Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XX

Któregoś ranka zjawił się w mieszkaniu Reny adwokacina.

– Pan powie? – zapytała, nie patrząc nawet na niego.

– Chciałem donieść pani pierwszy o ważnej nowinie…

– Cóż się stało?

– Mąż pani zachorował w handelku śniadankowym. Przywieziono go do Sanatorjum.

– A!…

– Wobec tego może wstrzymać dalsze popieranie rozwodu?

Rena miała ochotę, a przynajmniej czuła, że należy zapytać, czy rzeczywiście tak źle z Bohuszem – lecz zasunęła się w jakąś pogardliwą obojętność.

– Niech pan robi, jak zechce! – odparła znudzonym tonem.

Zaczął jej opowiadać, jak pan Bohusz w ostatnich czasach zapijał się elegancko – jak codziennie szampany, koniaki i inne trucizny gładko przesuwały się do jego organizmu – jako on sam widział pana Bohusza w handelku dobrze podciętego i produkującego się przed bandą roztańczonych przed bufetem gości – sztuką zapalania papierosów w kieszeniach marynarki – jako dawno lekarze przepowiadali…

Monotonnym głosem obwieszczał wszystko, a Rena, zaszyta w fotel, myślała – jak wstrętnym kochankiem byłby ten mały, czupurny człowieczek, tak metodyczny i ścisły we wszelkich objawach swoich. – I nagle porwała się ku wyjściu. Nie mogła po prostu znieść tej myśli w jego obecności.

– Pani jest zajęta? – zapytał.

– Tak… bardzo.

Pożegnał ją i wyszedł zderutowany, ciągle mając w mózgu wspomnienie pamiętnej sceny w jego gabinecie.

– Silna jest! – myślał. – Ukryła znów wszystko w sobie. Nawet przedemną się nie zdradzi… bajeczna!…

Gdy Rena została sama, próbowała wzbudzić w sobie jakieś wrażenie posłyszaną wieścią. Lecz było to napróżno. Halski znów przysłonił wszystko. Przechodząc mimo lustra, dojrzała swą twarz i nagle, jakby kto otwarł przed nią księgę.

Nie miała innego na nią słowa, jak „spalona”. – Zatarły się w niej rysy i gdyby ktoś chciał wyrzeźbić teraz jej profil, doznałby próżnej męki. Było w niej oczekiwanie, nic więcej, tylko oczekiwanie i bolesność jakaś, a poza tem jeszcze pierwiastek wielkiej czystości, który przez chmury ohydnych naleciałości z całą potęgą wrodzonych, nieskażonych namiętności wybijał się na pierwsze miejsce.

– Fedrą jestem! – myślała – Fedrą, przez furje żartą!…

Innego porównania nie miała. Biedna! Mało dostojna, spaczona w tym samosądzie, pohańbiona przez fałsz, będący jej dominantą.

– Fedrą jestem…

Dnia tego była na wskroś przepalona, z oczyma prawie błędnemi.

Noc bezsenna ją zżarła i zakreśliła dokoła oczu niewidzialną prawie, ale istniejącą siateczkę. Dłonie miała suche i załaskotane, rozpaczliwe i niepewne. Nie przewidywała zakończenia dnia. Wyszła na balkon i nagle zdawało się jej, iż zdaleka dostrzega Halskiego. Jak szalona cofnęła się. Ból fizyczny targnął nią całą.

Nie miała – ciałem sił.

Nad wieczorem zaczął padać deszcz gorący, wstrętny. Zdawało się, iż niesie jakieś przekleństwo. W oddali przeciągnął grzmot. Rena chodziła wzdłuż pokoju i całą burzę, która gdzieś bardzo daleko szalała, odczuwała w sobie. Z całą szczerością w tej chwili przyznała się, iż kocha Halskiego bez pamięci.

– Nawet… gdyby chciał…

Zatrzymała się przed szezlągiem, na którym pamiętnej nocy tarzali się oboje w niepotrzebnej namiętności. Falą gorącą biło to wspomnienie na nią.

– Gdyby chciał…

Obrachowała się z szybkością błyskawicy. – Czy, dla swego własnego zaspokojenia wydostało się na jaw z niej to zdanie? Jeszcze była za trwożna wobec nawału sił jej nieznanych.

– Dla niego bym to uczyniła – myślała – dla niego i aby go przywiązać… Taki człowiek nie potrafi inaczej. A zresztą, czembym go przekonała?

I w obłędzie, w uniesieniu bez granic uprzytomniła sobie chwilę oddania się. Dawno wżarte w nią zasady szarpnęły nią.

– Zbrodnia!… Zbrodnia!…

Jakaś słodycz serce jej mimo wszystko przejęła.

– Nie! Nie zbrodnia!… Rozkosz jego… Moja!…

Osunęła się na szezląg – ciemność ją ogarnęła.

– Rozkosz jego… moja…

I z tej półświadomości wypełzało ku niej wspomnienie inne, myśl naturalna – myśl o Weychertowej.

– Jest tam, u niego, z nim!… Zajmuje moje miejsce.

Wydało się jej, że ta tłusta, rozlana kobieta zajęła własne jej stanowisko.

– Jest tam! Z pewnością jest tam… – Jakiem prawem? Tam – ja!…

Porwała się. Nawet coś trywialnego przemknęło się przez nią.

– Wyrzucę… wyrzucę.

Była niepoczytalna. Wdziała płaszcz, jakiś tok – bez parasola wypadła na ulicę. Deszcz przestał padać. Pusto było – tylko w zmytych na ciemno chodnikach drżały światełka latarni. Rena pomknęła w stronę mieszkania Halskiego.

– Po co ona tam? Jeśli ja nie!…

Czuła do siebie wstręt – chciała być od siebie jak najdalej. Zdawało się jej, że to jakaś druga, wysoce jej niesympatyczna, wlecze ją w jakiś nudny, ohydny czas w oddal bezcelową.

Gdy wydostała się na ulicę, zamieszkałą przez Halskiego, nie biegła już, lecz wlokła się. Z daleka dostrzegła żółtawą smugę jego okna. Ścisnęło się w niej serce i załopotało całe życie. Gdyby przechodził ktokolwiek, uczepiłaby się mu u rąk, aby nie pozostać tu tak sama, jak w pośrodku zmąconej rzeki w potrzaskanem czółnie, bez kawałka wiosła w ręku. Lecz było przerażająco pusto i tylko tłukły się jej kroki, mimo że usiłowała przekradać się raczej, a nie iść.

Szła po drugiej stronie ulicy i gdy przeciągnęła ponuro przed kamienicą, zamieszkaną przez Halskiego, stanęła. Równo, spokojnie oświetlone okna jego mieszkania dawały hasło równo urządzonego wewnętrznego życia. – Nie było tam miejsca na poszarpane namiętności. – Człowiek, który poza temi złotemi storami istniał, nie miał gwałtu niezaspokojonych pragnień i potrafił zastąpić coś jednego drugiem. Pozatem szedł znów dalej niewzruszony prawdopodobnie i gotów na przyjęcie innych wrażeń. Imponujące są tego rodzaju natury, unormowane i wobec szalejących od pragnień i natężeń innych istot Cezarowe zajmujący stanowiska. – Zwłaszcza, gdy spalone, dzikie przemykają obok nich żądze, gdy wicher szarpie światłami, tłukąc je o równe szyby ich wnętrza.

Światło takie szarpane pędzi właśnie wraz z Reną pod oknami Halskiego.

Zawiść, zazdrość, żądza, tęsknota, uczucie krwawe i dyszące ostatkiem sił – wszystko, na co się zdobyć jest w stanie kobieta, zapatrzona w jeden punkt, zakłębiło się już w niej, gdy szarpnięta, jakby za włosy w tył ulicy, zawróciła znów i szła przed oknami mieszkania mężczyzny.

– Jest w domu! Och!…

Wybiegło z niej ku niemu takiem pragnieniem, iż łez w niej nie było.

I równocześnie taranem w nią uderzyło:

– Bydlę jestem… bydlę!

Ręka drżąca wyciągnęła się ku oknom.

– On… tam…

I znów:

– Bydlę jestem! Ach! Gdyby się wychylił, gdyby mnie zobaczył! Gdyby mi wybuchnął śmiechem w oczy…

Wpiła sobie paznogcie w twarz.

– Nie szydził ze mnie w bibljotece – nie szydził – przeciwnie – było to coś więcej… przypomnij sobie…

Powstał w jej głowie wir, nie umiała sobie nic przypomnieć, jak właściwie brzmiała myśl Halskiego. Wiedziała tylko, że odeszła z uczuciem, iż jakaś silna ręka wyrzuca ją z pewną względnością na lodową, pustą przestrzeń. – Poza tą przestrzenią przecież zostawiła jakiś nieznany jej kraj, po którym wiły się płomienie, wystrzelające z rozpalonych do karmazynowych blasków podstaw.

I tam zdało się jej, że była właściwie jej ojczyzna, rodzimy jej grunt, a ona rwała się w ten żar i gnano ją precz – wołając wielkim głosem:

– Hańba! Hańba!…

Za firankami złotemi zaczęły migać jakieś cienie.

Rena szarpnęła się, jak szalona – i potem nagle wrosła słupem w ziemię.

– Są tam, są oboje!…

Gamą rozpaczy i szału przeciągnęło po niej. Brakło jej tchu. Nie walczyła oń. – Zdawało się jej, że łatwiej skona.

– I ona…

Czerń, chłód, noc – hańba zeszarpanej miłości własnej i dzikość biorącej górę czystości pierwotnych pojęć, które mścić się zdawały rozpasanem, stalowem zatapianiem kłów, na schylonym i wytarzanym w prochu ołtarzowej karności – karku.

– Oboje!…

Rzecz nieprzewidziana, nieobmyślona. Oto Rena silnym skrótem przecina ulicę i już jest w bramie domu.

– Tak! Będzie tak!

Biel stiuków w sieni zalanej elektrycznością, czerwony wąż dywanów, pnący się gdzieś z boku – uderzenie czarno podlepionej listy lokatorów i ręka jej przypada, chwyta w posiadanie guzik dzwonka. – Przywarła się, oderwać się nie może, nie chce. – Jakby życie złączyło ją z tym tętniącym punktem. Słyszy, jak wibruje ostro, nieuleczalnie. Na apel, na pomoc, na gwałt, od jej palców woła, krzyczy, błaga. Słyszy kroki. Nie rzucają ją w ucieczkę. Przeciwnie, ciskają pożądaniem, aby te drzwi rozwarły się czemprędzej. Chce najgorszego, chce nawet razów, spadających na nią i uprawniających ją do padnięcia u progu…

Oto drzwi, lśniące od blasku swej świeżej powierzchni, otwierają się. – Halski stoi przed nią.

Patrzy – jakby mrużył oczy – on, nie on. Rena zwiera się z nim oczami. Oboje przez chwilę nie rozumieją co ich przygnało przed siebie. I milczą – bo po upływie tego mgnienia oka zaczyna coś szemrać, coś się dobywać, coś z najgłębszych tajni. Lecz przemówić – to nie!

Byle nie to!

I Halski jednym gestem wskazuje jej głąb mieszkania.

Ona powoli, bez tchu – bez estetyki, bez linij – wchodzi, zdając się nosić na sobie ciężary – rzeczy niepojętych, strasznych – do których była nieprzygotowana zupełnie i nieświadoma, jak ślepiec, któremu przepadł wzrok wtedy, gdy przeczuwał miłośnie cud słońca.

Jedno tylko dostrzegła, że mieszkanie było puste i że nikogo w niem, oprócz nich dwojga, w tej chwili nie było.

XXI

Ręce mimowoli załamały się jej strwożonym gestem i potem rozplotły, jakby zawstydzone. Szalało w niej ciało i dusza z niemocy i braku zupełnego siły. Milczenie, które przed progiem było dla niej konieczne, tu zaczęło ją zmagać bezlitością. Bezradna, ociężała, czuła się jakby na pręgierzu, na jaśni dywana w jasno kasztanowe liście i wśród rzadkich postaci mebli o rudem, lśniącem odrzewieniu. Gdzieniegdzie migotała złotawa łyżka, jakiś gwóźdź. Bolały ją te blaski, szydziły z niej zadomowieniem się swojem. Jak zbite zwierzę, odwróciła konające oczy ku niemu. Stał nieruchomy, pilnie w nią wpatrzony. Zdawał się rozbierać coś w niej, w jej postąpieniu, robić jakiś obrachunek. Nie było tylko w jego twarzy zdziwienia ani śladu. Widniały stąd dwie możliwości. Albo przypuszczał, iż tak się stanie napewno, albo sądził, iż rzecz cała zajdzie prędzej lub później. Zdawała się, według niego, przychodzić za prędko.

 

To jedno tylko drgało mu w niecierpliwem trochę podniesieniu kącika wargi. Zresztą kurtuazja wyczekująca przejąć zdolna śmiertelnym dreszczem rozpaloną istotę kobiety.

I jakieś spojrzenie, powleczone mgłą, jakby gotowe i zastygłe w wieczystem uwodzeniu i przywleczeniu sobie do nóg.

On był nasycony i przesycony. Wolno mu bowiem było sięgać i wyciągać rękę.

Ona – konała z głodu…

Więc łatwą tu była rola wyższości i zrozumiałe przyczyny.

*

I tak to trwało, a wlokło się jakiemiś wiecznościami – aż ona pierwsza, drżącym, zmienionym, brzydkim głosem spytała:

– Pan mnie nie pyta… dlaczego ja…

Zrobił wytworny gest. – Dyskretny był, szanował przyczyny.

I ta dyskrecja nie opamiętała jej.

– Bo… bo…

Przetarła ręką skroń.

– Myślałam, że pan nie jest sam.

– ?…

– I… tak… umyślnie…

Już nic więcej nie umiała ze siebie wydobyć – tylko to głupie i płaskie „umyślnie”…

On jeszcze milczał.

I teraz ją to wzięło, ale tak, iż podcięło jej nogi zupełnie i fizycznie zwaliło ją. – Nie patrząc, osunęła się na jakiś fotel, obrzucony złotawą, perską materją. Ciemny szafir mieniący jej płaszcza, połączył się szczęśliwą kombinacją bogatych barw. Głowa jej zaciężyła znużonym, prawie bezprzytomnym wyrazem na drobnej piersi. Była wyniośle nędzna i w pohańbieniu swem majestatyczna. W skrócie osunięcia się na fotel odzyskała rodzaj pewności siebie. Drżenie obłędne ciała na chwilę przycichło. Złożyła ręce na kolanach i poddała się zupełnie wrażeniu, które na nią kłębami bezlitosnemi waliło się od tego człowieka.

Mógł był tak milczeć ciągle, to było już jej obojętne. – Czuła, iż inaczej być nie mogło.

Wreszcie i on oderwał się od miejsca. Coś nakształt żalu przemknęło mu po twarzy. Co to był za żal i za czem? Tego sformułować nie było podobna. Może żal mu było, iż ta wyniosła kobieta, taka wśród złota i szafiru, jest biedna i starta w sobie. Lecz żal ten był w takim razie czysto egoistycznej natury. Nie żałował jej bolu i tego, że ona cierpi, walana tak w bezsilności zupełnej, lecz żałował, iż łamie mu się coś i maleje, że oddalenie zmniejsza się i zaczynają już karleć rzeczy niedościgłe i niezdobyte. Było w tem coś z otwarcia wrót świątyniowych, przed któremi człowiek jęczy w tęsknocie życie całe…

Oto słyszy kroki odźwiernego, rozlega się brzęk odkładanych łańcuchów i tu zamiera oczekująca dusza.

– Więc już? Więc tak?

Z uczuciem litosnej troski, właściwej mężczyźnie, gdy chce upiększyć jakoś swoje zwycięstwo, oderwał się Halski od miejsca i zatroszczył się o Renę.

Sciemnił jaskrawe światło, o które biły się jej oczy, przymknął okno, ziejące wilgotnym chłodem na jej oczy, podsunął jej pod nogi poduszkę. Patrzyła na niego z początku martwemi oczami, i ta milcząca troska o jej dobro chwilowe zdziwiła ją.

– Pani przemokła… pani zimno!…

Oto były pierwsze słowa. Łagodne, miękkie, głos zciszony, ręce kojące. W jednej chwili zwyczajną asocjacją skojarzyły się wszystkie przebyte przez nią bole rwania się i cierpienia. Uczyniła go winnym za nie i jak błysk, szarpnęły nią całą. Cóż była ta drobiazgowa troskliwość, z jaką otaczał jej przemokłe lakierki, płaszcz, ręce zmoczone? Czy nie ironią to tchnęło na nią i zmagało ją korowodem nocy o piekielnych mękach, porankach rozpacznych, szarych godzinach, wyjących tragicznie, potwornie, beznadziejnie.

I nic, nic nie znalazło się w Renie więcej odpowiedzią…

Jak – naturalnie, po kobiecemu – płacz.

*

Lecz był to ten „płacz” kobiecy, na którym się już poznać należy. Zresztą w ogóle, na płaczu kobiecym wyznać się należy i zrozumieć go. Kobieta nie płacze prawie nigdy o rzecz obecną, teraźniejszą, tę, która jest. Na to kobieta ma masę odpornej siły. Ona daną chwilę wchłania w siebie z całem okrucieństwem i łakomstwem, wysysając to, z czego później odtworzy sobie łożysko bólu. Lecz kobieta płacze nad tem, co przecierpiała, płacze, bo nie zapomina, bo przeżywa ciągłe, nieskończoną ilość razy to, co mężczyźni z całą pychą strącają w otchłań rzeczy minionych.

I stąd powstają dziwactwa płaczu u kobiet, które „już nie mają powodu do płaczu”. Kobieta każda jest cmentarzyskiem, a groby na tym cmentarzu otwierają się na każdy, choćby najczulszy dźwięk, odnośny do jej odczuć życiowych. I stąd, nawet w chwili upojenia radosnego kobieta łka rozpacznie.

Z grobów, z trumien rozwartych, od gnijących nieszczęść, od fosforyzującego próchna, szaleje pomruk rzeczy, nigdy nie wygasłych i – nigdy nieprzebolałych.

Lecz – oto niestety – mało kto o tem wie, mało kto rozumie przyczynę „płaczu kobiety”.

I każdy zapyta – czego płacze?

*

I Halski pyta.

– Czego Pani płacze?

Rzeczywiście. Ogląda się dokoła. Musi mu dać pretekst tego płaczu, wytłumaczyć i sobie dać pretekst.

Więc chwyta się drobiazgu, zazdrości.

– Myślałam, że Pan nie sam… że…

Halski, pochylony nad nią, wyprostował się jakby z niesmakiem.

– A! Więc Pani o to chodziło! Nieskończona jest miłość własna u kobiet…

To zregestrowanie ją w całą kohortę kobiet targnęło nią gwałtownie.

– Więc Pan sądzi, że to tylko… z miłości własnej… obrażonej…

Halski już był jakiś niedbały.

– A z czego innego? – zapytał. – Pani ma olbrzymią dozę tej ambicji dla siebie, ale nie szanuje jej pani u drugich.

– Nie rozumiem Pana!

Halski skrzywił się banalnie.

– O! Nie mam do pani żalu. Niech pani jednak nie sądzi, że to tak wielki triumf, to cnotliwe zwycięstwo, ta cnota…

Porwała się z oczyma roziskrzonemi pomimo łez.

– Milcz Pan! Ja tej cnoty nienawidzę…

Cofnął się, jakby zdumiony.

– Och! Odkąd że to?

Wybuchnęła bez okiełzania.

– Od dawna! – zawołała. – Może od zawsze! Niewiem! Niewiem! Lecz to wiem jedno, że duszę się w tej masce, że poznałam, że zrozumiałam, iż dłużej mi w tej masce nie chodzić, bo skonam – skonam. Pan mi powie, „niech się pani uspokoi”. Ja to czuję na ustach pana, ale niech pan teraz żadnych komunałów nie mówi. Dosyć mam ich. Dosyć!…

Zbliżył się do niej. Osunął się na taburet, stojący naprzeciw niej. Przybrał postawę kogoś zaciekawionego. Patrzył na nią z natężeniem.

Była bardzo piękną i ta spowiedź zaczynała czynić z niej istotę wolną od wszelkiej pospolitości.

– Żyłam niemi – powtórzyła. – Stworzyłam sobie z tych komunałów religję, uczepiłam się ich ołtarzy. Wyście przyszli! Wy, ludzie swobody i nieskrępowanych instynktów i rzuciliście się na mnie z całym pędem waszych pożądań, pasji, pragnień i namiętności!…

Urwała – odetchnęła ciężko i bezbronnie rozwarła ręce.

– I otom jest wasza! Wasza! Wasza!…

Teraz już nie pospolitość odlatywała tylko od niej, lecz z głębi samych dobywać się zaczęły przedoskonałe przeczucia piękności.

Halski doznał jakby olśnienia. Zesunął się w siebie, patrzył – na twarz mu szła powolna fala, jakby szacunku bezwolnego, nakazującego ciszę.

Ona mówiła dalej – rozmodlona w swej ekstazie, płomienna, iskrząca ustami – falą krwi – gorącem słów, ciała, drżenia rąk…

– Pan wiódł ten korowód rozkoszy ku mnie. Pan to w owej nocy, gdy w swawolnym geście chwycił mnie w ramiona – nie wiedział, że trzymasz w tej chwili przepełnioną do brzegu czarę swych zmysłów. Gdyby była tam, na dnie ciebie, miłość ku mnie, nie byłabym ci się wydarła z rąk – bo każdy puls bił ku tobie tętnem płomiennem i rozszalałem – ale była w tobie tylko swawola – chwilowe pożądanie.

Przyzwał na pomoc gwałtowność i odparł:

– To jedno – w takich chwilach niema miłości – jest tylko powód rozkosznych pragnień i uniesień!

Przerwała mu z nieopisanym smutkiem.

– Dla ciebie, dla was, którzy życie całe szliście w tym kierunku – ale ja jeszcze rozróżniałam, jeszcze się broniłam…

Załkała nagle bez łez – tem ciężej, tem boleśniej.

– Dziś – jestem bezbronna – nie walczę, poddaję się rozkoszy… poddaję się tobie.

Pochyliła się kornie – czarująco, kwiat rozkoszny oddający swój kielich – w tem półcieniu, jakby raczej wizja osunięta z mrocznych mgieł.

Halski porwał się z miejsca. Był to ruch bezwiedny – pęd płciowy – szarpnięcie się mimowolne.

I tak mało było szlachetności w tem czemś banalnem i przewidywanem, że wobec nieruchomej piękności gestu kobiety zamarło, jakby strącone anielskim ruchem skrzydeł.

Przeszedł mimo niej – nagle zwarty w sobie – przysunął się do okna i oparł czoło o szybę. Poza nim szemrał głos korny Reny.

– Nie wiem nic ze świata waszego… nie znam nic… Jestem ślepa.

Pociągnęły go te słowa, kazały mu się odwrócić – podejść ku niej cichym krokiem nieufnego kota.

Spotkała się z jego wzrokiem, lecz była tak zbłąkana, że nie rozumiała, o co mu będzie chodziło.

Instynktownie osunęła się znów na krzesło. Zakryła oczy.

Uczuła go ponad sobą. Pochylał się. Woń jego włosów, jego odzieży przepoiła ją.

– Więc istotnie – zapytał prawie szeptem – istotnie nie miałaś nigdy kochanka?

– Nigdy!

– Oprócz męża nie znałaś innego mężczyzny?

– Nie! Nie!

Triumfalnie, radośnie zabrzmiał jej głos. Sądziła, że tą czystością swoją podbija go i wiąże.

I gdy pochylony już tak, że spijał z jej ust oddech i chłonął w siebie iskrzenie się jej oczu – zapytał:

– Przysięgasz?

Odparła mu bez wahania, szeptem mniszeczki, ujawniającej czystość swego ciała w adoracji północnej.

– Przysięgam!

Oczekiwała ramion, ust, zwarcia się ciał…

Oderwał się od niej, jakby z żalem, z trudem.

Sądziła, iż jej nie wierzy. Szybko mówić zaczęła.

– Jestem szczera, uwierz! – Czuję się jak dziecko i widzialnie zarysowuje się we mnie całe usposobienie moje obecne. Będziesz… pierwszym, który wprowadzi mnie w wasz świat, w świat upojeń i szałów. Powiesz – przeszłam czar poślubnych chwil? – Nie! Stokroć razy – nie! Tamten człowiek – tamten strzęp człowieka był tylko mrocznem złudzeniem, on to był przyczyną główną, bezsprzeczną, iż z obelgą na sercu cisnęłam się w walkę życia przeciw temu, co wy, wielcy, w miłości cudem zowiecie.

Łkanie jej odczuwało się znowu.

Łkanie bez łez, a raczej z podłożem śmiechu, w którym dźwięczały tony rozkosznych spazmów zamierających w ekstazie kobiet. Intuicją wiedziony rozegrał się jej organizm pieśnią o najmocniejszych i najwspanialszych dźwiękach. Pieśniarką była w tej chwili, genjalną twórczynią hymnu, który zapiera się doczesności i wstępuje nagle w górne, prześwietlne regjony.

– Ja czułam, wiedziałam, że to jest Cud, klękałam przed tą Cudownością – mówiła wśród łkań – w mej bieli dziewiczej – ale przed tą prawdą, bez dreszczów i bez celu – cofnęłam się wpółtrupem. A przecież ja waszą formę miłości uznawałam za jedyną formę…

Umilkła, wyczerpana – prawie padająca. Cichym szeptem dodała:

– Oto jest spowiedź moja! Jestem gotowa iść za tobą… nie będę się więcej broniła…

I znów czekała napróżno. Halski milczał. Teraz on zasłonił oczy i oddychał ciężko.

Wyciągnęła ku niemu ręce, a potem ściągnęła je ku sobie, na swe piersi, jak dwa ptaki, które zbyt wcześnie wysłane zostały, jakoby dwa posły. Natrafiły miast pożądanego lasu purpurowego kwiecia, bijącego żarem – na lodową mgłę, zwartą i nieprzeniknioną.

Cofnęła się w drobiazgowość i z bolem zaczęła się doszukiwać w niej przyczyn.

– Milczysz! – zaczęła nieśmiało. – Czy jeszcze w głębi pana tkwi obraza za moje dziecinne, marne przechwałki…

Szybkim ruchem przeciął jej słowa.

– Nie krzywdź mnie posądzeniem, iż jeszcze we mnie gra jakaś drobiazgowość. To jest marne, żadne wobec tego, co się rozegrywa między nami w tej chwili.

Głos jego był zmieniony. Brzmiał surowo, z wielką przymieszką smutku.

Z radością wsłuchała się w jego słowa.

– Tak! tak! – zawołała w uniesieniu. – To wszystko nie istnieje, tylko moja miłość ku tobie, nic więcej. Ona trwała od tak dawna! Od tak dawna! Ja miałam inne myśli, ja się teraz przyznaję. Ja myślałam, że zdołam rozerwać moje małżeństwo – że… Ale dziś ja się na wszystko godzę – ja będę pana… kochanką! Ja będę! Będę pomiędzy temi pana kobietami, mnie wszystko już jedno! Wszystko jedno!

 

I z temi słowami osunęła się prawie na ziemię, w najwyższym, uczuciowym nieładzie i rozterce. Było to oddanie się tak zupełne, tak zdanie się na łaskę i niełaskę – takie zaparcie się dobrowolne, ekstatyczne, sięgające największych głębin – iż więcej od kobiety nikt żądać nie mógł i nie śmiał.

Przed jakimś tronem, wszechwładztwem, jakąś siłą i przemocą padała w proch jej władza i rozścielała się całunem.

Czekała.

Lecz było to napróżno.

Halski blady, z twarzą zacienioną – prawie stary – podniósł się z miejsca i odsunął w cień.

– Powstań pani! – wyrzekł, nie patrząc na nią. – Powstań! Proszę! To są królewskie dary! Ja nie jestem ich godny.

Zaczęła szukać kontaktu jego oczu, nie znalazła – zmartwiała spytała zbielałemi usty.

– Jakto? Dlaczego?

Opancerzył się surowością głosu. Wygnał z niego nawet naloty smutne.

– Pani mi przynosi zbyt wiele! – wyrzekł twardo. – Nieskazitelność swych uczuć, swych zmysłów. Jesteś tak piękną, jak tylko może być piękną kobieta w uniesieniu miłosnem. Co ja pani dam w zamian? Rutynę miłosnej ekstazy – wydoskonalenie w szkole miłosnej zmysłowości. Gdy przejdzie pani uniesienie i rozpętany głód wrażeń erotycznych, będzie pani miała do mnie żal straszny, że to tylko przezemnie zeszła pani ze swego tronu, na którym, bądź co bądź, z taką wyniosłością doskonałą trzymała się pani dotąd. I będzie mnie pani nienawidziła!

Porwała się z ziemi, wybiegła ku niemu.

– Nigdy!

Cofnął się jeszcze więcej, jakby w obronie.

– Będzie mnie pani nienawidziła – powtórzył z całą siłą. – Ja to wiem, ja to czuję, a ja tego nie chcę!

Przerwał mu krzyk Reny, nie krzyk, ale skowyt raczej, od głębin jej tak tajemnych, że aż groźnych.

– Pan mnie nie kocha!…

Zwinęła się cała, jakby skazana, zatraciła kształt, linję. Była jak kolumna na opuszczonej mogile.

On odegnał jej słowa, jak chmurę opadających go nagle motyli.

– Ja nie wiem! Nie wiem! Nie mogę zrozumieć jeszcze tego. To jedno już tylko wiem, że nie mogę znieść myśli, iż pani nienawidzieć mnie kiedyś możesz…

Głucho mówił dalej:

– Niech kto inny podejmie się roli inicjatora. Ja nie mogę. Honor mi na to nie pozwala. Tak samo, jak honor nie pozwala mi uwodzić dziewczyny, tak samo nie pozwala mi uwieść kobietę, która ma nieskalaną opinię.

Z oczyma zamkniętemi – z wyrazem nieokreślonego cierpienia wyjękła:

– Och, przeklęte to wszystko… przeklęte.

Wyciągnął ku niej drżącą rękę.

– Błagam panią! Niech pani nie utrudnia mi sytuacji. Muszę być prawie w tej chwili bohaterem… Jesteś pani cudowna… powab idzie od ciebie, garnie mnie, a ja muszę być od ciebie zdaleka. Wierz mi, na to potrzeba wielkiej siły woli…

Podniosła powieki i spojrzała na niego. Blady był, wyczerpany – a oczy miał wielkie, świetliste – żyjące. I przejął ją nawskróś rozpalony ból pragnienia, aby za cenę bodaj życia należeć do tego właśnie człowieka, gdyż sądziła, iż on jeden – jeden tylko potrafi wydobyć u niej ukojenie zupełne.

I razem z tem pragnieniem powstało w niej postanowienie dojścia do tego posiadania jakąkolwiek drogą.

Zamajaczyły, zakłębiły się jakieś myśli.

Otarła oczy.

– Chwilę jeszcze… – wyrzekła twardym już, chropawym głosem. – Gdybym nie była bez skazy, lecz taką, jak… te inne – te pana kochanki, te… wyszkolone, które przeszły przez ręce nie jedne – słowem, gdybym miała już innych kochanków – nie wahałbyś się pan?

Rzucił się ku niej jakiemś konwulsyjnem drgnieniem, choć pozostał na miejscu.

– Ani na chwilę!

– I nie miałbyś do mnie obrzydzenia!

– Nigdy!

Zawirowało, zakłębiło się od pasji, od nerwowej namiętności, możliwej pomiędzy tymi dwojgiem ludzi. Z poza zaciśniętych zębów – skurczonych rąk, szalały pragnienia i wymieniały się – tem silniejsze, gorętsze, że z oddali, że wstrzymywane na uwięzi. Bez słów, cali w oczach – w oddechach, tonęli w sobie i mdleli w niedokończonych spazmach, które ich od szczęk, wzdłuż pleców przeszywały.

Była to minuta strasznego wtajemniczenia się w siebie samych, porozumienia się i położenia z oddali piętna posiadania. Cała pasja miłości i nienawiści dwóch płci ujawniła się w tej minucie, szczególniej w zwarciu się uczuciowem źrenic i we wrogim skurczu szczęk, pragnących ssać ciało, krew – jednoczyć się tą krwią i triumfować bolem, wyrywającym krzyk z piersi przeciwnika.

Pierwsza ocknęła się Rena. Z ciężkiem westchnieniem wydarła się z płomieni, któremi dyszała. Wyprostowała się – odetchnęła – otarła pot z czoła. – Twarz jej zmieniła się. Z rozpłomienionej pasją stała się jakby nagle przetworzona w uosobienie kamiennej woli.

Zmiana ta była tak widoczna, iż Halski mimowoli zapytał:

– Co pani postanowiłaś?

Odparła, zabierając się do odejścia:

– Nic! Potrzebuję tylko być samą, uspokoić się…

Postąpił za nią ku drzwiom.

Odwróciła się i ogarnęła szybko przestrzeń całego mieszkania.

– Tak! Miałeś pan rację! – wyrzekła. – To zbyt królewski dar… Żegnam pana, a raczej do widzenia!…

Gdy ujrzał ją naprawdę odchodzącą, porwał go żal za utratą tak wielkiej, pięknej rozkoszy. Wyciągnął ku niej ręce – lecz ona cofnęła się dawnym swoim, królewskim gestem.

– Nie tak! Nie tak! – rzuciła.

Przez myśl mu przemknęło, iż ma w projekcie znów jedynie małżeństwo.

I pierwszy raz – nie zraziła go tem, nie odepchnęła – przeciwnie, był jej wdzięczny za to wstąpienie znów na stopnie ołtarza nieskazitelności.

Spojrzał uważnie w jej oczy. Nie było w nich chuci – był natomiast jakiś z determinacją połączony smutek. – Owiał go także. – I nagle jakaś cisza, dobro, ukojenie przemknęło się pomiędzy niemi.

– Do widzenia! – padło z jej strony, jakby ciche i niewyraźne.

I gdy już niknęła w fałdach portjery, wyłoniła się jeszcze ze złocistych opon.

– Uścisnąć mnie pan możesz! – doleciało doń, jakby obcym wymówione głosem.

Czuł, że jeśli zezwala mu na ten uścisk, to instynktem przedziwnym zrozumiała, iż odnalazł w sobie dość spokoju, aby na ten uścisk pozwolić. Zagarnął ją w ramiona, przytulną i swoją. Lecz szybko linja giętka jej pleców zaczęła mu ożywać pod rękami i dawać znać o istnieniu ciała. Za chwilę przywarli do siebie ustami, całem ciałem i zamienili się w strugi prądów, wymieniających się wzajemnie.

– Ty! Ty! – padło z jego ust zaciśniętych.

Ukąsiła go nagle do krwi w dolną wargę i przy tem zwinęła ruchem żmiji. – Wysunęła mu się z rąk, jakby podcięta szpicrutą – zawahała się u progu – i znikła, rzuciwszy w świście charczącego oddechu:

– Do widzenia!