Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Kaśka przedziera się przez tłumy i wydostaje na placyk. Na prawo ciągnie się długa i szeroka przedmiejska ulica kończąca się u bariery rogatkowej. Przy niej mieszkają Budowscy. Kaśka z daleka już spostrzega latarnię płonącą tuż koło bramy. Za dziesięć minut będzie już w domu, duchem koło samowara się zakrzątnie, a pana i panią pięknie przeprosi. Tylko ten kanonier, który co chwila śmielszym się staje! Uszczypnął ją nawet w ramię, gdy wśród tłumu zmuszona była zatrzymać się chwilkę. Teraz jest tak blisko niej, że spycha ją prawie do rynsztoka, a przy tym zaczyna śmiać się i rozmawiać. Ot, w tej chwili opowiada, że nieźle byłoby, gdyby razem poszli za rogatkę i wypili po halbie piwa; capstrzyk jeszcze nie zaraz odtrąbią, on ma dość czasu i znajomość zrobiłby naprędce. Jest kanonierem i był nie w jednym landzie. Do kobiet ma łatwość w przystępie, a nie lubi żadnej kunierować… Kaśka nie odpowiada nic, biegnie tylko szybko, roztrącając ludzi; ot! doczekała się, spacerując po nocy. Nie o to jej chodzi, że ją mężczyzna zaczepia, bo do tego nawykła, tylko że to porządne znajomości się tak nie robią. A zresztą z żołnierzami nie warto się uczciwej dziewczynie zadawać, żołnierze robią znajomości tylko na przedrwinki, ot, żeby mieć z kim halbę piwa wypić, a potem ludzie taką dziewczyną poniewierają – i mają słuszność. I Kaśka przyśpiesza jeszcze kroku, biegnąc prawie i roztrącając po drodze ludzi, tak pilno jej oswobodzić się od natrętnego wielbiciela. On wszakże nie daje się wyprzedzić, biegnie razem z nią, podniecony uporem dziewczyny, rozbawiony tą pogonią wśród tłumów. Maleńkie jego oczki błyszczą na okrągłej, pucołowatej twarzy; co chwila wyciąga rękę, pragnąc uchwycić tę wielką, tęgą dziewkę, wymykającą się z dziwną zręcznością. Przechodnie stają, oglądając się za tą dziwaczną parą, nie śpiesząc wszakże z pomocą prześladowanej kobiecie.

Jakaś kucharka! – da sobie sama radę, a zresztą pewnie nic porządnego – kto by się o nią troszczył!

Kaśka dobiega do kamienicy i wpada do sieni. Panuje w niej mrok prawie zupełny. Jan nie zapalił jeszcze naftowej lampeczki oświetlającej tę część budynku. Kaśka, zdyszana, opiera się o ścianę i zamyka oczy. Pragnie odpocząć chwilkę, zanim wejdzie na schody.

Nagle jakieś silne ramiona opasują jej łono i pociągają ją w najciemniejszy kąt sieni.

To kanonier niechcący puścić tak łatwo swej zdobyczy. I ciśnie do ściany przelękłą dziewczynę, która nawet bronić się nie usiłuje.

Chce jej dowieść, że z „cisarskim żołnierzem” nie ma „szpasów” – i ostrzega, aby z nim „psa nie wybierała” (nie namyślała się), bo źle na tym wyjdzie.

Kaśka traci swą zwykłą siłę; ręce jej, zamiast odepchnąć natrętnika, opadają wzdłuż ciała; poza ramionami żołnierza Kaśka spostrzegła Jana. Odgadła go raczej, przeczuła. Stał tuż przy nich, ale krył się prawie cały w cieniu; ona jednak wie, że to on z pewnością – i rozpacz ogarnia ją na myśl, że widzi ją w tej walce z pijanym żołnierzem. Rozpacz ta paraliżuje ją prawie, odbiera odwagę, czyni ja bezsilną. Z piersi jej wydobywa się tylko jeden krzyk, wspaniały swym brzmieniem, krzyk kobiety, pogwałconej w swej osobistej godności – u wszystkich warstw jednakowy, pełen bólu, skargi i bezsilności kobiecej.

Na ten krzyk ciemna postać stróża stojącego w zagłębieniu bramy odrywa się szybko od ciemnego tła – i kanonier odrzucony silnym ramieniem stróża obija się z głuchym łoskotem o przeciwległą ścianę. Kaśka, oswobodzona, ucieka kilka kroków, lecz suchy odgłos dawanych i odbieranych policzków przykuwa ją na miejscu. Przed nią, wśród zalegających wnętrze sieni zmroków, zwijał się olbrzymi kłębek z dwóch ciał męskich; przekleństwa ich mieszały się z łoskotem razów, krótkie, urywane wyrazy padały, przerywane uderzeniem; widocznie Jan starał się wyrzucić za próg bramy „cisarskiego żołnierza” i kierował go ku roztwartym drzwiom, przez które wpadał hałas i gwar uliczny. Kanonier bronił się zacięcie, nie chcąc ustąpić z miejsca; pluł przy tym i obsypywał stróża gradem obelg, w których „cywil zatracony, kanonenfuter19 i cywilska nacja” główną grały rolę. Kaśka stała zdrętwiała z trwogi wobec tych dwóch ludzi masakrujących się z dziwną zaciekłością. Obaj nie znali jej prawie, a zabijali się teraz, przepełniając sień przekleństwami i suchym trzaskiem odbieranych policzków. I drżała z obawy, aby kanonier nie użył tasaka wiszącego mu u pasa. Och! Wtedy Jan byłby zgubiony, a ona stałaby się przyczyną tej zguby. I w bezmiernej trwodze gryzie własne ręce, tłumiąc krzyk cisnący się jej do gardła.

Nagle – oddycha swobodniej.

Walka skończona.

Kanonier, z podbitym okiem i zwichniętą ręką wyrzucony za bramę, złorzeczy „cywilnemu” i „holkom” i wlecze się w stronę koszar, bardzo niezadowolony ze swej miłosnej przygody.

Na pobojowisku pozostał zwycięzca w osobie Jana, starającego się wszelkimi siłami zatrzymać krew płynącą obficie z porządnie nadwyrężonego nosa.

Kaśka z uczuciem wdzięczności zbliża się nieśmiało, pragnąc wyrazić swe podziękowanie, lecz Jan mija ją, kierując się nagle do swej izdebki pod schodami – i zamykając drzwi za sobą, uniemożliwia dziewczynie wszelką demonstrację wdzięczności. Kaśka pozostaje sama i oparłszy się o ścianę, zaczyna rozbierać wypadki dnia całego.

Nie! – To już jej takie nieszczęście. Zwymyślała ją Rózia, wlazła do kościoła i zasiedziała się tam do późnego wieczora, napadł ją jakiś żołnierz i koniecznie musiał to Jan zobaczyć.

Teraz Jan może pomyśleć sobie, że to jej dawny kochanek albo, co gorsza, że ona go przyciągnęła za sobą do bramy. I nawet wytłumaczyć mu nie może tego wszystkiego, bo uciekł przed nią i schował się do swej komórki. A przy tym, wypadałoby podziękować. Cóż jednak począć? Wejść do komórki nie wypada. Wyglądałoby to na zaczepkę, a zresztą ona by tego uczynić nigdy nie śmiała. Może jutro nadarzy się lepsza sposobność, gdy będzie schodzić po bułki lub drzewo, wtedy podziękuje mu pięknie i przeprosi, że przez nią miał tyle subiekcji. To przecież bardzo pięknie z jego strony, że tak się zabrał do tego kanoniera; wprawdzie ma nos rozbity, ale to dobrze, że się tylko na tym skończyło. Mogło być o wiele gorzej.

Kaśka wreszcie porusza się i wchodzi na schody.

Ta niedziela cała nie udała się jej. Nie bawiła się, wiele doznała tylko przykrości. Gdyby nie chodziła sama po ulicy, nie narażałaby się na podobne napaści. Lepiej siedzieć już w domu, tylko że to bardzo nieprzyjemnie. Trzy tygodnie harować od świtu do nocki, a później żadnej frajdy nie mieć. I powoli zaczyna zazdrościć innym dziewczynom, które roześmiane, rozbawione, powracają co niedziela do całotygodniowej pracy z większą ochotą, a głową pełną wspomnień dnia dobrze przepędzonego.

Na to wszakże jedyny środek – mieć jakiegoś „kawalera”. Bo z kim iść za rogatkę i zasiąść przy stole? Tylko z „kawalerem” można iść na spacer i przyjmować od niego fundowanie. To już taki zwyczaj.

Gdy Kaśka weszła do kuchni, ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzała w żółtawym świetle lampy zgniecioną postać pani, pochylonej nad samowarem. Niezdrowe, nalane ciało na policzkach Julii wzdymało się w nadmiernym wysileniu, a jej ciężki oddech rozlegał się w ciasnym wnętrzu kuchenki przeciągłym świstem. Próbowała rozżarzyć węgle czerwieniące się na dnie samowaru; porozlewana woda, porozrzucane smolne drzazgi, mnóstwo popsutych zapałek i nadpalonego papieru – świadczyło dostatecznie o długich i uczonych studiach przedsięwziętych przez tę leniwą istotę w celu przysposobienia wieczornego posiłku.

Gdy Kaśka stanęła na progu, Julia odwróciła ku niej głowę i bez śladu gniewu wyrzekła urywanym, zmęczonym głosem:

– Dobrze, żeś przyszła, nie mogę sobie dać rady z tym samowarem, nie chce się gotować.

Kaśka rzuciła się do roboty, przepraszając w gorących słowach za przedłużenie dozwolonej swobody. Nie wiedziała, że już tak późno, zasiedziała się – ale duchem będzie samowar i za sekundę poda go do pokoju. Pani taka dobra, chciała ją wyręczyć; ona doprawdy nie wie, jak ma dziękować za tak wielką łaskę.

I, przejęta wdzięcznością, całuje panią po rękach, porywa samowar, nakłada węgle, rozpala i całą potęgą swych zdrowych, młodych płuc dmucha wewnątrz blaszanego naczynia, z którego wkrótce czerwonawy blask rozjaśnia pochyloną twarz dziewczyny.

Julia opiera się o ścianę i przygasłymi źrenicami śledzi ruchy Kaśki. To dziwne! Ona od półgodziny męczy się, dmuchając w samowar i nic poradzić nie może, a Kaśka w kilka minut załatwiła się z tą nudną pracą. Chciała zasłonić Kaśkę przed gniewem męża i widząc, że zdrzemnął się, czytając zeszłoroczne dzienniki, wysunęła się cichutko do kuchni, aby przygotować herbatę. Było to zresztą bardzo naturalne uczucie wdzięczności. Kaśka zasłaniała jej nocne wycieczki, ona więc poczuwa się do obowiązku odpłacenia choć w ten sposób bezinteresowne do tej chwili usługi dziewczyny. W ciasnym zakresie swych myśli sądzi, że Kaśka powraca również z miłosnej schadzki, i patrzy na nią z rodzajem niezdrowej ciekawości, chcąc zrozumieć, czy wszyscy ludzie jednakowo kochają i miłość tę objawiają. Kochanek Kaśki musi być jakiś zdrowy, tęgi chłopak, o szerokich plecach, tak wysoki jak ona, bo inaczej śmieszna byłaby ta para. I pani zapytuje nagle sapiącą ciężko nad samowarem dziewczynę:

– Dobrze się bawiłaś? Gdzie byłaś?

Kaśka podnosi głowę.

– E! Proszę pani, jak tam ja się mogłam bawić… siedziałam do tej pory w kościele!

Julia dziwi się bardzo. Ona chodzi tylko do kościoła rano w niedzielę, na sumę, wtedy, gdy tam widno i wszyscy ludzie chodzą. Po południu cóż robić w takiej piwnicznej ciemności, a jeszcze siedzieć do późnej nocy?!

 

– Dlaczego nie poszłaś na spacer? – pyta, siadając na zniszczonym krzesełku.

Dobrze jej w tej atmosferze kuchennej, przymyka oczy i nie wytężając swej inteligencji, może prowadzić rozmowę niewymagającą zbytniej ilości słów i podnoszenia głosu.

Zapytuje więc Kaśkę o przyczynę niepójścia „na spacer” i zamknąwszy oczy, wyczekuje cierpliwie odpowiedzi ze zwykłą sobie obojętnością.

Kaśka odpowiada szybko – o! ona z chęcią przeszłaby się po tak pięknej pogodzie, tylko nie miała z kim – ot! wlazła do kościoła i tam siedziała koło Najświętszej Panienki. Samotnej dziewczynie trudno włóczyć się po ulicach, to bardzo źle wygląda.

Julia otwiera oczy i patrzy zdziwiona na Kaśkę.

– Ty nie masz… kawalera? – zapytuje po krótkim wahaniu.

Kaśka mimo woli wstydzi się swej uczciwości.

– Nie mam, proszę pani – odpowiada, kryjąc się w cieniu, dziwnie zmieszana.

Przez kilka tygodni zrobiła postęp znaczny. Dawniej czuła w sobie samej zadowolenie i wystarczała jej pogawędka z niańką lub samą Pinkusową Lewi. Teraz, gdy została sama, a w dodatku poróżniła się z Rózią, czuje, że tak długo nie potrwa; musi mieć kogoś przychylnego, komu by się zwierzyć z kłopotów, a czasem uśmiechnąć mogła. W dodatku jeszcze wstyd jej doprawdy, że nie ma „kawalera” – przecież nieułomna, niekoślawa, wyrosła, ba! nawet zanadto, a tak chodzi sama, jakby od niej stronili. Tylko że to ona chce się wydać, a mężczyźni zawsze sobie na żart robią znajomości. Ot! żeby miała jakiego porządnego chłopca, to by już chyba od niego nie uciekała i poszłaby z nim na spacer, a wieczorem, z pozwoleniem państwa, do kuchni by go wpuściła. Tylko poszedłby zawsze punkt o dziewiątej, bo Kaśka nie chciałaby „kumpromitacji” wobec całej kamienicy.

Gdy pani wyszła z kuchni, a Kaśka, podawszy herbatę, pozostała sama, raz rozbudzone w niej pragnienie zawiązania jakiejś „porządnej” znajomości kręciło się po jej mózgu z dziwnym uporem. Nie – stanowczo to nie byłoby złe, gdyby tak co niedziela przyszedł jakiś uczciwy człowiek i usiadłszy sobie koło stołu, rozmawiał z nią grzecznie, ona zmywałaby naczynia, odpowiadając na jego pytania, nalałaby mu swej herbaty i poczęstowała swym cukrem.

Byłoby to daleko weselej i zabawniej niż siedzieć na kuferku po kilka godzin lub włóczyć się po ulicach. Bóg wie czego, ot, chyba po obrazę boską.

I Kaśka z wyrazem nieokreślonej błogości przymyka oczy, wywołując w swej wyobraźni obraz podobnego życia, pociągającego ją urokiem nowości, dla niej zupełnie nieznanej. Przedstawia sobie tego „kogoś” siedzącego tuż przy samym stole i pijącego herbatę, którą ona własnymi rękami by mu przyrządziła. Kto wie, gdyby miała kilka centów, kupiłaby do herbaty bułkę i trochę salcesonu. Salceson mężczyźni lubią. Palić by tylko nie mógł, bo państwo by się gniewali, ale on by to dla niej zrobił i powstrzymał się przez te kilka godzin od fajki lub cygara. Zresztą mógłby stanąć przy okienku, to dym wyszedłby na dach, a w kuchence nie zostałoby ani śladu.

Ten „ktoś” musi być uczciwym chłopcem, pracowitym, bo Kaśka próżniaków nie lubi. Rąk nie będzie miał od parady, a twarz musi mieć rumianą i wesołą. Oczy niebieskie, a zęby białe, zdrowe…

I mimo woli postać Jana przesuwa się przed oczami dziewczyny. Tak! Jan jest takim chłopcem, pracowitym, wesołym, rosłym – i poczciwym.

Ona zapomniała w tej chwili o drwinkach, jakie siekącą chłostą spadały na jej ramiona, wie tylko, że Jan w jej obronie rzucił się na kanoniera i nos sobie nawet pozwolił „rozdrapać”.

Gdyby nie był poczciwym człowiekiem, patrzyłby obojętnie, jak się z żołnierzem biedzi; śmiałby się może, a potem rozpowiedział innym dziewczynom. To przecież bardzo pięknie z jego strony – i Kaśka czuje głęboką wdzięczność dla stróża, którą koniecznie ujawnić na zewnątrz pragnie.

Zresztą nie sama wdzięczność tu gra główną rolę – dziewczyna mimo woli poddaje się jakiejś silniejszej woli, która ją do Jana pociąga. Szczęśliwa jest z nadarzającej się sposobności, która pozwoli jej do niego przemówić.

Jedyną jej troską jest, aby spotkała go samego i mogła się „wyjęzyczyć”. Przychodzi jej mówić z trudnością i w ogóle ma mało rezonu, ale sądzi, że jej Bóg dopomoże. Podziękuje mu ładnie i poprosi, aby z niej więcej nie przedrwiwał, bo jej to przykrość sprawia. On pewnie zaśmieje się, pokazując swe równe, białe zęby i pogodzi się z nią, a może, kto wie – gdy go zaprosi na górę, przyjdzie, usiądzie koło stołu i porozmawia trochę, herbatę wypije.

Wtedy ona go przekona, że nie miał słuszności, postępując z nią tak dziwnie; opowie mu, kim jest, z jakiej pochodzi familii, pokaże mu „mentrykę” i „książkę służbową” – a myśli, że to go ostatecznie przekona i ku niej nawróci. Tylko czy zechce przyjść i czy pan na to pozwoli, aby mężczyzna przesiadywał w kuchni?

W tym sęk!

Wczesnym rankiem wyszedł Jan zamieść i pokropić ulicę.

Chodniki, jeszcze puste, wyciągały swe szare, płaskie grzbiety, chłonąc w siebie promienie wschodzącego słońca.

Gdzieniegdzie przesuwały się gromadki robotników śpieszących do pracy, a pozawijanych w łachmany przesiąkłe potem i kurzem dnia wczorajszego. Zaspane służące dźwigały konewki, z których woda lała się strumieniem; wozy śpieszące na targ przelatywały, dudniąc po nierównym bruku.

Powoli otwierały się bramy domów, błyskając otworem sieni, z której dobywał się hałas budzących się ze snu ludzi.

Od czasu do czasu zajęczał słaby głos dzwonka wzywający zakonników na poranne modlitwy.

Przez szarawe, niepewne tło horyzontu przecierały się leniwie błękitne smugi, zwiastując uśpionemu jeszcze miastu piękny, pogodny dzionek. Miasto przecież budziło się leniwie, jakby nieciekawe uroku letniego poranka, rzec można, że się „wyżyło” jak stary rozpustnik przyzwyczajony do widoku nieskalanej jeszcze piękności.

Jan energicznie wziął się do zamiatania chodnika. Jego silny, zdrowy organizm potrzebował ruchu i męczącej pracy. Lubił wczesnym rankiem zamiatać ulicę; chłód, jaki wyziewały ostudzone wśród nocy kamienie, wnikał mu w ciało i ziębił przyjemnym dreszczem.

Ciasna komórka służąca mu zwykle za mieszkanie, a właściwie za legowisko nocne, dawała zbyt mało powietrza dla jego szerokich piersi. Rano wstawał zwykle z głową pełną niezdrowego ciężaru, wychodził chętnie na ulicę, a ująwszy miotłę, w przyśpieszonym ruchu wypędzał ze siebie, według jego słów, „choróbsko, które mu się do głowy cisnęło”.

Dziś, tak jak zwykle, wstał rano i jest już na zwykłym posterunku. Na jego twarzy rozpościera się czerwonawa plama, a zajmując część nosa, kończy się na prawym policzku. Jest to znak wczorajszej walki i dowód rozmiarów pięści „cisarskiego żołnira”.

Jan nie lubi, gdy mu coś dolega, a właśnie ból nosa dokucza mu w sposób nadzwyczajny. Kanonier ma niezłą siłę, a choć Jan zemścił się, oddając mu poczwórną porcję kułaków, to stanu rzeczy nie zmienia i ból nosa pozostaje zawsze jednakowy. Jan objawia swoje niezadowolenie, plując i mrucząc co chwila:

– Psia krew zwykła, psia krew sobacza…

Rzeczywiście, po co mu było mieszać się do tej całej awantury – niechby żołnierz trochę tę „jezuitkę” podusił, nic by się wielkiego nie stało.

Ba! – ale Janowi jakoś dziwnie przykro było patrzeć, jak inny mężczyzna Kaśkę chciał całować. Prawda, że mimo woli odsunął się od niej, widząc w żądaniu małżeństwa zaporę nie do przebycia, ale w egoizmie męskim chciał, aby nikt nie dotknął dziewczyny, skoro on pozwolić sobie tego nie może. Przy tym przyznawał się teraz, że lubił zawsze takie duże, rosłe kobiety, a Kaśka miała jeszcze miłe spojrzenie, które mu w piersiach „świdrowało”.

Gdy przechodziła koło niego, to choć na ustach miał żart niepoczciwy, toż wzrokiem ścigał ją i z upodobaniem wpatrywał się w rozwinięte kształty. A potem właśnie jej dobre prowadzenie się ciągnęło Jana bezwiednie; to uparte osamotnienie, na jakie się dobrowolnie skazywała, napełniało go podziwem i – jeśli tego słowa użyć można – szacunkiem.

Zapewne Marynka była weselsza i o wiele „udatniejsza” od cichej i spokojnej Kaśki, ale gdyby Jan miał kiedykolwiek myśl do żeniaczki, to by takiego latawca jak Marynka nie wziął. Kochanka – to co innego, a żona – to żona. Jak kochanka z innym chodzi, to nie takie pohańbienie, jakby żona to zrobiła.

Stanowczo Kaśka na żonę lepsza, tylko że Jan nie myśli się żenić, bo to się na diabła zdało. Na kochankę znów Kaśka pójść nie zechce, więc nie ma o czym myśleć…

Ba! kiedy to myśl sama idzie do niej, jak mucha do miodu! Jan rad by myśleć o czym innym, wstyd mu trochę tak od razu przemieniać się w inną skórę – ot! jeszcze gotowi ludzie pomyśleć, że chce iść na tego „ślubnego”, co to go Kaśka wyczekuje.

Gdyby nie to, dawno już byłby do Kaśki się uśmiechnął i uczciwie przemówił. Tylko wczoraj to już zapomniał o wszystkim, taka go szewska pasja wzięła na tego kanoniera, który biednej dziewczynie spokoju nie dawał. Dobrze się stało, że Kaśkę obronił, a kanoniera poturbował; tylko względem tego nos – to nie jest wielka przyjemność. Boli bestia i aż spuchł, tak go kułak kanonierski przywitał…

Z bramy wysunęła się cicho Kaśka i stanęła chwilkę, widocznie bardzo zakłopotana. Pilnowała chwili, w której może sam na sam z Janem porozmawiać, i układała noc całą, w jaki sposób do niego przemówi. Gdy wszakże stanęła tuż przed nim, zapomniała zupełnie ułożonych zdań i zmieszała się bardzo.

Bała się szyderstw Jana i zamiast rozpocząć piękne podziękowanie, stała tak na chodniku, ściskając nerwowo trzymaną w ręku konewkę.

Jan widział ją także. Wydała mu się jeszcze wyższa, tęższa, wychodząc tak nagle z niewielkich drzwiczek, wykrojonych w bramie. W jasnym świetle porannym twarz jej rumieniła się gorącym, różowym odcieniem, ciemniejącym ku skroniom.

Bił od niej zapach młodości, jakaś woń niezużytego, jędrnego ciała, świeżo skąpanego w zimnej, czystej wodzie. Była to „dziewczyna” w całym słowa tego znaczeniu – i Jan rozumiał aż nadto dobrze, że ta… nie oszukuje ludzi.

I nagle podniecony wczorajszym zajściem z owym kanonierem, pierwszy przerywa milczenie i obraca się ku Kaśce ze słowami:

– Dzień dobry pannie.

Kaśka czuje się bardzo szczęśliwa i wdzięczność jej dla Jana wzrasta z niezwykłą szybkością. Ułatwił jej początek rozmowy, przemawiając tak grzecznie, to bardzo, bardzo pięknie z jego strony. Teraz czuje, że pójdzie jej o wiele łatwiej; postępuje więc kilka kroków i staje tuż przed Janem z dziwną w niej determinacją.

– Pan Jan wczoraj się po trudził uwolnić mnie od tego wagabundy – mówi wolno, spuszczając oczy ku ziemi – chciałam więc podziękować… i przeprosić, że beze mnie tyle miał pan Jan turbacji.

Jan nadyma się i opiera na miotle z postawą niezwalczonego rycerza.

– Furda! Nie ma o czym mówić. Rozklapał mi ta nos trochę, ale to się zagoi, za to jakem go zamalował, to się aż o bramę oparł – odpowiada z pyszną pogardą dokonanego dzieła.

Kaśka z uwielbieniem spogląda na „rozklapany” nos, mieniący się barwą purpurowo-granatową na okrągłej twarzy stróża.

– To musi pana Jana boleć – mówi zmartwiona szczerze tym widomym znakiem walki, której była mimowolną sprawczynią.

Jan macha ręką.

– Et, drobiazgowość! Nie ma o czym gadać. Tylko, po co panna tak sama po nocy łazi? Zawszeć to nie ma bezpieczeństwa. Jak dziewczyna idzie tak osobliwie, to mężczyzna ciągnie ku niej. To rzecz postanowiona!

Na Kaśkę uderzają płomienie. Nie! – on teraz gotów pomyśleć, że ona umyślnie chodzi, aby znajomości szukać… Musi się z tego wytłumaczyć – niech wreszcie wie, z kim ma do czynienia.

– Niech pan Jan nie myśli – zaczyna, ożywiając się stopniowo – że chodziłam tak sama jedna po dobrej woli. Mnie samej to nie ładzi tak szpacerować bez ulicę, przez znajomych… ale ja znajomości nie mam żadnej, a familia moja daleko, choć to są bardzo porządni ludzie.

I odrobina dumy, jaką ta dziewczyna chowa w głębi swej duszy, przebija się w intonacji głosu, z jaką wymawia ostatnie słowa.

Ożywiona nagłym, a dla niej niespodziewanie pomyślnym zwrotem, staje się rozmowna – i wbrew zwyczajowi ciemne jej oczy patrzą wprost w twarz stróża, migocąc złotawymi blaskami, przecinającymi piwne zabarwienie źrenicy.

Jan z przyjemnością słucha mowy dziewczyny. I on rad jest, że porzuci zbyt ciężką dla niego rolę wroga i stanie się przyjacielem tej dziwnie dla niego sympatycznej kobiety.

Gdy Kaśka skończyła mówić, Jan patrzył na nią jeszcze chwilkę z wielkim upodobaniem. Niesłusznie nazywają ją „tłumokiem”, żadna z dziewcząt zamieszkujących kamienicę nie może iść w porównanie z Kaśką – tak zdrowa, silna i ładna wydaje mu się w tej chwili. Rozmawiając, postawiła trzymaną w ręku konewkę i obie ręce skrzyżowała wdzięcznym ruchem na piersiach. Ręce te czerwone, lśniące, pełne – ciągną ku sobie wzrok Jana, budząc w nim chętkę uszczypania silnie tuż około łokcia. Ale rozsądek przeważa; nie chce zrazić do siebie Kaśki, bo wie, że ona takich żartów nie lubi. Później… kto wie, może się oswoi, zresztą – Jan zobaczy, co to z tego mieć będzie można.

 

Na razie jest zadowolony szczerze z obrotu, jaki rzeczy wzięły. Położył miotłę i zbliżył się do Kaśki; stoją tak naprzeciw siebie, przedzieleni tylko wąskim rowkiem rynsztoka, w którym płynie błękitnawą farbą ubarwiona woda, wylana świeżo z pobliskiej farbiarni.

– To pannie tak przykro i ckliwo być musi ciągiem siedzieć samej jednej? – pyta Jan, zainteresowany osamotnieniem Kaśki.

Mój Boże! Czy jej ckliwo? – Ależ tak, a nawet bardzo. I szczerze, nic nie tając, opowiada, jak przykrzy jej się w kuchni, gdy nie ma co do roboty lub święto pracować zabrania.

– Pani dobra, ale strasznie niemrawa, pan znów trochę durnowaty, a oboje nigdy nic ze mną nie gadają. Zresztą nie dziwota, bo to państwo, a ja tylko sługa, to im nie do rezonu ze mną; tylko że to człowiek nie pies ani nieme stworzenie, to lubi czasem rozgadać się o tym i o drugim. A tu choć do ścian gadaj, taka pustka. W budny20 dzień, to mniejsza, ale jak święto przyjdzie, to nie uwierzy pan Jan, jak mnie chyci za serce. Takam wtedy zmarnowana, że za nic każda sierota! Wyjdę na ulicę, to łażę jak ćma, bo tak przez wyznaczenia, to jak na wystawę…

Jan z ubolewaniem kiwa głową.

– Pewnie, pewnie – konkluduje po chwili – kobiecie samej to jak sroce w lesie. Każda powinna mieć swego chłopa, co by jej stanął w przygodzie i krzywdy zrobić nie dał.

Milkną oboje nagle, zmieszani tym zwrotem rozmowy. Ona myśli w tej chwili o silnej pięści Jana, który tak gracko „stanął jej w przygodzie” – on zaś mimo woli zapytuje siebie samego, czy nie warto by pomyśleć o zostaniu „chłopem” tej dziewczyny. Tylko ten ślub! To małżeństwo!… Eh, co tam! kupić nie kupić, potargować nie wadzi. Zresztą, może ona ustąpi coś ze swych warunków – kobiety same nie wiedzą, czego chcą. Czasem baba rano jezuitka, a w wieczór farmazonka. Spróbować trzeba; jak się nie uda, to despektu znów tak wielkiego nie będzie.

I z nagłą determinacją czyni Kaśce propozycję wspólnego spaceru za trzy tygodnie, wtedy, gdy będzie miała „wyjście”.

– Pójdziemy za rogatkę albo do menażerii; zresztą, gdzie panna Kasia zechce, mnie to za jedno, ja się znam z tymi osobliwościami…

I usiłuje przybrać minę zblazowanego człowieka, dla którego nic na świecie obcym nie jest.

Kaśka stoi chwilkę, nie mogąc przemówić ani słowa. Walczy w niej jakiś instynkt, szarpiący duszę kobiety w przededniu jej upadku – i chęć zabawienia się w towarzystwie Jana. Czuje, że powinna odpowiedzieć „nie” i odejść od tego mężczyzny, do którego ciągnie ją jakieś dziwne, nieokreślone bliżej uczucie.

Dotąd zawsze mówiła „nie” na podobne propozycje; dziś jest przecież zupełnie bezsilna; odmowa przecisnąć się nie może przez usta, które chętka spędzenia z Janem całego popołudnia ubezwładnia.

On milczenie Kaśki bierze za znak zgody i z wielką werwą roztacza barwne obrazy uciech, jakie spotkać mają Kaśkę w tej przechadzce we dwoje.

Kaśka mimo woli poddaje się temu urokowi.

Miły Boże! Tyle dziewczyn chodzi na spacer w towarzystwie mężczyzn, – dlaczegóż ona ma wiecznie się nudzić w samotności? Choć Jan ma często „niegodliwe” żarty na ustach, to znów nie wydaje się złym człowiekiem – i dziewczyna może przejść się z nim przez ulicę. Zresztą winna mu przecież odpłacić grzecznością za ten nos „rozklapany” w obronie jej samej; odmową mogłaby go urazić, a tak postępować się nie godzi. I trywialnym sprytem ubiera chętkę rozerwania się w pozory wdzięczności, która ją skłania do przyjęcia proponowanego spaceru. Przy tym spacer – to jeszcze nie „kumpromitacja” – najporządniejsze dziewczyny chodzą na spacery ze znajomymi, byle tylko z uczciwymi ludźmi…

I pełna niezdrowego zadowolenia przyjmuje plan zabawy, uśmiechając się łagodnie do stojącego przed nią Jana. On nachyla się ku niej i z coraz większym ożywieniem roztacza, przemienia, układa program, który napełnia serce Kaśki zdumieniem i radością. Nagle silne jakieś ramię potrąca Kaśkę, która, tracąc równowagę, osuwa się w rynsztok, maczając bosą nogę w błękitnej strudze rozlewającej się już poza brzegi rynsztoka.

Środkiem chodnika idzie gromada ludzi, usiłujących utrzymać w równowadze swe chwiejne, jakby watą wypchane ciała. Kapelusze przechylone na lewe ucho lub zsunięte w tył głowy, palta obszarpane, powalane gipsem lub oblane strugami wina, nadają dziwny pozór tej zbieraninie mężczyzn o wydłużonych profilach i twarzach, na których piętno całonocnej hulanki, aż nadto wyraźnie widnieje.

Prowadzą się środkiem chodnika, podpierając wzajemnie. Jedni są mniej pijani i ci dopomagają w stawianiu kroków zupełnie nieprzytomnym towarzyszom. Cała ta gromada oświetlona czystym blaskiem poranka zatacza się pod murami kamienic i zakreśla swym zbiorowym cielskiem najróżnorodniejsze zygzaki, nieznane w szkołach rysunkowych. Fantazja i dziwna dezynwoltura, z jaką ci ludzie prowadzą nadzwyczaj głośne rozmowy, zdumiewa przechodniów.

W samym środku odznacza się znajoma nam postać literata, jak na teraz człowieka „bez kondycji”, według jego własnych słów. Jego czerwone od bezsenności oczy napełnione łzami, wpatrzone z głuchą rozpaczą w przestrzeń, mają dziwny wyraz smutku właściwego tylko inteligentnym pijakom. Jest coś coraz tragiczniejszego w tym człowieku szarpanym bezustanną czkawką, drżącym jak liść osiki; w jego bezładnej, chaotycznej mowie dosłuchać się można urywków wierszy dziwacznych, gorączkowych, przerywanych co chwila ulicznym, z knajpy wywleczonym słowem. Wspiera się na ramieniu wysokiego, wygolonego mężczyzny, w którym na pierwszy rzut oka można poznać aktora. Obok nich maleńki, pokurczony mężczyzna, ubrany zupełnie czarno, z przekręconą krawatką i rozpiętym kołnierzykiem, usiłuje zapiąć surdut na nieistniejące guziki i w tym chwalebnym celu wykrzywia twarz o zmiętych rysach i chorobliwej, niezdrowej cerze. Oczy bladoniebieskie zdają się pływać całe w oliwie i grozić wylaniem się na zewnątrz oprawy. Niski, niemodny cylinderek, przekrzywiony z fantazją na lewe ucho, służy za cel pocisków wymierzanych z systematyczną regularnością ręką wysokiego aktora.

Ten ostatni, przewyższający o wiele wzrostem małego jegomościa w surducie wykazującym brak guzików, uderza z zamiłowaniem w lśniące dno cylindra, którego brzeg migoce mu tuż przed oczami. Właściciel maltretowanego kapelusza znosi ten żart z dziwną wyrozumiałością, a jedyną jego troskę stanowi w tej chwili myśl, którą formułuje mniej więcej w tych wyrazach.

– Powiedz mi, przyjacielu, jakim sposobem to się dzieje? Bijesz mnie w cylinder, a mnie łeb boli…

Cała gromada zatrzymuje się na środku chodnika, aby rozebrać postawioną kwestię.

Nie mogąc utrzymać się na nogach, kołyszą się bezustannie i plują na brzegi butów, po czym jednak nie omieszkują zacierać fikcyjnych śladów śliny na flizach chodnika.

Kaśka i Jan usuwają się na gościniec, zostawiając hałaśliwej gromadzie wolne pole, to znaczy całą szerokość chodnika. Kaśka pomiędzy tymi pijanymi ludźmi poznaje małego rzeźbiarza z mleczarni.

Stoi pod ścianą kamienicy, oparty plecami o mur, z wyrazem zupełnej obojętności na twarzy. Rysy jego, rzec można, wyglądają jak przysypane popiołem, a w kąciku ust trzyma uparcie dawno zgasłe cygaro. Jest nad wyraz znużony i mimo woli zamyka oczy. Kaśka doznaje uczucia prostej litości na widok tego bezmiernego znużenia i dziwi się, dlaczego ten panicz wstał tak rano, kiedy mógłby się wyspać jeszcze kilka godzin w wygodnym łóżku.

Jan skrzywił usta i patrzy z rodzajem pogardy na grupę pijanych mężczyzn.

Ot! Jak się prosty człowiek upije, to nie dziwy, to rzecz zupełnie zwykła, ale „panowie” z surdutami na grzbiecie robią takie „szpektakle” w biały dzień… czyste pokaranie.

W dodatku poznaje w niektórych tak zwanych „gazetników” – bo jak studentom posługiwał, to nieraz go z papierami do „Gazety” posyłali; bo to studenci – to ludzie dużo piszący! Jan nieraz widział w „jadministracji” tego pana z wąsami, ba, i tego małego, co go ten wysoki po kapeluszu bez przyczyny wali. Wie, że to „jentelegentniki”, co napiszą to drukują – i ludzie czytają; ale cóż z tego, kiedy się włóczą po knajpach jak prosty naród, co to prócz kieliszka nic na świecie nie ma.

19kanonenfuter (z niem.) – mięso armatnie. [przypis edytorski]
20budny – powszedni. [przypis edytorski]