Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Stała tak krótką chwilę z obnażonym torsem, piękna młodością i siłą swych kształtów, z twarzą i rękami po łokcie opalonymi i odcinającymi się od reszty ciała ciemną, miedzianą barwą. Fala purpurowej, zdrowej krwi biła pod tą skórą, wypełnioną jędrnym ciałem, które domagało się użycia i zrozumienia w praktyce zmysłowych stron życia, jakich przed nim świat nie ukrywał. Wychowana wśród ludzi, którzy z całą bezczelnością wtajemniczają swe dzieci w najskrytsze tajniki domowego pożycia, wiedziała wszystko i napatrzyła się nieraz na tysiące obrazów, które inteligentniejsze warstwy społeczeństwa zasłoną wstydu przysłaniają. W umyśle jej była pod tym względem jasność zupełna; z okrutną brutalnością wepchnięto ją od dziecka do tajemniczego zakątka i kazano patrzeć i słuchać bez względu na młodość i delikatność dziewczęcej natury. Ale pomimo wszystko, ciało jej spało długo, rozwijając się powoli, przygotowując materiały do wspaniałej budowy, jaka w formach kobiecych ukształtować się miała. Teraz, gdy proces rozwijania się był prawie na ukończeniu, w olbrzymim dziecku budziła się kobieta z przeczuciem bliskiego upadku i z całą świadomością swego przeznaczenia. Niedługo nadmiar siły nurtujący jej ciało zapragnąłby przejść w inną istotę, która, powołana do życia, odebrałaby z tych przeciążonych nadmiarem krwi członków możność istnienia, ruchu, myśli, czynu. Kaśka bezwiednie pragnęła tej ulgi, bo instynktem odgadywała, że jeszcze jedna praca czeka na nią na świecie, a wykonanie tej pracy miało źródło w niej samej, w przyśpieszonym krwi obiegu, w tym dziwnym niepokoju, przebiegającym jej plecy nieokreślonym bliżej dreszczem. Była za głupia i za mało umysłowo rozwinięta, aby pomiędzy wiadomościami zaczerpniętymi w dzieciństwie i swym obecnym stanem pociągnąć linię i zaczerpnąć wytłumaczenie; „tamto swoją drogą, a to swoją” myślała czasem, gdy nagle doznawała zawrotu głowy, a instynkt ostrzegał ją, skąd nagłe osłabienie pochodzi; „zasiedziała się i dlatego krew bije do głowy. Przejdzie się trochę – i lżej jej będzie z pewnością”. A mimo to niepokój nie ustępował, chwilami nawet dokuczał jej w bardzo przykry sposób. Zdawało się jej, że pod skórą ma jakąś drugą istotę, która szuka wyjścia i miota się gwałtownie.

Gdy wreszcie nadeszło oczekiwane popołudnie i Kaśka, ukończywszy ubranie, znalazła się na ulicy, doznała nagłego olśnienia wobec tego gwaru i ruchu świątecznego, jaki pomieszanym chórem wznosił się wśród gorąca i tumanów kurzu.

Trotuary, pokryte setkami przechodniów, wylewały ze swych brzegów całe fale ludzi jak olbrzymie rynsztoki, które w czasie ulewy rozlewają na bruk gościńca swe mętne fale. Ludzie dziwacznie postrojeni szli grupami, rozprawiając głośno i machając szeroko rękami. Byli to po największej części rzemieślnicy z żonami i dziećmi, służące ze swymi kochankami, żołnierze szukający jakiej niezbyt okrutnej piękności, wreszcie rodziny niższych urzędników wlokące swe chude i źle odżywiane postacie wśród tej masy śpieszącej za chwilową rozrywką, pragnącej wydać grosz ciężko zapracowany wśród długich i bezbarwnych dni tygodnia. Czarne surduty rozciągnięte na zgiętych nad warsztatami plecach, kawowe spodnie zbyt krótkie, ukazujące wątpliwą białość skarpetek, kraciaste krawatki migocące jaskrawą barwą pod krochmalnymi kołnierzami, buty powykrzywiane na nogach napuchłych od zbyt wielkiego krwi napływu – ta cała świąteczna elegancja wystrojonego rzemieślnika błyszczała w słońcu letnim, ukazując z okrutną dokładnością zły krój sukien, popękane szwy butów, a zwłaszcza ręce tych ludzi ogromne, niekształtne, spracowane, występujące jak dwie czerwone plamy na tle jaskrawego ubrania. Kobiety szeleściły krochmalnymi spódnicami, prezentując zielone jak trawa lub szafirowe spódnice naszywane aksamitkami lub przystrojone zrudziałą blondyną. Na plecach każdej z tych kobiet rozkładał się pompatycznie turecki szal (imitacja lub prawdziwy, stosownie do zamożności właścicielki), spięty na piersiach wielką, lawową lub, w rzadkich wypadkach, szczerozłotą broszką. Najdziwaczniejsze czepki kryją ich głowy, żółte szarfy, czerwone róże, kawałki ślubnych welonów, zbrudzone pąki pomarańczowego kwiecia – wszystko to nędza żydowskich kramów o tanich wstążkach, szeleszczących jak kawałki papieru, koronkach sinych z nierównym deseniem – wszystko to w formie bezkształtnej masy spoczywa na gładko przyczesanych włosach, zadziwiając rozmaitością barw i dziwacznością pomysłu. Kobiety te są to najczęściej wyschłe i zżółkłe szkielety, postarzałe przedwcześnie, z bruzdami na wąskich czołach, z piegowatymi, zapadłymi policzkami. Idą sztywne, uroczyste, lękając się co chwila o zgniecenie sukni lub zaczepienie frędzli szala o parasolkę lub laskę przechodniów. Przed nimi gromadki dzieci, najczęściej z powykrzywianymi angielską chorobą nogami, wloką swe niekształtne ciała, potrącając ludzi i zajmując o ile możności najwięcej miejsca na chodniku. Ich chorobliwe, żółte twarzyczki mają w sobie wyraz przedwczesnej dojrzałości, a nierzadko można dostrzec na szyjach – źle osłoniętych kreską – zmarszczone, brzydkie blizny, właściwe tylko skrofulicznym istotom. Zrodzone najczęściej z matki, która oddychała niezdrową atmosferą zacieśnionej, przeludnionej izby, a ojca sączącego bezustannie w siebie zabijający jad alkoholu i zbierającego od dziecka prawie rozpustę kryjącą się wśród uroczej ciszy miejskich ogrodów – ci przyszli pracownicy, na których przemysł krajowy miał się opierać, przedstawiali się bardzo nędznie wśród słonecznych blasków, wykazujących nie tylko pęknięcia skóry u ich obuwia, lecz i przedwczesne, a zbyt jawne zniszczenie organizmu tych schorzałych i prawie okaleczałych malców. Sługi uwieszone u ramion kochanków przodowały w tym tłumie, starając się wysunąć na plan pierwszy, pewne mocy swych wdzięków i zachwycające w niemodnych, wygniecionych sukniach, jakie ich płaskie i źle wyciosane postacie stroiły. Cała chęć naśladowania znienawidzonych pań przebijała się w dziwacznej kombinacji niedzielnego stroju, w jaki te trywialne, o grubych kościach dziewczyny wtłaczały gwałtownie do swobodnych fałdów codziennej spódnicy przywykłe kształty. Bareżowe suknie zbrudzone, przystrojone zupełnie odmiennej barwy falbankami, opinały się z uporem, zapadając przy zgięciu kolan, aby odbite piętami przerzucać się za każdym krokiem z dziwną, a wcale nieponętną fantazją. Całe pęki wstążek pozwijanych w trąbki lub aksamitek o wystrzępionych brzegach przyczepiły się do boków lub ramion; gorsy strojne w tarlatanowe kresy, dozwalały widzieć kawałek czerwonej, grubej szyi, na której zwieszała się tradycjonalna „sylwetka” na czarnej aksamitce. Na głowach najdziwaczniejsze kapelusze wiewały z defryzowanymi piórami lub zadziwiały pękiem majowo zielonej trawy, pośród której królowały ogromne róże lub olbrzymiej wielkości niezapominajki. Niektóre dziewczyny szły z gołą głową, ale nie ukrywały swej zazdrości na widok zastanawiającego kapelusza zdobiącego głowę zamożniejszej towarzyszki. Obok nich mężczyźni, najczęściej żołnierze, szli, kołysząc się z miną zwycięzców. Ułani w błękitnych ułankach i czerwonych myckach stawiali nogi szeroko, patrząc z pogardą na strzelców i innego gatunku żołnierzy, należących do piechoty. Kanonierzy w brązowych kabatach z krótkimi „faschinenmesserami” przy boku starali się nie ustępować kroku ułanom, których brawura przechodziła wszelkie granice. Czasem przemknęła para „cywilów” – to znaczy, że on nie nosił wojskowej kurtki, ani nie roztrącał ludzi dla utorowania drogi i zwrócenia na siebie uwagi, a ona szła o wiele skromniej i przyzwoiciej niż dziewczyny prowadzące się z żołnierzami. Brukowanym gościńcem jechały dorożki przepełnione ludźmi. Zmęczone konie, zachęcane batem, wlokły wychudłe nogi, potykając się o nierówne kamienie. Co dziesięć minut ludzie ustępowali z drogi przed dzwonkiem obwieszczającym nadejście tramwaju. Natłok panujący w tramwajach był tego dnia niesłychany; fala pasażerów wylewała się na zewnątrz, przepełniając ganeczki, cisnąc konduktora, paraliżując ruchy woźnicy. A pomimo tego na każdym przystanku przybywali nowi pasażerowie; czepiając się balustrady, stawali na stopniach, próbując się wcisnąć do środka, aby tam siłą wywalczyć kawałek ławki. Rodziny urzędników, o wiele spokojniejsze, szły wolno, rozmawiając ciszej, nie potrącając nikogo, wyróżniając się w tym tłumie lepszym gustem w ubraniu i chorobliwą bladością, jaką najczęściej twarze kobiet były pokryte. Cały ten tłum złożony przeważnie z ludzi chudych, o wklęsłych klatkach piersiowych, śmiał się fałszywą wesołością skazańców, daleką od tej hałaśliwej radości, jaką objawiają rzemieślnicy innych krajów w bezczynności popołudni niedzielnych. Nie było istotnej swobody w sczerniałych lub wyblakłych maskach ich twarzy, rodzaj ogłupienia i zbydlęcenia malował się w rysach tych ludzi, którzy w pracy swej widzieli jedynie źródło zarobku – możności wypicia większej ilości piwa, a zacieśnieni w swych źle urządzonych warsztatach, nie pracowali dla żadnej idei, dla dobra ogółu, lecz jedynie dla siebie samych, a w najlepszym razie dla utrzymania chorowitej żony i skrofulicznych dzieci. Nieożywieni żadną lepszą myślą, mieli chód i spuszczenie łbów charakteryzujące konie żydowskich furmanów, a nawet w swej wesołości nieśli ze sobą trywialny smutek zapracowanych „na śmierć” ludzi. Zresztą jakąż rozrywką mieli orzeźwić zmęczone dusze, drzemiące w tych ciałach, które miast krwi nosiły w swych żyłach rozczyn alkoholu i jad złych chorób odziedziczonych po ojcach lub nabytych w rozpuście młodości? Brudne żydowskie knajpy, gdzie rozlegała się wrzaskliwa muzyka, otwierały swe przegniłe wrota, wyciągając wzdłuż dusznych sal lub placyków, szumnie „ogrodami” zwanych, całe szeregi stołów o blatach porysowanych, na których kufle piwa lub kieliszki koniaku zmieniały się z przerażającą szybkością. I w słabym świetle osadzonych w glinianych lichtarzach świec cisnęły się całe gromady kobiet, mężczyzn, dzieci, kończąc dzień świąteczny zalewaniem się strugami piwa, fałszowanej wódki, opychając chore żołądki bryndzą lub ogórkami. Przeraźliwe wrzaski trąby napełniały powietrze, stanowiąc jedyną wznioślejszą rozkosz, mającą podnieść ducha i umocnić na dalszą ciężką i moralną wędrówkę.

 

I nic nie urządzono dla inteligentniejszego rozerwania umysłów tej wielkiej gromady, która co niedziela przeciągała tłumami po zacieśnionych ulicach miasta, zdając się wielkim głosem domagać „panem et circenses18!”. Żadne ludowe przedstawienie, żaden teatrzyk tak zwany ogródkowy nie wyciągał swych gościnnych ławek dla przyjęcia spracowanego tłumu, który rad by wysłuchał w przystępnej i wesołej formie moralnej poczciwej nauki, a choćby to rzeczywiście było grochem rzuconym o ścianę, to może młode pokolenie przyjęłoby groch ten nie z uporem starego muru.

Tymczasem fala ludu, postępując wzdłuż ulic smrodliwych i zaciemnionych, wpływała mimo woli do otwartych drzwi szynkowni, aby rozłożywszy się dokoła pooranych bruzdami stołów, chłonąć w siebie strugi odurzających, fałszowanych napojów i wlec się późną nocą do domów, budząc uśpionych mieszkańców wrzaskiem i przekleństwami drżącymi przeciągłą nutą nad miastem.

Służące uczepione u ramion swych kochanków dążyły na Wysoką Górę lub opóźniały się przed bramami – rozsnuwając przed oczami przechodniów obrazy swych miłostek; pruderia i błędne wyobrażenie o moralności ich chlebodawców odmawiających pozwolenia widywania kochanków w kuchniach, zmuszały poniekąd do podobnych schadzek ulicznych, na czym moralność publiczna nie zyskiwała wcale.

Gdy Kaśka znalazła się nagle wśród tłumu, ogarnęła ją nieśmiałość wielka. Każda z przechodzących kobiet miała przy sobie jeśli nie mężczyznę, to drugą kobietę, zapewne przyjaciółkę, z którą szła, rozmawiając lub słuchając, co jej opowiadano. Ona była sama, a choć w dnie powszednie także nikt jej nie towarzyszył, toć w ten gwar niedzielny zawstydziła się swego sieroctwa i osamotnienia, jakby w tym była własna jej wina. Przy tym szła z gołą głową, bez kapelusza, błyszcząca tylko odblaskiem swych gładko przyczesanych włosów. Dawała tym świadectwo wielkiego ubóstwa, bo tylko bardzo biedne dziewczęta nie noszą kapeluszy w dnie świąteczne. Nie zazdrościła przecież tych niezwykłych strojów, jakie roztaczały inne kobiety; ona wie, że jest biedna, a drudzy są bogaci. Bóg tak chciał i porozdzielał. Za to w przyszłym życiu setnie wynagrodzi. Zresztą spódnicę ma dosyć porządną, jeszcze całą, a kaftanik perkalikowy, opinający jej piersi, świeżutko wyprasowany i podwiązany pod szyją czerwoną wstążką. Wie, że jest czysto ubrana, a że biednie – nie jej w tym wina. Tylko przykro tak iść samej. Ten i ów się obejrzy, Bóg wie, co może pomyśleć – że nawet żadna kobieta zadawać się z nią nie chce, skoro idzie tak samopas. To bardzo, bardzo nieprzyjemnie.

Nagle przychodzi jej do głowy Rózia. Prawda, może ona ma dziś „wyjście” – bardzo by to dobrze było. Tylko że Rózia wychodzi bardzo rzadko w niedzielę, w mleczarni jest w tym dniu nawał zajęcia przy gościach, którzy całymi gromadami zalegają ogródek. Zwykle jedna dziewczyna bywa uwolniona, może teraz właśnie kolej na Rózię wypadła. Trzeba się przekonać. W tym celu Kaśka kieruje się ku mleczarni. Zaszedłszy tam, dowiaduje się, że Rózia opuściła mleczarnię i żyje z „gotowego”. Tak zapewniała sama właścicielka, która dla zbytniego gorąca ustąpiwszy miejsca przy kasie swemu mężowi, sama zasiadła w kuchni, uzbrojona w olbrzymi czerpak do rozlewania mleka.

Kaśka wyszła znów na ulicę i stanęła chwilkę, namyślając się, czy odwiedzić Rózię i zapytać, co miała znaczyć ta zmiana w trybie jej życia. Wahała się przez chwilę.

Przyszedł jej na myśl Feliks. Od czasu owej pamiętnej propozycji przy zabieraniu kuferka Kaśka nie widziała go więcej. Czuła, że sobie zrobiła w nim nieprzyjaciela, i bała się zajrzeć mu w oczy. Przyjaźń wszakże dla Rózi przemogła i Kaśka w dziesięć minut ujęła za klamkę drzwi prowadzących do mieszkania jej przyjaciółki.

Jakkolwiek owo życie z „gotowego” zapowiadało coś niezwyczajnego, Kaśka od progu cofnęła się nagle, odurzona widokiem, jaki się przedstawił jej oczom.

Na łóżku na wprost drzwi siedział Feliks w wspaniałym kraciastym garniturze, wypomadowany, z wyczernionymi wąsami, sterczącymi po obu stronach nosa. Przed nim, zamiast stołu, przysunięty do łóżka kuferek pokryty resztkami wytwornej uczty, przyniesionej zapewne z sąsiedniej garkuchni, wyciągał swój zielony grzbiet w nieporządku porozstawianych szklanek i talerzy. Kilka butelek z etykietami i bez, walało się dokoła, na wzór posłusznych nawet po śmierci żołnierzy prostując się w równej, wyciągniętej postawie. Obok łóżka stała Rózia, bledsza niż zwykle, lecz ubrana i uczesana, co wobec dawnego jej domowego zaniedbania było faktem nadzwyczajnym. Stara jedwabna suknia z welwetowym stanikiem, kupiona widocznie od handlarki starzyzną, wisi na niej niekształtnie, stanowiąc swą jaskrawą ceglastą barwą jedną więcej brudną plamę na tle popękanej ściany. Cudacki, zmięty kapelusz pokrywa głowę, a ręce wciśnięte w białe, brudne rękawiczki, zbyt krótkie, aby zakryć miejsce pozostawione pomiędzy brzegiem rękawa a rękawiczką, odsłaniają kawałki ciała zsiniałego od gwałtownego zbyt ciasną rękawiczką ściśnięcia.

Widocznie wybierają się na spacer, bo i Feliks wcisnął na głowę kapelusz lśniący nowością filcu, a ręce usiłuje wepchnąć w piernikowej barwy rękawiczki.

Ciasne wnętrze izdebki napełnia woń źle przyrządzonych potraw, których resztki wlekły się na talerzach, zastygłych od tłuszczu. Kości kurczęcia mieściły się ze zgniłą zielonością sałaty zaprawionej tanim octem. Silny zapach tytoniu dominował wszakże i przygłuszał wszystko – w powietrzu leżała cała warstwa silnego dymu, poruszając się z wolna i opadając na sprzęty i podłogę.

Kaśka, przyzwyczajona do zaniedbania w stroju Rózi, stała chwilę zdumiona tym przepychem, jaki nagle olśnił jej oczy. Przy tym znaczna ilość wypróżnionych butelek, resztki kurczęcia z sałatą i błyszczący filc na kapeluszu Feliksa – dopełniały wrażenia. Może to urodziny lub imieniny, a ona nie wiedziała o tak ważnej uroczystości i gdyby nie przypadek, pominęłaby dzień tak ważny milczeniem, krzywdząc w ten sposób przyjaciółkę. Serdecznie się cieszy, że spostrzegła w czas swe zapomnienie i wyciągając ręce, postępuje kilka kroków z poczciwą chęcią złożenia życzeń solenizantce.

Ta ostatnia wszakże na widok Kaśki marszczy brwi gniewnie i zmienia się na twarzy. Cały potok obelg wybucha z jej ust, spadając gradem na głowę przybyłej.

Jak to? Ona śmie pokazywać się jeszcze i wchodzi do niej, jakby nic się nie stało? Ale Rózia wie wszystko, bo Feliks jej opowiedział – i nie chce się zadawać z taką ladacznicą, co chce drugiej chłopa odmawiać.

I cały rynsztok wyrazów pozbieranych z najbrudniejszych zaułków, wśród których Rózia wzrosła, zalewa nagle ciasną przestrzeń izdebki. Kaśka stoi nieruchoma, nie mogąc zebrać myśli, nie rozumiejąc, o co chodzi.

Rózia tymczasem blada, z szeroko rozwartymi oczami, zasłania Feliksa jak skarb najdroższy, który jej wydzierają; – tak, ona wie teraz, co kryje Kaśka pod tą skórą świętoszki, ale nie ją brać na kawał – ona widziała inne dziwy i wie, czego się trzymać.

Wrzaskliwy głos odbija się o niski sufit i spada w ciekących pasmach na dół jak deszcz gorącej wody.

– Patrz, szelmo, chciałaś go zabrać, namawiałaś dla siebie… a mogłabyś mu dać kurczęta i takie żarcie? Widzisz ją, jaka mi pani! sama czym cielska nie ma nakryć, a zachciało jej się Feliksa! Owa! Baciarka!…

Kaśka, przerażona, przed tą brutalną napaścią cofa się ku drzwiom i wychodzi do sieni. Zamykając drzwi, schodząc po schodach, słyszy jeszcze głos Rózi lecący skrzekliwym wrzaskiem w jej ślady.

W prostocie swej i uczciwości nie pojmuje, czym zawiniła względem Rózi – wie tylko, że straciła jedyną przyjaciółkę. O! Teraz może zdechnąć z żalu, a nie będzie się miała nawet przed kim poskarżyć. Rózia młodą dziewczynką pracowała z Kaśką w jednej fabryce, oddychały tymi samymi szkodliwymi miazmatami przepełniającymi wnętrze fabrycznego budynku; nad wieczorem wracały razem, depcąc bruk przedmieścia i Kaśka szczerze przywiązaną była do swej przyjaciółki. Tyle lat żyły w zgodzie, przychodząc sobie z pomocą! Aż tu mężczyzna stanął na drodze i poróżnił je, nie wiadomo nawet właściwie, z jakiego powodu. I Kaśka idzie, tłumiąc w sobie jeszcze jeden żal więcej do tych „chłopów”, którzy wiecznie i wszędzie stają się przyczyną jej utrapienia. Powoli wszakże refleksje przychodzą jej do głowy.

Dlaczego Rózia mówiła, że ona, to jest Kaśka, chce zabrać sobie Feliksa? Wszak to on napadł na nią, gdy siedziała na brzegu kuferka, cerując pończochę. Wygadywał wtedy na Rózię, że stara, że do niczego, a potem chciał ją wziąć za rękę i zaczął się bawić w „komplimenta”. Och! Ona pamięta dobrze, jak to było – bo przecież wtedy tak ją zdusiło, że się rozpłakała, nie dokończyła rozpoczętej roboty, wrzuciła pończochę wraz z igłą do kuferka i zaczęła się zbierać, śpiesząc się bardzo. A dzisiaj Rózia napada na nią, wymyśla, jakby to Kaśka była winna! Przecież powinna wiedzieć, że ona za mężczyznami nie patrzy, a na Feliksa nigdy się nie obzierała, nawet wtedy, gdy razem mieszkali. Zresztą co cudze, to święte. Odebrać drugiej czy męża, czy kochanka to tyle, co ukraść, a ona jeszcze nic w swym życiu nie ukradła.

Teraz, doprawdy, nie wie, gdzie iść i co ma zrobić ze sobą. Liczyła na Rózię, ale zawiodła ją ta rachuba. Błąkać się dalej po ulicy – i nudno i smutno. Wszyscy się prowadzą razem – ona jedna idzie jak pies, który nie ma pana. Przy tym smutek jej piersi rozrywa – ta Rózia ma język niepoczciwy!… Nazwała ją… ach! Kaśka pomyśleć o tym spokojnie nie może.

Najlepiej zrobi, gdy pójdzie do kościoła. Odkąd jest w nowej służbie, wiecznie się śpieszy, nie ma czasu i wpada tam tylko na dorywkę. Kto z Bogiem, to Bóg z nim; trzeba się pomodlić, to ulży jej z pewnością.

Wchodzi więc do kościoła jak do jedynego miejsca, w którym pobyt jest dla niej w to popołudnie niedzielne możliwy. Popychając drzwi obciągnięte zielonym suknem, wsuwa się nieśmiało do wnętrza świątyni, odurzona na wstępie wilgotnym chłodem i przenikającym śpiewem przepełniającym wysokie, ciemne mury.

W podwójnych rzędach ławek siedzą całe gromady ludzi, gubiąc kontury swych głów i ramion w półmroku spadającym z górnej części budynku. Ludzie ci o namiętnych, twardych twarzach, z zapałem i niezwykłą siłą śpiewają, roztwierając szeroko usta i opierając się kościstymi rękami o brzeg ławki. Jakiś dziki, namiętny ton plącze się w tej pieśni, która wzlata pod ginące w mroku sklepienie. Jest to przecież serdeczna prośba do Matki Bożej, której twarz uśmiecha się wśród zieleni sztucznych kwiatów na jednym z bocznych ołtarzy.

 
„Serdeczna Matko, opiekunko ludzi,
Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi” —
 

brzmią słowa pieśni. Chropawe, nieugięte głosy nie mają wszakże pokornego, odpowiedniego dźwięku. Ten chór mężczyzn o jakichś namiętnych naturach, potrzebujących hałaśliwego wylania, wzbija się rwącą nierówną melodią, przepełniającą buntowniczym krzykiem ciemne zakątki świątyni. Po drugiej stronie gromada kobiet odpowiada, odbierając mężczyznom melodię i prowadząc ją cienkimi, piskliwymi głosami. Mężczyźni niecierpliwie wyczekują końca strofki, wpadając z hałasem w gwar kobiecych wyrazów.

Nad nimi sklepienie kościoła ciemne, pomalowane w brunatne obłoki, roztacza się poważnie, pokrywając ciężką masą wysokie filary zdobne w zniszczone sztukaterie, z których gips poodpadał. Okna wysoko umieszczone, pozaciągane ciemnymi zasłonami, nie przepuszczają światła; tylko w zagłębieniu wielkiego ołtarza błyszczą złocone kolumny i płaszcze udrapowane wzdłuż bioder naturalnej wielkości aniołów podtrzymujących olbrzymi krzyż rysujący się ciemnymi kształty na tle bielejącym jasną smugą światła, którą jedno otwarte okno wewnątrz świątyni wrzuca.

Kaśka uklękła przy bocznym ołtarzu i pobożnie złożyła ręce.

Przed nią wznosił się ołtarz poświęcony Marii, biały, zielony, pełen liści i stokrotek, rozkładających swe bibulane korony w ordynarnych szklanych wazonach. Spośród tego papierowego kwiecia wychyla się dobrotliwa twarz Matki Bożej strojnej w błyszczącą blaszaną sukienkę. Cztery sznurki korali przypięte olbrzymimi szpilkami do płótna zdobiły szyję Marii, a u stóp jej, na środku ołtarza żółciły się na białym tle obrusa woskowe figurki składane jako wota przez pobożne kobiety.

Kaśce zrobiło się bardzo przykro.

Przyszła z pustymi rękami, nie złożyła żadnej „ofiarki” na ołtarzu Matki Boskiej. Wczoraj wszakże kupiła sobie nafty i pachnącego mydła za ostatnie pieniądze. Mogła się wyszorować zwyczajnym mydłem, a na ołtarz ofiarkę położyć. Co jej po tym, że pachnie migdałami? – Matka Boża zapachów nie potrzebuje, a elegancją duszy nie zbawi. I bardzo skruszona korzy się u stóp ołtarza, przyrzekając przyjść za trzy tygodnie i kupić piękną „ofiarkę” – serce albo krzyżyk, zresztą zobaczy, co będzie piękniejsze.

 

Coraz większy mrok zalegał świątynię. Czasem przez otwierane co chwila drzwi wpadał turkot dorożki i obiegłszy nawę, milkł przerażony tą własną śmiałością i powagą spadającą z olbrzymich twarzy dwunastu apostołów ustawionych rzędem wzdłuż ścian framugi wielkiego ołtarza. Członkowie bractwa przestali śpiewać i rozchodzili się powoli lub czytali w ławkach, zapalając cienkie łojowe świeczki. Świeczki te, przytwierdzone do brzegów pulpitów, miały służyć do oświecania kartek u książek, z których mężczyźni, a nawet i kobiety, modlitwy odmawiali.

Powoli cisza zalegała cały kościół, ludzie niknęli w mroku jak cienie, przemieniając się w niekształtne, skurczone masy. Jakiś spokój wysuwał się powoli z ciemnych kaplic, spadał spod ostrych łuków sklepienia i sunąc wzdłuż murów, napełniał serca ludzi, którzy u stóp ołtarzy ukojenia szukali. Wszystkie te niekształtne masy klęczące po zaciemnionych kątach chyliły się coraz więcej ku ziemi pod wrażeniami tego uroczystego spokoju, jaki zbolałe dusze kołysał. Gdyby nie to ciche schronienie, gdzie można było przepędzić całe popołudnie niedzielne, gdzieżby poszły te istoty smutne i osamotnione? Jakiż szynk przyjąłby w swe gościnne wrota smutek i łzę gorącą, która na kościelną posadzkę spada? Gdyby nagle drzwi kościoła zamknięto, gdzież wypędzono by tę całą gromadę istot, które ślepą wiarą utrzymują się w swej uczciwości, czerpiąc w tej ślepej, fanatycznej wierze siłę do przetrwania nędzy i uniknięcia pokusy? Są to najczęściej ludzie nerwowi, pełni fantazji i rwącego, burzliwego temperamentu; tym ludziom nie wystarcza kufelek piwa lub kieliszek koniaku – oni znajdują ochłodę w wilgotnych murach kościoła, uspokajając swe nerwy śpiewem lub modlitwą. Gdzież wreszcie poszłoby tak biedne stworzenie jak Kaśka, która tak rzewnie, tak gorąco płacze, skulona na stopniach ołtarza?

O, tak! Ona wie, że tu płakać może bezpiecznie. Całą nędzę swego życia, wczesne sieroctwo, nadmierną pracę, złe pożywienie, tęsknotę do świata, szyderstwa ludzi, wreszcie obojętność Jana – wszystko to opłakać teraz może, nie wstydząc się łez swoich. Koło niej klęczą kobiety tak smutne jak ona, w mroku wieczornym giną ich twarze, ale widać głowy schylone, ręce splecione na piersiach i słychać westchnienie, serdeczne słówko: „o Mario!”.

Kaśka klęczy ciągle, skarżąc się po swojemu Najświętszej Panience, bo pięknych słów nie umie, a wie, że Matka Boska uczonego gadania nie potrzebuje. Zresztą ona wie dobrze, że Kaśka jest tylko biedną służącą i przyjmuje jej modlitwę łaskawie. Jeszcze dziś ta Rózia napadła na nią bez przyczyny, to doprawdy za wiele przykrości… Utrapienie za utrapieniem – Najświętsza Panienka to widzi zresztą sama. Ona, to jest Kaśka, ma najlepszą wolę, rada by wszystko robić do ładu, ale jakoś jej nie idzie. Ciągle robi szkody i przez to nic nie dostanie przy końcu miesiąca, a tu trzewiki kupić trzeba, bo podeszwa odłazi, szewc już drugi raz zelować nie chce. Przy tym pani ją przymusza do kłamstwa; ona, prawdziwie, nie chciałaby grzeszyć, ale pani grozi i mówi do niej tak poczciwie… Potem znów z tym Janem. Ot, po prostu uwziął się na nią; może się gniewa, że wtedy na schodach nie pozwoliła się pocałować. Ależ Najświętsza Panienka nie lubi nieskromnych dziewczyn i gniewa się na te, które się źle prowadzą. Zresztą to jeszcze nie racja, aby z powodu odmówionego całusa drwić z niej wobec innych dziewczyn… Ona nigdy nie śmiałaby się z niego, nawet gdyby rzeczywiście zrobił coś głupiego. Drwić z bliźnich się nie godzi… a Jan jest przecież jej bliźnim. Nawet gdyby mu się jakieś nieszczęście przytrafiło, to ona oddałaby całe swoje mienie, pensję kwartalną, ażeby tylko go dźwignąć z biedy. Sama wtedy chodziłaby boso, ale Jan wiedziałby, że ma do czynienia z poczciwą dziewczyną, z której drwić się nie godzi.

I klęcząc tak w wilgotnym mroku kościoła, Kaśka rozpościera przed Matką Bożą kryjącą się w cieniu, wszystkie swoje żale i utrapienia serdeczne. Święcąca blacha błyska tylko srebrnym światełkiem, odbijając promienie lampki, płonącej u stóp obrazu. Kaśka płacze rzewnie, obcierając łzy ręką i pociągając nosem z powodu braku koniecznej w takim wypadku chustki do nosa. Dokoła niej inne kobiety rozkładają swą drobną, powszednią nędzę, licząc wśród ciężkich westchnień utrapienia nędznego i trywialnego życia. Niedostatek materialny i dziwnie chwilami poziome moralne troski dźwięczą w tych skargach, szeptanych półgłosem i niknących wśród wilgoci wyziewanej ze sczerniałych murów świątyni. Nawet wielki ołtarz ze swymi złoconymi kolumnami ginie w cieniu i tylko jeszcze krzyż szarzeje w niepewnym świetle, wznosząc triumfalnie swe proste, równe linie.

Kaśka ocknęła się z zadumy i obejrzała się dokoła.

Zapadłe cienie przeraziły ją. Ukołysana spokojem panującym wewnątrz budynku, przeklęczała tak kilka godzin, nie troszcząc się o obowiązki służbowe. Musi być już późno, państwo czekać będą na samowar, a ona zapomniała powrócić na czas.

Wybiega więc szybko, potrącając skurczone koło ławek dewotki. Na ulicy jest o wiele jaśniej niż w kościele – i to ją trochę uspokaja. Ale do domu jeszcze daleko. Budowscy mieszkają prawie na przedmieściu, trzeba się śpieszyć, a może zdoła uniknąć gniewu i wymówek.

Na chodnikach ciągle ruch jeszcze i setki przechodniów krzyżują się w rozmaitych kierunkach. Gdzieniegdzie zabłyska już światło gazowe, a kryjąc w cieniu słup podtrzymujący latarnię, migoce w oddaleniu jak drobna, żółtawa gwiazdka opadła na ziemię.

Z nadejściem nocy gorączka ogarniająca miasto wzrasta i niezdrowym tchnieniem przepełnia powietrze. Mężczyźni stają się bardziej natarczywi, kobiety śmielej prezentują pomalowane twarze, zuchwalsze o wiele wśród ciemności, źle przeciętych światłem gazowym. Kaśka czuje ten nagły, odurzający powiew, grzejący jej plecy jakimś dziwnym dreszczem, przyśpiesza instynktownie kroku, pragnąc uciec przed koniecznością upadku. Poza nią jakiś mężczyzna idzie szybko, potrącając ją prawie; jest to jakiś kanonier opuszczony przez swą „holkę” i poszukujący wśród tłumu dziewczyny, która zgodziłaby się zająć zaszczytne, według niego, stanowisko jego kochanki. Samotnie idąca Kaśka zwróciła jego uwagę – fajna dziewka! Wielka, tęga! – i z całą brutalnością nagle w swych zmysłach podbudzonego mężczyzny puszcza się za nią, potrącając ją bezustannie i starając się w ten sposób zwrócić uwagę dziewczyny. Ona, przerażona, biegnie coraz prędzej, wymijając przechodniów i oddychając ciężko.

Nie! Tego tylko brakowało – musiał ją napaść mężczyzna wtedy, gdy się tak śpieszy, aby powrócić do domu. I tuż pod łokciami czuje ramię kanoniera, zuchwale potrącającego ją co chwila z uporem ulicznego uwodziciela.

W dodatku musi być pijany, bo gorący oddech jego ma w sobie pomieszaną woń piwa i wódki. Kaśka liczy ulice i przemierza myślą pozostającą do przebycia odległość. Spomiędzy kół dorożek i tramwajów wydostaje się, aby wejść w zacieśnioną ulicę prowadzącą na przedmieście. Żydowskie drobne kramiki wyrzucają ze swych wnętrz wąskie pasemka żółtawego światła. Całe ubóstwo drobnego, cząstkowego handlu obsiadło tę dzielnicę z uporem robactwa. Niski, spłaszczony dach bóżnicy, podtrzymywany przez pękate filary, rozsiadł się na brudnym placyku, okolonym przez walące się, podejrzane domostwa. Napływ ludzi w tym miejscu zwiększa się w niezwykłą ilość, wszyscy śpieszą się, złorzecząc wzajemnie. Szwargot żydostwa miesza swą gardłową nutę do bezmiernego gwaru, jaki się z zacieśnionego kamienicami przejścia wydobywa, a wpadłszy z hałasem na placyk, ta fala głosów ludzkich zalewa obszerniejszą przestrzeń, gospodarując wśród brudnych kramów z zuchwałością ulicznika.

18panem et circenses (łac.) – chleba i igrzysk. [przypis edytorski]