Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I zdrowym chłopskim rozumem ocenia całą ohydę podobnych postępków, mówiąc do stojącej obok niego Kaśki:

– A to ci jenteligencja, jak się to wiechciem wala!

Tymczasem wśród grupy pijanych ludzi „wyższych” nie rozebrano jeszcze kwestii: dlaczego właściwie głowa małego jegomości cierpi, gdy uderzenia są przeznaczone dla kapelusza?

Literat „bez kondycji” opiniował, że owego młodzieńca głowa nie może boleć, gdyż osobliwość ta głowy nigdy nie miała; aktor, nie zwracając uwagi na te wywody, zresztą dość logiczne, uderzał bezustannie w wierzch cylindra z cierpliwością godną lepszej sprawy, czym zniecierpliwiony mały jegomość odezwał się nagle przerywanym czkawką głosem:

– Słuchaj! Jeśli ty sądzisz, że mnie chodzi o ten cylinder… to patrz, co ja z niego zrobię!

I przy ostatnich słowach cisnął o ziemię z wielką brawurą nieszczęsny kapelusz, który upadł w sam środek rynsztoka, obryzgując całe towarzystwo błękitną cieczą.

Całe grono zdumiało się nad tym szczytem abnegacji i z prawdziwym smutkiem wpatrywało się w czerniejący wśród rynsztoka kapelusz.

Jeden tylko aktor zabrał głos w obronie nieszczęśliwej części męskiego stroju, tak poniewieranej w biały dzień i bez żadnej przewiny.

Zataczając się na prawo i na lewo, wydostaje się z trudem na brzeg rynsztoka i laską usiłuje przyciągnąć ku sobie cylinder, rozpościerający się wśród błękitnej cieczy z rodzajem zadowolenia muchy wpadłej w miękką, lepką maź, w której jej niewypowiedzianie błogo.

Cała gromada mężczyzn śledzi z zajęciem ważną czynność swego „ducha” po sztuce i stawia wnioski: czy cylinder zostanie ocalony, czy też przepadnie na zawsze? Mały jegomość, rozrzewniony nadmiarem swego poświęcenia, podsuwa pod rękę artysty swoją spiczastą głowę, obrośniętą rzadkim włosem, i prosi błagalnie, aby dalej ciągnął swoje uderzenia, „jeśli mu to do życia potrzebne”.

Artysta zaś z ruchem pełnym niewysłowionej pogardy odsuwa od siebie drobną postać uczynnego przyjaciela. Na swej wygolonej, czerwonej masce ma w tej chwili wyraz bezmiernej powagi, a głos jego brzmi prawie tragicznie, gdy wyrzuca wspaniałym basem te dziwaczne słowa:

– Odsuń się, zatabaczona sieroto!

I bez przerwy tymczasem ciągnie swe usiłowania, skierowane głównie do wydobycia kapelusza. Zmęczone nogi odmawiają mu wszakże posłuszeństwa, stopy osuwają się na spiczastych kamieniach sterczących na brzegu rynsztoka i całym ciężarem ciała upada w mętną ciecz, przygniatając sobą zakwestionowany przedmiot.

W gronie jego towarzyszów zapanowało chwilowe milczenie… Czerwony artysta, ogłuszony niespodziewanym upadkiem, zanurzył swe drobne, zgorączkowane ręce w błękitnej patoce z wyrazem chwilowej ulgi, której jego spieczonym palcom ten chłodny płyn udzielał.

Nagle przemówił maluchny jegomość, a głos jego brzmiał przyjacielskim wyrzutem i chęcią lekkiego zawstydzenia niesfornego kolegi.

– Oj! Ty niepoczciwy, czy masz ty Boga w sercu, leżeć tak rano w rynsztoku!

Aktor podniósł głowę i utkwił w mówiącego swój łzawy, tęskny wzrok, pełen niewysłowionej skargi na życie i w ogóle na świat cały. Zaciśnięte jego usta wybełkotały z trudnością:

– Nie miejsce człowieka… lecz człowiek miejsce zdobi.

I poprawił się w rynsztoku, z prawdziwie pijackim uporem wciskając swe ciało w wąski otwór rowu.

Słońce tymczasem wschodziło ponad miastem, na kształt ptaka o wielkich purpurowych skrzydłach. Szara zasłona kryjąca horyzont rozdzierała się z wolna, rumieniąc się na rąbkach tych szczelin jak rana jeszcze niezagojona.

Złote krzyże kościołów odbijały promienie słońca i świetlanymi strzałami błyskały w przestrzeni. Okna otwierały się jedne po drugich jak oczy Argusa21, a z ich otwartych wnętrz wypływały ostatnie cienie nocy uwięzione w alkowach wraz z żółtawym światłem dogasającej lampki.

Ludzie pojawiali się coraz częściej na chodnikach, a od strony śródmieścia dolatywał gwar tysiąca głosów – harmonijna kapela odzywająca się codzienną wczesną serenadą.

Gromada pijanych mężczyzn, po krótkiej naradzie wydobywszy z rynsztoka bezprzytomnego prawie aktora, kierowała się ku otwartym drzwiom, nad którymi widniał napis: „Wyszynk piwa i wódki”.

Od kilku chwil przecież mały rzeźbiarz otworzył oczy i wpatrzył się z uporem w stojącą opodal Kaśkę. Ona, pełna zdziwienia, przypatrywała się tym „panom”, tak porządnie, według niej, ubranym, a włóczącym po ulicy skutki rozpusty i całonocnej pijatyki. Tym bardziej jej to dziwne, że poznaje pomiędzy nimi tych panów, którzy ofiarowywali jej po „trzy szóście” za godzinę jakiegoś oblepiania ją gliną.

Jeżeli człowiek może na takie zbytki wydać aż trzy „szóście”, to musi być bogaty, bo Kaśka wie, jak to długo na taki krajcar pracować trzeba.

Wobec coraz większego gwaru i ruchu przepełniającego ulicę wesołe grono zdecydowało się opuścić tymczasową stację nad rynsztokiem i udać się w dalszą podróż. Przedtem jednak pożegnano czule artystę dramatycznego, zajmującego pokój w kamienicy, koło której stali. Rozrzewniony artysta znikł w bramie, unosząc za sobą ostatni pocałunek małego jegomości, który tak bohatersko pozbył się kapelusza, a teraz z odkrytą głową śpieszy na czele całej gromady, wytrzeszczając swe blade, wypełzłe oczy na zdziwionych tym niezwykłym spojrzeniem przechodniów. Powoli oderwał się od ściany i mały rzeźbiarz, posuwając naprzód swą drobną postać, ciążącą mu jednak niezwykłym ciężarem. Wlókł się, nie odrywając podeszew i kiwając głową za każdym krokiem. Gdy przechodził koło Kaśki, stanął, wsuwając zwykłym sobie ruchem brudne ręce w kieszenie marynarki.

– Ty! – wyrzekł powoli – namyśl się… ja z ciebie arcydzieło stworzę… Tylko nie bądź głupia! Inaczej każ się wypchać trocinami i w pasy pomalować!…

Patrzył na nią jeszcze chwilę i znów w myśli modelował wspaniałe kształty dziewczyny. Kilkakrotnie już próbował zrobić swą Kariatydę z pamięci, ale na próżno! Nie mógł połączyć razem tego kobiecego wdzięku z muskularnością rozrosłego mężczyzny. Potrzebował widzieć przed sobą tę dziewczynę bez żadnej osłony odkrywającą przed nim skończoną piękność form, jaką pod jej trywialnym ubraniem okiem artysty zgadywał.

Kaśka, nadzwyczaj zmieszana, wzięła konewkę, a skinąwszy uprzejmie głową Janowi, oddaliła się w stronę wodociągu. Rzeźbiarz chwilkę patrzył za nią.

– Kariatyda – wyrzekł wreszcie, trwając uparcie przy raz powziętej myśli. – Kariatyda!

I z wielkim wysiłkiem zwrócił się ku drzwiom szynkowni, w których zniknęli jego towarzysze. Błysk rozsądku, jaki oświecił jego drobną twarzyczkę, gdy okiem znawcy oceniał piękność kształtów Kaśki, znikł i zagasł zupełnie.

Natomiast z wielką dezynwolturą wszedł do wnętrza knajpy i już na progu wygłosił rozkaz:

– Panie dobrodzieju!… proszę mi dać za dwa grajcary sera!

Na chodniku pozostał Jan, który dziwnie niechętnym wzrokiem patrzył na zbliżanie się rzeźbiarza do Kaśki. Nie znał go, nie wiedział, kim jest ten „pan”, mówiący do niej „ty” i nazywający ją niezrozumiałym dla Jana imieniem – instynktem przecież odgadł, że i ten człowiek pragnie tej dziewczyny. Nie rozumiał, w jakim celu; dla niego pożądanie kobiety ograniczało się do jednego kierunku; nie wiedział, że rzeźbiarz pragnie ciała Kaśki nie dla siebie, lecz dla ogółu, dla tysiąca ócz spragnionych harmonii kształtów, dla zadowolenia dusz potrzebujących od czasu do czasu znaleźć się wobec piękności istotnej, zakutej w marmurową bryłę.

Jan tego wszystkiego nie znał i nie rozumiał; widział tylko, że rzeźbiarz patrzył na dziewczynę namiętnym wzrokiem – i głucha wściekłość wstrząsała do głębi tą dziwaczną duszą. Znów „cylinder” chce się mieszać do nieswoich rzeczy i wyciąga rękę po dziewczynę, która między równymi upaść winna. Niech no jeszcze raz spróbuje przejść koło kamienicy, to go Jan naznaczy! Oho! lepiej jak kanoniera, bo kanonier to jeszcze ujdzie, ale takiemu surdutowemu od Kaśki wara!…

I z całą złością uderza Jan miotłą ów nieszczęsny kapelusz, który, zgnieciony, rozpłaszczony, rozkłada się nieforemną plamą pośród rynsztoka.

Cała nienawiść człowieka niżej postawionego, gorzej odzianego, nędzniej karmionego, koncentruje się w tej wściekłości, z jaką Jan pastwi się nad nieszczęśliwym przykryciem głowy, od którego proletariat bogatszych ludzi „cylindrami” nazywa. Według Jana kapelusze te mają w sobie zarozumiałość i pychę właścicieli, a dzika rozkosz przejmuje całą jego istotę, gdy może wywrzeć swój gniew na jednym z takich „cylindrów”.

Uderza więc z furią w dno kapelusza, obryzgując się błękitnawą cieczą i powtarzając co chwila:

– Psia krew zwykła! Psia krew sobacza!

*

Od tego dnia rozpoczęły się dla Kaśki jaśniejsze, lepsze dni, ożywiające swą zwykłą bezbarwność epizodami wynikłymi ze zmiany stosunków między nią i stróżem. Stała się nieczuła na żarty i drwiny innych dziewczyn. Cóż ją mogły obchodzić ich docinki, skoro Jan nie brał w tych, przeciw niej skierowanych wycieczkach udziału? O! Mogły teraz bezpiecznie nazywać ją „tłumokiem” – Kaśka szła przez ten grad obelg, wzruszając ramionami; teraz wie, że nie jest „tłumokiem”, boć przecież pan Jan nie chciałby się z nią pokazać w niedzielę na spacerze, gdyby to była prawda. Przecież wszyscy wiedzą, że pan Jan jest bardzo „wybrydny” i wszystkie dziewczyny, z którymi chodzi na ulicy, są zawsze ładne i dobrze ubrane.

Kaśka wprawdzie nie ma pretensji do „ładności”, ale już te przedrwinki tak jej dokuczyły, że chwilami myślała, iż jest naprawdę jakimś straszydłem.

Jan powiedział jej nawet, że jest „niczego” i Kaśka to dobrze pamięta, powtarza sobie to po cichu, gdy klęknie odmawiać zdrowaśki przed zaśnięciem. Szła wtedy z koszykiem do miasta i miała na sobie czyściuchno wyprasowany kaftanik z niebieskiego perkaliku. Jan stał przed bramą i rozmawiał z handełesem; gdy Kaśkę zobaczył, podszedł do niej, a przywitawszy pięknie, zaraz z początku powiedział jej „kumplement”. Śmiał się przy tym, pokazując wszystkie zęby, zdrowe, czyste i białe. Kaśka bardzo lubi, gdy kto ma takie równe i ładne zęby, więc zapatrzyła się na Jana, jak na obrazek. Ale gdy posłyszała, że Jan nazywa ją „niczego”, zawstydziła się bardzo i pożegnawszy, poszła do miasta.

 

Jedną tylko ma teraz troskę: chciałaby chodzić zawsze czysto i schludnie ubrana, a tu trudno bardzo przyjść do czystości w takiej służbie. Nie przez to, aby z lenistwa nie chciała posiedzieć w nocy i wyprać fartuszek lub kaftanik, o! nie; z chęcią by siedziała do białego dnia, aby tylko rano zaszeleścić świeżą spódniczką, gdy spotka Jana w bramie – ale z tym panem to czyste utrapienie. Wydziela nafty, mydła, drzewa, a przy obiedzie – toć ciągłe harowanie koło pańskiej roboty nie pozwala oderwać się ani na chwilę.

I Kaśka zaczyna powoli przyuczać się do kłamstwa, wymyśla powoli nocne zajęcia, aby jakkolwiek ukraść choć kwadrans czasu. Przychodzi jej to z trudnością, ale spryt w oszukiwaniu, wrodzony każdej kobiecie, podsuwa jej rozmaite wybiegi.

Ba! Czas ukraść można bodaj sobie samej, ale z mydłem trudniejsza sprawa, a z naftą, drzewem! Chwilami Kaśkę rozpacz chwyta. Ma jednak w sobie jakąś dziwną, śmieszną uczciwość, niezwykłą w kobiecie z gminu. Co pańskie, to pańskie – ruszać się nie godzi.

Zresztą nawet jej na myśl nie przychodzi, aby podzielić wydzielone przez pana mydło lub odjąć szczyptę wymierzonego krochmalu.

Nagle przypadek w postaci pani Julii przychodzi jej z pomocą. Budowski w bezmiernym swym skąpstwie zaopatrywał żonę tylko w konieczne, niezbędne artykuły toalety. Pani Julia w orientalnej gnuśności zamkniętego i bezczynnego życia lubiła przede wszystkim zapachy, odurzające wonie, choćby silny zapach zwykłych trociczek tlących się często na rogu komody, ale Julia nie posiadała nigdy pieniędzy. Budowski, sam mając mało, chował skrzętnie najdrobniejsze kwoty i raz jeden, zupełnie wyjątkowo, pozostawił Julii guldena jako zadatek dla mającej przyjść do obowiązku sługi.

Julia przeto wymyślała tysiączne sposoby dla zadowolenia swej namiętności do odurzających woni, które od czasu do czasu przepełniały ciasne, brudne ściany mieszkania. Na zapytanie Budowskiego: skąd wzięła potrzebne na ten cel pieniądze, odpowiadała, że matka dała jej trochę perfum lub kilka zbywających trociczek.

Było to wszakże nieprawdą.

Julia kłamała z całym spokojem bezkrwistej blondynki, a głos jej nigdy nie zmienił się, gdy słowa mijały się z prawdą. Była w tej kobiecie jakaś wpół śpiąca podłość, która spokojnym leniwym potokiem wylewała się na zewnątrz, niosąc na grzbiecie mętnych fal cały pokład czystej, srebrnej wody.

Julia porozumiewała się zwykle ze służącymi, które okradając zręcznie pana domu na tak zwanym „koszykowym”, dzieliły się później zyskiem z panią.

Mały był to zysk, nędzny, centowy, ale Julia cierpliwie składała te drobnostki, aby zadowolić swoje upodobanie; nie czuła nigdy, jak bardzo poniża się, wchodząc w spółkę z własną służącą – spółkę, która miała na celu oszukanie jej własnego męża.

Julia, wychowana jak niemal każda córka niższego urzędnika, spędziwszy całe swe dzieciństwo w zepsutej atmosferze pokątnej pensyjki, nie miała w głębi swej sennej duszy ani jednego lepszego instynktu, żadnego poczucia swej własnej godności. Jedynym celem w jej życiu było wyjście za mąż; dopięła swego, lecz odszedłszy od ołtarza, żyła bez żadnej myśli przewodniej, okradając męża podwójnie – bo materialnie i moralnie; krzywdząc jego kieszeń i z równym spokojem włócząc jego dobre imię po ciemnych zakątkach pokątnego romansu z młodym, prawie jej nieznanym studentem.

Poznała go na ulicy.

Chodził już czas jakiś co niedziela do kościoła i stawał zwykle naprzeciw niej, wpatrując się ciekawie w młodą kobietę. W Budowskiej zrozumiał od razu łatwą zdobycz w formie mężatki pragnącej zakazanego owocu i zbyt leniwą, aby zebrać siły dla stawienia oporu.

Nikła postać męża wydała mu się pozbawiona zupełnie jakiejkolwiek grozy, a bezbarwne, szare źrenice Julii, wlepione w niego z uporem, zachęcały go do dalszych kroków. Jakkolwiek młody, posiadał wielką dozę sprytu i znajomości kobiet. Brał je często z brzega, bez wyboru, odrzucając ze wstrętem, gdy stosunek wkraczał w dziedzinę długotrwałego jarzma. Lekko kręcone włosy, wysoki wzrost i szerokie ramiona ułatwiały mu podboje w niższych warstwach społeczeństwa. Do wyższych nie wdzierał się nigdy; lubił być podziwiany, a znał swą małą wartość pod każdym względem. Bał się kobiet inteligentnych lub noszących jedwabne pończochy – czuł, że wobec nich wyda się trywialny i śmieszny.

Okiem biegłego znawcy ocenił płytkość umysłu Julii i zrozumiał wątpliwą białość jej pończoch. Walka była krótka – łatwo pojąć, że ładny student zwyciężył. Zresztą, Julia nie broniła się wcale.

Przyszła na pierwszą schadzkę wpół senna, dopiero później ożywiała się stopniowo. Czy ta kobieta przywiązała się do młodego chłopca? – odgadnąć było niepodobieństwem. Urządzając schadzki z kochankiem, miała tę samą leniwą obojętność, z jaką konferowała z własną sługą co do wielkości sumy oszczędzonej na zakupie obiadowych wiktuałów. Gdy zapalała ulubione trociczki, oczy jej migotały tym samym niezdrowym blaskiem, jaki świecił w jej źrenicach przy wsiadaniu do oczekującego na nią w nocnej porze fiakra.

Blask ten gasł szybko, równocześnie ze zgaśnięciem czerwonego ogniska tlejącej trociczki lub z ostatnim pocałunkiem, jaki kochanek wyciskał na jej białej szyi. Julia kilkakrotnie chciała już pociągnąć Kaśkę na swą stronę i podsunąć jej myśl drobnej koszykowej kradzieży. Sądziła jednak, że Kaśka, sama wyćwiczona w takich wypadkach, ułatwi jej początek rozmowy. Z największą pozorną obojętnością przysłuchiwała się wieczornemu rachunkowi, który Kaśka obowiązana była zdawać codziennie samemu Budowskiemu; ale w gruncie rzeczy z niezmierną pilnością śledziła wymienioną przez Kaśkę cyfrę, którą Budowski do jednej ze znanych czarnych ksiąg wpisywał. Ale próżne były wysiłki pani Julii. Jakkolwiek wrodzonym już instynktem kobiecym znała się lepiej na drobiazgowym gospodarstwie aniżeli mąż, nie mogła w rachunkach Kaśki pochwycić ani jednej niedokładności, chęci sprzeniewierzenia najdrobniejszej centowej kwoty.

Głucha złość opanowywała umysł Julii.

Siedząc tak w półcieniu, patrzyła na wyniosłą postać Kaśki stojącej przy progu.

Julia czuła, że musi ją uczyć abecadła drobnego, powszedniego grzechu – to ją gniewało i sama myśl nużyła niewypowiedzianie. Wolałaby przyjść jak zawsze do gotowego. Jednak jak wszystko mieć musi swój koniec, tak i nieposzlakowana uczciwość Kaśki musiała się zarysować i zachwiać raz na zawsze. Uczciwa, pełna szlachetnej prostoty nie mogła iść dłużej przez życie. Graniczyłaby wtedy z istotami pozbawionymi rozumu według pojęć świata, w jakim się obracała. Uczciwość jej, nieugruntowana, nieutwierdzona rozwinięciem umysłowym, które faktami udowadnia konieczność istnienia uczciwości, musiała zachwiać się wśród ciemności, w których kroczyła do tej chwili, niepewna potrzeby swej egzystencji, niemająca gruntu pod stopami.

Zresztą przypadek był sprzymierzeńcem Julii.

Kaśka była zakochana.

Nie mówię „Kaśka kochała”, ale po prostu: „Kaśka była zakochana”.

Była to miłość prosta, zwykła, prawie trywialna, a przecież mimo to niepozbawiona lekkiego sentymentalizmu. Kaśka, pomimo swego niskiego stanowiska, była przede wszystkim kobietą wchodzącą dopiero w świat, doznającą po raz pierwszy na widok Jana odmiennego uczucia od zwykłego przestrachu, jaki w niej wszyscy mężczyźni do tej chwili wzbudzali. Kaśka czuła gwałtowną potrzebę dobrego słowa i przyjaźniejszego obejścia. Julia, nie wiedząc o tym, uczyniła z niej wspólniczkę swego występku jednym przychylniejszym zdaniem rzuconym w głębi ciemnej kuchenki. Potrzeba ta nie mogła wszakże długo być zapełniona przez łagodny głos drugiej kobiety; w Kaśce budziła się kobieta domagająca się wielkim głosem praw swoich, nie tylko w znaczeniu zmysłowym, ale i duchowym. Tak jest, Kaśka, mimo wszystko, miała duszę pragnącą marzyć bodaj przy balii, rwącą się smutną, w dzieciństwie zasłyszaną piosenką na usta obrzmiałe od bezustannego dmuchania w samowar, cisnącą się z głośnym westchnieniem z piersi pełnej dymu i swędu przypalonej patelni.

A choć była to dusza prosta, pokryta warstwą brudu i potu, nierozwinięta sonatami Beethovena ani wykształcona na laucentach Byrona, nieznająca zachwytów wobec dzieł sztuki, ani przecząca istnieniu Boga, toć dusza ta żyła rzeczywiście, przytępiana nadmiernymi wysiłkami ciała, zamknięta w ciasnym kole zwierzęcych obowiązków, przygniatana ciemnotą, w której od kołyski błąkać się musiała.

Każda kobieta, nawet w żebraczych łachmanach, musiała kochać po raz pierwszy. I jakikolwiek kał rozpusty nie przepłynąłby później przez jej nędzne życie, uczucie to, choćby objawione na zewnątrz w formach zupełnego zbydlęcenia, musi pozostawić ślady w pamięci kobiety.

Jest to jeden, jedyny kącik w sercu, który nic zająć nie zdoła. Wspomnienie pozostaje na zawsze, często jakieś niemiłe, odurzające, niezdrowe, pełne żalu i hańby – a przecież wspomnienie to istnieje również pod cuchnącą szmatą okrywającą ciało zreumatyzmowanej żebraczki jak pod woniejącą suknią dystyngowanej damy.

Kaśka nie analizowała uczuć, jakimi od poznania Jana była cała przepełniona. Lubiła jego białe, równe zęby, które odsłaniał, uśmiechając się co chwila; ale lubiła również, gdy stojąc przed bramą, spotkała się z wzrokiem jego, w którym instynktem zgadywała „wiele pięknych rzeczy”.

Nieraz ukryta w kąciku sieni śledziła przez otwarte drzwi barczystą postać stróża, poruszającego ciężką miotłą z nadzwyczajną siłą i swobodą; podziwiała wtedy jego szerokie plecy, trochę zaokrąglone pod zbyt ciasną bluzą, i kark szeroki, czerwony, kark rosłego blondyna, pokryty drobnym mchem włosów. Ale w równy zachwyt wprowadzał ją głos Jana wypowiadający wiele uciesznych historii, o których Kaśka dawniej nie miała wyobrażenia.

Było jej wtedy bardzo przyjemnie, a głos ten wpadał do jej ucha łagodnie i przenikał ją dreszczem. Zapominała wtedy o piękności zębów i szerokości pleców Jana; opierała się o ścianę, słuchając jego słów, i najczęściej przymykała oczy, aby go nie widzieć, a słyszeć lepiej.

Chwilami ogarniało ją rozrzewnienie wielkie. Były to zapewne początki rozdrażnienia nerwów, lecz Kaśka, nie znając ustroju nerwowego, ograniczała się na obtarciu łez ścierką przeznaczoną do czyszczenia naczyń i na wyszeptaniu do siebie całego szeregu urywanych zdań wyrażających wielki smutek, który ją „napadał” teraz częściej niż dawniej. A przecież główna przyczyna jej zmartwień, to jest wrogie usposobienie Jana, zmieniło się zupełnie na korzyść Kaśki. Nie można powiedzieć, aby był i teraz zadziwiająco grzecznym, nie! Jan miał system podbijania kobiet sobie tylko właściwy; chwilami maltretował swe kochanki i dawał im uczuć całą wyższość męskiej przewagi; z Kaśką, jakkolwiek system ten uległ pewnej zmianie ze względu na dziwaczne usposobienie dziewczyny, zawsze jeszcze Jan trzymał się zasad, które chętnie między jedną fajką a drugą wyrażał mniej więcej w tych słowach:

– Z babą to jak ze znarowioną miotłą, folgi nie dawaj, a zawsze górę bierz, bo inaczej będzie pół psa, pół kozy. Nasztorcuj się uczciwie, to ci sama w łapę wlezie. To już taka psia krew zwykła.

„Sztorcował” się też do Kaśki, zaczepiał ją, gdy szła przez dziedziniec, wołając, aby uważała, bo mu bramę sobą rozwali – ale ona uśmiechała się łagodnie, bo zrozumiała, że owe zaczepki stanowią właśnie wstęp do zalotów.

Czasami Jan nie odezwie się do Kaśki, tylko przechodzącą zatrzyma i uszczypnie w łokieć niezbyt silnie, ot – po prostu dla żartu. Na każdego innego mężczyznę Kaśka gniewałaby się z pewnością, ale Janowi widocznie dużo wolno; bo choć się Kaśka trochę dąsa, to musi w skrytości ducha przyznać, że jej po każdym takim uszczypnięciu tak miło, jakby się herbaty z sześcioma kawałkami cukru napiła.

Kaśka raz jeden piła taką herbatę u państwa Lewi wtedy, gdy niańka powróciła z pogrzebu swej matki pijana i, zapewne ze zbytku żałości, nic do ust wziąć nie mogła. Kaśka zabrała wtedy podwójną porcję cukru i przyrządziła sobie herbatę, którą piła po łyżeczce, delektując się nadzwyczajną słodyczą. Teraz doświadczała podobnego uczucia błogości, gdy Jan ją „zaczepiał”. Poddawała się powoli wpływowi mężczyzny, nie rozumując, bliska upadku, a nie przypuszczająca nawet jego możliwości. „Ciągnęło” ją do Jana jak do nikogo w życiu, ale o następstwach podobnego „ciągnienia” nie pomyślała nigdy.

 

Nie przeszkadza jej to w robocie, tylko dziwnie plącze wieczorne zdrowaśki. Gdy uklękła przy łóżku, ani rusz skończyć pacierza nie może. Myśl o Janie i tej niedzieli, którą razem spędzić mają, wplata się bezustannie w zdania pacierza. Gdzież oni pójdą? Co robić będą? Co ona na siebie włoży? Skąd weźmie pieniędzy na krochmal, konieczny do szelestu spódnic?

I wielka rozpacz ogarnia Kaśkę; liczy, ile mniej więcej dostanie z należnej miesięcznej pensji. Wzięła guldena zadatku, stłukła wazę, dwie filiżanki i ze trzy szklanki. Przy tym rozsypał się w piwnicy szaflik, za co pan obiecał jej wytrącić siedemdziesiąt centów. Bez kupiony dla pani wynosi trzy centy…

Kaśka bez gniewu myśli teraz o tej gałązce bzu, którą pani, idąc na schadzkę, zatknęła sobie we włosy. Teraz robi się cokolwiek łagodniejsza i pobłażliwsza na podobne błędy. Zapewne – z obrazka Najświętszej Panny nie trzeba poruszać nic z tego, co już tam wetknięte, ale… skoro pani nie miała innego kwiatka, toć i ten od biedy wziąć mogła. Pewnego poranku weszła Julia do kuchni i zastała Kaśkę wyjmującą z kosza kupione w mieście wiktuały; świeże powietrze i przyśpieszony ruch spędziły na policzki dziewczyny falę zdrowej, świeżej krwi mieniącej się purpurą pod zgrubiałym naskórkiem. Palce jej przesuwały się z pewną rozkoszą po wilgotnych listkach sałaty, które rozrzucała po stole, przebierając więcej zgniłe dla wrzucenia w obok stojący szaflik. Za wejściem pani, Kaśka obtarła ręce, przygotowując się do znanego nam listu, który służył Julii za pretekst do schadzek z kochankiem. Ale Julia nie oddała jej żadnej kartki; stała przed nią z wzrokiem uparcie wlepionym w trochę drobnej monety, która leżała na rogu stołu, świecąc małymi plamkami wśród listków sałaty.

Kaśka, zdziwiona niezmiernie tą niezwykłą wizytą, zbita zupełnie z tropu brakiem zwykłego w takich wypadkach listu, patrzyła wprost w twarz Julii ze zdziwieniem wielkim; obecność pani w kuchni uważała za rzecz nadzwyczajną, zapowiadającą zwykle nocną wycieczkę – dziś wszakże stało się coś niezwykłego.

Pani nie oddaje jej listu i nie prosi, aby go wręczyła panu. Musi mieć jakieś inne żądanie… może teraz mówić bez obawy. Odkąd Kaśka zrozumiała, że mężczyzna nie zawsze jest „niegodziwcem” i czasem przyjemnie pogadać i pośmiać się trochę, chętniej wypełnia zlecenia Julii.

I tym razem jest do usług gotowa. Zapewne idzie o coś względem tego wysokiego pana – Kaśka chętnie i to załatwi. Zresztą mieć będzie jeden pretekst więcej do przebiegania przez dziedziniec, a właśnie słyszy głos Jana, który niezmiernie dobitnie „poniewiera” tapicerkę, co wylała na środku dziedzińca pomyje.

Ale pani nie mówi nic o wysokim panu i nie daje względem niego żadnego polecenia.

Przymykając oczy, oparta o ścianę, przyciszonym głosem opowiada Kaśce, w jaki sposób zwykle inne służące stawały się jej pożyteczne…

Nie jest to przecież kradzież! O nie, wcale; ona sama kradzieżą się brzydzi; ale co pana, to i jej – co jest własnością męża, to i żony; cóż więc byłoby złego, gdyby Kaśka tę własność, to jest tę „resztę” z miasta dzieliła na połowę i jedną z tych połówek oddawała jej samej?

Ona nawet poprzestanie na mniejszej części, bo krzywdy męża nie pragnie, chce tylko oszczędzić sobie przykrości w proszeniu się o drobne, nędzne kwoty.

Kaśka stoi nieruchoma, zasłuchana w głos Julii rozlewający się pod niskim sufitem kuchenki.

Jak to? Więc pani sama doradza jej kradzież? Bo, bądź co bądź, rzecz taka jest kradzieżą. Siódme przykazanie mówi przecież: „nie kradnij”. W głowie Kaśki powstaje zamęt nieokreślony. Słowa Julii mieszają się w jeden szmer, z którego nic odróżnić nie może. Rozumie przecież treść i wie, że pani żąda od niej nowego kłamstwa, nowej zdrożności.

Nie! Ona do tego ręki nie przyłoży.

I z wielkim szacunkiem, lecz dość stanowczym głosem opiera się żądaniu Julii. Nie tłumaczy się, nie dowodzi, odmawia tylko stanowczo i prostymi słowy broni się od zarzutu nieposłuszeństwa.

– Pan będzie się gniewał, ja nie mogę, pan mnie posądzi, świadectwo złe napisze; zresztą to nie można, to…

Urywa nagle.

Na ustach ma słowa: „to grzech ciężki”, lecz w tym domu, gdzie imię boskie, niewymawiane nigdy, zda się nie istnieć nawet, zdrowy chłopski rozum Kaśki uznaje ten argument za zbyteczny. Wie, że Julia się nie przestraszy gniewu boskiego, a prędzej chyba podziała na nią obawa przed mężem.

Lecz Julia, zacięta w uporze głupiej i źle wychowanej kobiety, trwa ciągle przy swoim, podnosząc głos i ożywiając się stopniowo.

Kobieta ta daje znaki życia jedynie tylko wobec występku, czy to mającego wszelkie pozory zbrodni, czy też drobnego dziecinnego grzeszku. W żyłach swych widocznie ma jakąś cząstkę zepsutej krwi, która odżywia się w atmosferze kłamstwa. Chwyta zręcznie proste na pozór, a w gruncie przewrotne argumenty, którymi popiera swe twierdzenie, trafiając dobrze w umysł Kaśki, do której poziomu inteligentnego zniża się bezwiednie w tej trywialnej żądzy dostania drobnej, nędznej sumy.

– Zresztą – kończy powoli, nie patrząc w twarz Kaśki – rób jak chcesz, moje dziecko, ale będę musiała się postarać o inną dziewczynę, chętniejszą i bardziej do mnie przywiązaną.

Kaśka doznaje nagle dziwnego olśnienia. Machinalnie wypuszcza z ręki kilka listków sałaty, które czepiają się brzegów ścierki, służącej Kaśce za fartuch. Jak to? Miano by ją oddalić dla tak drobnego powodu? Żal zalewa jej serce: ta cała brudna i ciemna kuchenka wydaje się jej dobrą przyjaciółką, którą porzucić by kazano. Przy tym głos Jana, głos donośny, czysty, wpada przez otwarte okienko i przypomina Kaśce całą postać stróża, pełną teraz dla niej nieokreślonej, przyciągającej siły. Julia opuszcza kuchnię, pozostawiając Kaśkę pod wrażeniem swych słów ostatnich. Jest pewna, że Kaśka się namyśli, tak jak i inne dziewczęta. Julia nie myśli przecież skrupulatnie odbierać centów ukradzionych przez Kaśkę w mieście. Ot, po prostu weźmie, co jej Kaśka wieczorem, ścieląc łóżko, pod poduszkę wsunie. Gdy pani wyszła z kuchni, Kaśka postała jeszcze chwilę koło stołu z rękami opuszczonymi, z głową zwieszoną na piersi. Po czym, ciężko wzdychając, zabrała się do siekania mięsa i dzielenia na drobne, podłużne kupki. Włoszczyzna w maluchnej wiązeczce, kilkanaście rozsypanych kartofli, ćwierć funta żółtawego solonego masła zalewającego felieton jakiegoś brukowego pisemka i trochę mąki w sinawym, papierowym woreczku – oto były te wiktuały, na których okradać miała pana i tym samym uszczuplać jeszcze zbyt skromną ilość pożywienia.

O nią nie chodziło. Miły Boże! Ona przecież żywiła się czym bądź i marcepanów nie potrzebowała, ale jakże poda na stół potrawy, które i tak wyglądają mizernie? Nie, doprawdy, Kaśka czuje się bardzo nieszczęśliwa. Na myśl opuszczenia służby łzy się jej cisną do oczu. Jak to? Ona musiałaby odchodzić teraz, kiedy żyje z Janem w takiej pięknej zgodzie, a nawet za pięć dni mają iść razem na spacer? Kaśka czuje, że gdy wyprowadzi się z kamienicy, skończy się wszystko i ona więcej go nie zobaczy. I z rozpaczą sieka tępym tasakiem mięso, rozpłaszczające się krwawą masą na powierzchni sczerniałej stolnicy. Po czym sięga po mały garnuszek, w którym moczy się trochę komiśnego chleba, i wyjmuje, chcąc pomieszać go z mięsem. Mają być z tego zrazy – jedzenie niewykwintne, ale oszczędza się mięsa, bo z chlebem na wpół zmieszane. Kaśka zamyśla się głęboko. Ten chleb daje jej wiele do myślenia. Przecież pan nie pozna, czy jest mniej lub więcej mięsa w tej całej mieszaninie, którą ugniata palcami.

Ćwierć funta mięsa – to blisko siedem centów oszczędzonych! Pani byłaby kontenta, a Kaśka miałaby spokój zapewniony!

I powoli uczciwość Kaśki nabiera coraz ciemniejszych barw, a chęć pozostania wobec Jana podsuwa jej tysiące wymówek, którymi usypia swe sumienie.

Złe przykłady otaczające ją od dzieciństwa, ta wieczna atmosfera kradzieży i oszustwa, w jakiej się obracała, zaczyna wywierać swój wpływ, głusząc wszelkie dobre popędy; „koszykowe” – ta plaga domowego gospodarstwa – rozpościera się powoli i wśród tej urzędniczej nędzy, czyniąc z uczciwej dziewczyny złodziejkę, jakkolwiek początkującą, lecz już obrzuconą błotem występku. Gdy Julia następnego dnia układała się do snu, znalazła wsuniętą pod poduszkę garstkę drobnej monety, za którą kupiła sobie trzy chińskie papierki napełniające sinawym dymkiem małe pomieszkanie.

21Argus (mit. gr.) – olbrzym o stu oczach. [przypis edytorski]