatu.

Do propozycji… małżeństwa!

Szalone, druzgocące burzą namiętności uniesienia, zakończone dziecinną szopką grzecznych i pobożnych malców!

Zaiste – warte były tego zakończenia noce bezsenne, białe noce, w czasie których wiła się jak gad nadeptany, jak szalejąca z pragnienia pantera, obramowana bezlitosnemi prętami klatki.

Zaiste…

Wyprostowała się i dozwoliła całej mściwości, całej pysze, całej ambicji swojej przedrzeć tamy, które drżącą z namiętności wolą wznosiła w swoim charakterze.

I wspaniałym, nie do naśladowania ruchem, właściwym tylko kobiecie, „która ma dosyć”, strząsnęła ze siebie garnącego się ku niej, w grzecznej ekstazie rozślimaczonego mężczyznę.

– Proszę! Przestań Pan! – wyrzekła prawie surowo.