Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie pójdziesz tak szybko, ty ornamencie dziki! – woła, śmiejąc się szczerym, serdecznym śmiechem – Niechże choć dam ci karteczkę, że list mi oddałaś.

Kaśka decyduje się zaczekać, a Wodnicki zaczyna szukać przyborów do pisania. Dziewczyna tymczasem rozgląda się po pracowni. Nigdy jeszcze nie była w takim miejscu. Wprawdzie coś podobnego widziała już, idąc na cmentarz, ale zawsze nie było to, co tutaj.

Tam robili prości robotnicy w fartuchach, a spod ich młotów rodziły się same święte figury. Więc Pan Jezus na krzyżu, z wiecznie jednakowo przechyloną głową; wysokie anioły w fałdzistych spódnicach, z trąbami w spuchniętych rękach; małe dzieci przewiązane pieluszką i klęczące w bardzo niewygodnej pozie – słowem, cały ten legion figur kamiennych, ciosanych ręką drżącą jeszcze od wódki i ulicznej rozpusty, bez śladu natchnienia, pojęcia o prawdzie, o piękności cielesnej lub duchowej. Dla Kaśki przecież tamte wytwory sztuki były o wiele piękniejsze i bardziej przemawiające do jej trywialnej natury niż próbki geniuszu napełniające pracownię Wodnickiego.

Pracownia ta mieściła się w podłużnej, wysokiej salce przeznaczonej pierwotnie do innego użytku, a za staraniem jednego z członków wydziału, a protektora małego rzeźbiarza, oddana Wodnickiemu na tak zwane „atelier”.

Była to biedna pracownia ubogiego polskiego artysty, daleka od wytwornych i bajecznych przepychów, jakimi odznaczać się zwykły pracownie zagranicznych mistrzów. Ale było tam za to bogactwo talentu, przepych próbek genialnych, śmiałą ręką w jednej chwili tworzonych i dostatek myśli zakuwanych w materiał nędzny i skarżący się tym ubóstwem.

Na białych ścianach widniały kontury postaci kreślone węglem, grzeszące czasem przeciw skrupulatnej anatomii, ale pełne życia już w swych zarysach, dla oczu znawców tylko zrozumiałych. Rysunki te przecinały medaliony gipsowe lub z terakoty, porozrzucane niesymetrycznie, grupami, ot, tak w porządku tworzenia lub w chwili kaprysu. Na medalionach tych widniały profile rozmaitych ludzi – niekształtne głowy z upartymi czołami, o spłaszczonych czaszkach lub czyste, klasyczne rysy, ożywione uśmiechem lub pełnym znaczenia sfałdowaniem czoła. Były tam i płaskorzeźby, niewielkie, kwadratowe lub podłużne tablice, z których do pół wysuwały się figury smukłych, nagich kobiet, tańczących z tamburynami lub kąpiących się w lekko marszczonej wodzie.

Na środku pracowni stały dwie olbrzymie postacie sięgające aż do sufitu nagimi czaszkami. Dwa te olbrzymy, potworne swą wielkością, ohydne w tym nienaturalnym zwiększeniu, czyniły wrażenie słoni zamkniętych w ciasnej klatce niemieckich Thiergartenów.

Po odpowiednich emblematach, to jest po kluczach itd., poznać było można dwóch apostołów, Piotra i Pawła, przeznaczonych do przyozdobienia jednego z małomiasteczkowych kościołów.

Był to obstalunek zrobiony ze składek pobożnych parafian. Pragnęli mieć świętych tak wielkich jak żaden kościół w miasteczku; rozmierzyli na łokcie, wytargowali każdy centymetr i co tydzień niemal delegowano deputację dla zbadania, czy święci postąpili we wzroście i czy rzeźbiarz trzyma się ich uwag i wskazówek. Wielkie zmartwienie sprawił tej deputacji święty Paweł, który przynajmniej o czoło zdawał się niższy od świętego Piotra. Chcieli mieć świętych równych wzrostem, aby nie obniżać żadnego z nich w umyśle wiernych. Przez długi czas nudzili Wodnickiego, aby zrównał głowy apostołów.

– Cóż to panu szkodzi podnieść trochę świętego Pawła. Można go postawić na przykład na cegiełce albo na kamieniu.

Wodnicki zaciskał pięści i nie odzywał się wcale, tylko od czasu do czasu rzucał taki wzrok na gromadę „wiernych”, że głuchoniemy, niemylący się nigdy co do natury tego wzroku, chwytał w nadmiarze przestrachu garść gliny i zasmarowywał sobie twarz całą.

Kaśka z trwogą i szacunkiem spojrzała na święte figury. W małej salce zdały się jej olbrzymie, surowe, pełne grozy, nieubłaganie spoglądające na nią szarą powłoką swych źrenic. O podstawę oparte stały części pomnika sławnego historyka zmarłego przed kilkoma laty. I na tę pamiątkę składał się naród, ale nie garstka kilkuset sfanatyzowanych mieszczan, lecz kilkaset tysięcy ludzi, którzy kroczyli po ciemnej drodze rozświetlanej pochodnią płonącą w dłoni wielkiego pracownika.

Pracownik ten zstąpił do mogiły przedwcześnie, ale pochodnia zapalona jego ręką płonie na kartach ksiąg, które za życia kreślił. I jednozgodnie rzucono się do znoszenia ofiar na pomnik dla zgasłego historyka. Nikt nie wołał, nie uderzał w wielki dzwon, nie alarmował i nie dzwonił dziadowską puszką. Szli wielcy i mali, a najwięcej mali, i nieśli grosz drobny, z którego to grosza urosła mała stosunkowo sumka, ale dla naszego ubogiego kraju stosowna. Wykonanie pomnika powierzono także jednemu z „małych”, bo zmarły szczególniej tych „małych” ukochał, pracując dla nich, a ucząc ich „przeszłości”, w nich widział „przyszłość” kraju.

I Wodnicki odczuł pragnienie zmarłego; dlatego przy pomniku nie stała żadna wpółnaga niewiasta gasząca pochodnię lub goły geniusz z pochyloną rozpaczliwie głową. On umieścił u stóp pomnika małe, drobne pacholę, czytające z księgi, zadumane nad nią, zapatrzone w karty jak w obraz cudowny.

Pacholę to było bose i miało na sobie koszulkę przepasaną krajką. Rysy tej dziecinnej twarzyczki nie tworzyły greckiego profilu. Była to prosta, trywialna twarz chłopskiego dziecka o pomierzwionej, spadającej na oczy grzywie. Tylko w zmarszczeniu brwi, w kurczowym zaciśnięciu ust domyśleć się można było budzącej się w tej głowie myśli. Myśl ta drzemała lat tyle, dlatego wstawała teraz leniwie, boleśnie jakoś, ale wstawała zawsze i choć wolno, rozwijała się przecież.

Wodnicki z wrodzoną sobie genialną obserwacją cały ten proces budzenia się ludu uwięził w tej chłopskiej dziecinie siedzącej u stóp pomnika. Księga, z której dziecko czytało, nosiła tytuł jednego z dzieł zgasłego pisarza. I po cóż miał rzeźbiarz stawiać na straży pomnika geniusza z zagasłą pochodnią? Tylko twórcom dzieł znikomych, przemijających, przystoją podobne alegorie. Historyk, odsłaniając przeszłość, pracował dla przyszłości – i ta przyszłość uosobiona w ludzie przypadła mu do stóp pomnika.

Wzrok Kaśki zatrzymał się chwilę na tym dziecku bosym, biednym, znędzniałem. Dziewczyna z ludu odczuła mimowolnie prawdę i uśmiechnęła się do tej skamieniałej nędzy, która była jej wiernym odbiciem. I ona, będąc dzieckiem, bosa i w jednej koszuli, włóczyła się po łąkach, okalających przedmieścia. Gdy zaczęła czytać, siadała czasem pod murem fabryki z elementarzem w ręku, skurczona, z brwiami zmarszczonymi, wytężając całą swą uwagę na rozróżnienie czarnych znaczków zapełniających książkę. Później elementarz rzuciła w kąt, bo do nauki nie miała czasu, ani nawet wielkiej chętki, ale pamięć tych dni pozostała jej na długo. Dlatego teraz stoi uśmiechnięta, wpatrzona w to szare, kamienne dziecko, które odcina się od płaszczyzny i w wiecznym milczeniu pogrążone, przypomina jej młodość i nędzę dni minionych.

Niedaleko, oparta o drewniany koziołek, stała tablica środkowa, ozdobiona medalionem historyka. Wodnicki uwiecznił rysy tej twarzy z całym niemal brutalnym podobieństwem. Podobieństwo to przerażało na pierwszy rzut oka – ciało poszarpane ospą oddane zostało z jak najdokładniejszą prawdą. Rzeźbiarz nie idealizował, nie poprawiał natury – miał model brzydki i wiernie go naśladował. Tylko kształt głowy, czoła i wyraz ust wynagradzał sowicie ślady ospy. Było to dzieło drobne na pozór, ale traktowane energicznie, śmiało, pełne brzydoty i piękności zarazem, urągające przepisanym formom, zbaczające z wydeptanej ścieżki. Dla Kaśki był to tylko „ospowaty pan”… widziała tylko poszarpane ciało, nie bacząc na nic innego, nie czując piękności duchowej w profilu tej twarzy o ostrych, nieregularnych rysach

Po lewej stronie sali stał olbrzymi gipsowy Samson czekający na marmurową szatę, której prawdopodobnie nie miał nigdy dostać. Doskonały swą męską, potężną pięknością, bielał w jasnym świetle, jak zjawisko urągające swą nagością obydwom apostołom otulonym po same szyje w długie, fałdziste płaszcze. Piękny i strojny tą nagością, rozsiadł się dumnie na odłamku skały, zapatrzony w przestrzeń, podparty na muskularnej ręce. Niedaleko niego marmurowa Świtezianka, owinięta przejrzystą siatką znalezioną pewnie w wód głębinie, wznosiła w górę swą postać białą, smukłą jak lilia wodna. Poza nią jedna z artystek dramatu uśmiechała się, prezentując małą główkę strojną w grecką fryzurę i smukłą szyjkę tonącą w falach najdelikatniej rzeźbionych koronek. Biuścik ten powtórzony kilkakrotnie i porozrzucany w rozmaitych punktach pracowni, mienił się czerwonawą barwą terakoty i ożywiał jakby tchnieniem życia trupią białość gipsu lub szarą powłokę kamienia.

Wreszcie dokoła porozrzucane w najwyższym nieładzie leżały rozmaite ornamenty, sztukaterie, linijki, pokruszone medaliony, popiersia kobiece, płaskorzeźby, nogi gipsowe, kawałki rąk lepionych naprędce z gliny – jakieś twarze pochwycone w przelocie – projekty utworzone w chwili gorączki – słowem, cały ten chaos pełen ułamków, myśli, urywków, próbek talentu, czasem mieszczących w sobie odblask geniuszu czasem znów zgniecionych potężniejszym nad wszystko działaniem alkoholu. Tylko biust artystki uśmiechał się zawsze poprawny, wykończony, wypieszczony prawie. Ręka, która go tworzyła, musiała być pewna i śmiała, rzec można, że w gorączce szarpiącej duszę rzeźbiarza, on znajdował odpoczynek, wygładzając te rysy – rzeźbiąc delikatne kontury szyi. I ta uśmiechnięta kobietka wyglądająca z kącików pracowni zdawała się tu zapowiedzią jasnej, lepszej przyszłości. Wnosiła ze swym uśmiechem i figlarnym przechyleniem główki woń porządku i perfum do tej ubogiej, a bogatej w talent pracowni młodego chłopca. Była to widocznie Monna Bice Wodnickiego, strojna w koronki, z grzywką przyciętą i starannie zafryzowaną w tysiączne pierścienie.

Kaśka stała długą chwilę na środku pracowni, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Ogrom apostołów przerażał ją; nagość Samsona zawstydzała ją niezmiernie; patrząc na Świteziankę, rumieniła się jak wiśnia… Pomimo swego upadku zachowała wstydliwość dziecięcą; ta naga kobieta spowinięta w przezroczystą siatkę zawstydzała ją nad wyraz wszelki. Czegóż się tak rozebrała? Czyż była tak biedna, że nie miała nawet koszuli? Ależ koszulę ma każdy, choćby największy biedak na świecie.

 

Tymczasem Wodnicki stara się ośmielić dziewczynę i proponuje jej znowu pozowanie, ofiarowując jej teraz „trzy szóstki” za godzinę. Kaśka odmawia; skądże mogłaby znaleźć tyle czasu? A po tym, ona nie do tego. Wodnicki wskazuje jej Świteziankę, sądząc, że ją tym zachęci.

– Patrz, terakoto – mówi, wykrzywiając się dziwacznie – to także ulepiłem z jednej dziewczyny, co miała więcej rozumu od ciebie. Postała przede mną parę razy i cóż jej się stało? Przecież jej nie zjadłem, a kilka ryniów wzięła i ręce mi jeszcze całowała. Tobie chcę dać więcej, ale nie rób ceregieli, bo jak Boga kocham, buchnę taki ornament gdzie indziej, a ty gips wsadzisz do kieszeni.

Kaśce krew uderza do głowy, czym prędzej wychodzi z pracowni, nie żegnając się nawet i pozostawiając drzwi otwarte. Już na korytarzu słyszy, jak głuchoniemy, wydając dzikie wrzaski, zamyka za nią drzwi; ona ucieka z tych zimnych, białych murów, gdzie czuje się prawie naga, tak jak ta biała, gipsowa kobieta owinięta tylko w siatkę i ulepiona z takiej jak ona dziewczyny.

I zbiegając po schodach, wyobraża sobie tę drugą sługę, rozebraną, stojącą na środku tej sali, oblaną całą strugami białego, jasnego światła! Jakże ona mogła tak stać ta dziewczyna przed mężczyznami, wystawiając się na taki wstyd dla marnego grosza?! O! Ona, Kaśka, nie zrobiłaby tego nigdy, nawet gdyby z głodu jej zamrzeć przyszło. Grzech to ciężki, a nawet nieraz słyszała, że nagich ludzi diabli za głowy chwytają. Ta dziewczyna musiała już być ostatnią z ostatnich – żadna uczciwa dziewczyna nie puściłaby się na tego rodzaju zarobki.

I w swym dziwacznym pojęciu o moralności, pojęciu tak szeroko rozgałęzionym pomiędzy niższą warstwą społeczeństwa, kobieta ta nie czuje swego upadku, ale gromem potępienia rzuca na głowę dziewczyny, która śmiała dać się „wylepić” z gliny tak, jak stoi, bez żadnej osłony. Z jakąś nieokreśloną odrazą i wstrętem ucieka z tych murów, do których przeznaczenie może zmusi ją powrócić. Ona nie wie, dlaczego, ale zbiegając po szerokich, kamiennych schodach, zdaje się jej, że powraca z trupiarni, w której dostrzegła swe własne ciało nagie, martwe, rozciągnięte obok drugiego ciała kobiety, tej drugiej sługi, która naga, owinięta siatką, bieli się jak trup przeklętej istoty. I wszędzie idzie za nią ta biała gipsowa kobieta, zdając się urągać jej oburzeniu, wyciągając swe nagie ramiona. Pełna bezczelności, chwaląca się swym ciałem jakby towarem tanio nabytym lub suknią dobrze uszytą. Kaśka przeciera oczy i pragnie odegnać od siebie tę marę. Na próżno! Mimo woli wyobraża sobie tę dziewczynę ubraną tak jak ona, w podarty kaftanik i zmoczoną śniegiem spódnicę. Suknie z niej spadają i oto stoi naga, z rękami wyciągniętymi, przed obcym mężczyzną, który śmieje się z niej i szydzi. I Kaśka czuje jakby uderzenie rózgi po ciele, bo teraz już nie wie sama, czy to ona, czy ta dziewczyna zawiniła w ten sposób. I jak zranione zwierzę rzuca się ku wyjściu, bo zdaje się jej, że te ściany zdzierają z niej odzież i gwałtem przymuszają ją do wyciągania rąk, tak, jak wyciągała swe ręce ta druga sługa, ta druga dziewczyna!

*

Jan dotrzymał słowa.

Nie tylko, że nie niepokoił Rózi i pozostawił ją lokatorką strychu, ale w dodatku ofiarował stary siennik i wypchał go słomą. Siennik ten zaniósł sam, dowodząc, że Kaśka tylko słomę na schodach porozwłóczy i uwagę na siebie ściągnie.

– Teraz się panna buchnij i chrap – wyrzekł z galanterią do Rózi, drżącej z chłodu i przytulonej do ściany, przez którą wpadał zimny wicher hulający zresztą po całym poddaszu.

Rózia uznała za stosowne podziękować; rozwinęła przy tym podziękowaniu tak bezczelną arogancję kawiarnianej sługi, że Jan mający do czynienia z rozmaitymi kobietami zadziwił się przecież tym „wytarciem w pysku” nowej swej znajomej.

Nie odchodził przecież; czuł, że ta obszarpana dziewczyna nie z jednego pieca chleb jadła; a po Kaśce, nieśmiałej i krępującej go nieśmiałością, przyjemnie mu było odetchnąć atmosferą rynsztoka, jaką Rózia unosiła w swej mowie i w fałdach zabłoconej spódnicy.

– Z panny to jest numer! – wyrzekł, śmiejąc się i wchodząc do schowanka – Musiała też panna gromadę przeskrobać, skoro teraz jak mysz ze strachu do dziury wlazła.

Rózia odwróciła głowę.

Wstydziła się podbitego oka i sińców na twarzy. Wiedziała, że to ją nie zdobi i dobrego wyobrażenia o dziewczynie nie daje. Ale Jan okazał się wyższy nad te drobnostki.

– Niech panna giemby tak nie skręca, bo już widziałem podkowę pod okiem. To nie jest znów taki wielki dyshonor. Kobietę kułaknąć to męska rzecz. Ja sam, jak kocham, a psia krew mi doje, to czasem jak z pasji naznaczę, to lepiej jeszcze jak panna zasinieje. U mnie już także takie kochanie. Nie pytam, tylko walę…

Rózia spojrzała na niego z wielką ciekawością. Ten tęgi, barczysty mężczyzna podobał jej się coraz więcej. Po chudym, nędznym Feliksie, Jan przedstawiał się jej oczom jak uosobienie piękności męskiej. Rada wiedzieć cośkolwiek więcej o miłostkach Kaśki i Jana, które odgadywała węchem praktycznej w tych wypadkach kobiety; zręcznym zwrotem sprowadza rozmowę do pożądanego przez nią rezultatu.

– A Kaśka? Tę pan stróż wali też? – pyta, chichocząc się w cieniu.

– A jakże! – odpowiada Jan z przechwałką – niemrawy szturmak aż się prosi o szturchnięcie.

Mówiąc to, nasuwa czapkę na oczy i usiłuje nadać sobie ton pewności. Nie udaje mu się jednak, bo czuje w gruncie rzeczy kłamstwo, jakie popełnia. Kaśkę uderzył raz jeden tylko, owego pamiętnego wieczoru, kiedy spłakana, zbita, zmęczona, upadła w bramie tuż przy jego nogach. – Od tej chwili nie trącił jej nigdy. Była zanadto dobra, łagodna, aby Jan uciekał się z nią do podobnie przekonywających argumentów. Ale on sądzi, że dobrze jest chwalić się brutalnością przed tą dziewczyną, której twarz nosi niemałe ślady silnej, kościstej, męskiej pięści, i dlatego powtarza ciągle z dziwnym uporem:

– Niemrawa bestia! Niemrawa bestia!

Rózia śmieje się uszczęśliwiona, że i kochanek Kaśki „wydziwia” na nią. Więc nie jeden Feliks ma taki brzydki zwyczaj poniewierania kochankami i obgadywania ich przed drugimi dziewczynami. Widocznie każdy chłop według jednej miary.

– O! Co też to pan stróż tak Kaśkę odsądza – zaczyna, chcąc przedłużyć rozmowę. – Kaśka tęga dziewczyna, a pan stróż powinien mieć dla niej konsyderację, bo przecie jesteście parą.

Jeszcze nie skończyła, kiedy Jan przerwał jej gwałtownie:

– Para? Hę? Może jeszcze Kaśka pedała pannie, co mnie na ślubnego przed ołtarz pociągnie?

– A jakże! Rychtyg29 mi to dziś opowiadała – kłamie Rózia, pragnąc dowiedzieć się więcej jeszcze szczegółów, a nagłe rozdrażnienie Jana jest jej w tym wielką pomocą.

– A to jezuitka! – woła stróż z wzrastającą złością – ja wiem, że jej ołtarz pachnie, ale to nie ze mną będzie miała taką paradę. Niech sobie szuka innych frajerów, ja tam do żeniaczki nieskory…

– A nie obiecywał jej pan stróż ślubu? – pyta Rózia – Bo to te porządne dziewczyny to nic bez takiej obiecanki nie zrobią.

– Eh! – śmieje się Jan – obiecanka cacanka, a głupiemu wesele!…

Lecz w głębi duszy myśli inaczej.

Tak! – prawda. Obiecywał się żenić, bo, bądź co bądź, Kaśka była jeszcze uczciwą, zanim przez to przeszła. Może nawet źle zrobił, wyrywając się z obietnicą, której dotrzymać nie myślał. Po cóż mu wierzyła? Czyż nie wiedziała, że mężczyzna w danej chwili gotów przysiąc zdjęcie gwiazdy z nieba, a nie pobranie się przed ołtarzem? I dziwna w nim powstaje niechęć i złość przeciw samemu sobie, którą to niechęć zwraca ku Kaśce z całą przewrotną logiką czującego swój błąd mężczyzny.

– Ma pan stróż recht – konkluduje Rózia – takie tam sznurowanie się na całe życie, to funta kłaków niewarte. To tylko głupie dziewczyny mają ku takiej paradzie chętkę, ja tam wolę na wiarę. Zawsze to w każdej chwili rozleźć się można, bez krzyku i po dobrej woli!

Janowi to rozumowanie trafia bardzo do przekonania.

– Widzę, że z panny bywalec – odzywa się z wielką galanterią – ja lubię takie dziewczyny, co mają swój rozum, a za księdzem nie patrzą. Takie śluby to tylko napychanie im kieszeni, ślub to najlepszy, jak się dziewczyna nada; z taką to wiem, że by mnie ani pioruny, ani woda nie rozłączyły, choćbym tylko z nią żył na wiarę…

I sam nie rozumiejąc dobrze dlaczego, kłamie znów obietnicę zastosowaną do pojęć dziewczyny siedzącej obok niego. Widocznie natura ulicznego pogromcy serc niewieścich zmusza go do ciągłego kłamstwa i uwodzenia pierwszej lepszej kobiety, której obecność obok siebie spostrzega. Z wielkim sprytem umie układać zdania swej rozmowy, aby nie obiecując nic, wprost dać do zrozumienia całą gotowość w wypełnieniu żądań stawianych mu jako warunki upadku. Tylko że z tą płaską dziewczyną o podsiniałych oczach łatwiej sobie poradzić w chwili rozejścia; ona rozumie to dobrze, że taki Jan całe życie z jedną kobietą wytrwać nie może. Przy tym i ona musi lubić zmiany – przynajmniej wygląda na taką. Brzydka jest, blada i mizerna, ale Jan lubuje się w kontrastach. Po zdrowym ciele Kaśki pragnie dotknąć się wynędzniałej i zniszczonej skóry. To zwykły mu system w wyborze kochanki.

I dziwnie rozdrażniony, podsuwa się bliżej ku Rózi, która z uśmiechem na zgniecionych wargach nie odsuwa się wcale. Owszem, z wielką przyjemnością spogląda na Jana, pragnąc także kontrastu, chcąc zatrzeć wrażenie niepozornego Feliksa zbliżeniem się tęgiego i barczystego stróża. Dwie te natury pokrewne sobie odczuwają się i łączą łatwo wśród ciasnoty poddasza. Przez otwory źle zbitych desek wpadają do wnętrza schowanka słabe promienie światła, zaścielając na sienniku i leżących dokoła przedmiotach blade, anemiczne, jasne linie, odcinając się wśród cienia, zalegającego te kąty. Rózia patrzy już teraz w twarz Jana oświeconą jednym z tych bladych promieni, jej zaś twarz i osoba pozostają w cieniu. Jan czuje ją tylko przy sobie i w zwierzęcym swym podrażnieniu zgaduje jakość zmysłowych wrażeń, jakie mógłby odebrać za pośrednictwem tej kobiety. Myśl o Kaśce nie powstrzymuje go, nie zwykł się krępować ze względu na swe dawne kochanki, owszem, lubi we wszystkim okazać swą niezależność i własną wolę.

Przy tym ta myśl, że Kaśka chce doprowadzić go do małżeństwa, napełnia go wściekłością. Jest wolny i może robić to, co mu się podoba. Tak! „Weźmie się” do Rózi, to będzie najlepiej. W ten sposób przekona i Kaśkę, i wszystkich, że o małżeństwie nie myśli.

Łatwość przystępu do Rózi dopomaga mu w tych zamiarach. Teraz oboje siedzą już blisko przy sobie i zgadzają się w zapatrywaniach, tak na życie, jak i na jego warunki. Zapomnieli zbyt prędko, ile oboje winni tej dziewczynie, której chcą wielką wyrządzić krzywdę. Mężczyzna odebrał jej uczciwość, zdrowie, spokój i prawdopodobnie środki do życia, a wziął od niej chwile niekłamanej, choć tylko zmysłowej rozkoszy; kobieta chroniła się w tej chwili przed więzieniem, głodem i ostatecznym ohydnym upadkiem.

W zamian za to, w ciszy poddasza, z połączenia dwóch zwierzęcych namiętności wyrasta dla Kaśki zdrada i wielki zawód serdeczny. Janowi Rózia przypadła do smaku – nie przebierała w żartach i nie odwracała głowy na śmiałe koncepta, które przepełniały usta stróża. Rzecz dziwna! – z Kaśką znał się już od dawna, a zawsze względem niej czuł się śmiesznie skrępowany; Rózia, przeciwnie – ośmielała go nawet… Ot i teraz, gdy żartując, przysunął się do niej blisko i objął ręką jej płaską kibić, ona nie usuwa się od niego, owszem – poddaje się temu ujęciu, poruszając lekko plecami.

Widocznie – dziewczyna, która życie zna i pojmuje jak należy…

Tymczasem – pod nimi – Kaśka, kręcąc się w swej kuchence, śpieszyła się z gotowaniem, otwierając co chwila drzwi do sieni dla wpuszczenia świeżego powietrza. Para wydobywająca się z garnków dusiła ją, a nudności wzmagały się co chwila. Stała się teraz dziwnie wrażliwa na wszystkie zapachy i mdły odór potraw przyprawiał ją o przykre cierpienia. Nie pojmowała, co się z nią dzieje; chwilami stawała jak nieprzytomna, porywając się to za serce, które kołatało w niej gwałtownie za lada wstrząśnieniem, to za zęby, które zdawały się jej przedłużone i wystające z szczęk obolałych. Mimo to przecież, pracowała ze zdwojoną gorliwością, szukając w fizycznym zmęczeniu ulgi w tylu dolegliwościach, jakie ją ciągle dręczyły.

 

I mijały dnie szybko, nie przynosząc wielkiej zmiany, oprócz częstych wycieczek Kaśki na strych i również częstych odwiedzin Jana u Rózi. Kaśka spotkała kilkakrotnie swego kochanka w schowanku, siedzącego na sienniku Rózi i rozmawiającego z nią przyjaźnie. Ucieszyła się serdecznie tym dowodem dobroci jego serca i wyraziła mu nawet swą wdzięczność kilkoma serdecznymi słowy. Jan wszakże krzyknął na nią tak gwałtownie, że Kaśka w pierwszej chwili zupełnie zgłupiała. Nie miał się przecież czego tak oburzać, że ona dba o rozrywkę swej przyjaciółki. Chciała mu to wytłumaczyć, ale on zeszedł ze strychu, mrucząc gniewnie i powtarzając:

– Ach! Psia krew! Psia krew zwykła!…

Kaśka, szczerze zmartwiona, zwróciła się do Rózi; przyniosła jej właśnie trochę rosołu, który była kawiarka spożywała z wielkim łakomstwem. Odżywiła się już trochę na ciepłej strawie, jaką jej dostarczała Kaśka, i na wódce, i zimnych przekąskach, jakie jej znosił ukradkiem Jan. Wyglądała nawet wcale nieźle, a Kaśka wyprała jej i wyprasowała różową sukienkę, w której Rózia przyszła. Stopniowo robiło się cieplej na dworze i pobyt na strychu nie był bardzo dokuczliwy. Rózia widocznie polubiła nawet swe schronienie, bo nie wspominała nigdy o swych projektach na przyszłość. Kaśka czuła przecież, że tak pozostać nie mogło i że strych mógł być tylko chwilowym przytułkiem dla młodej i zdrowej dziewczyny.

Nie mówiła jednak tego swej przyjaciółce. Bała się ją urazić i wywołać znów potok obelg, który w ustach Rózi miał siedlisko. Znosiła więc Rózi jadło, odejmując sobie od ust, co jej z wielką przykrością przychodziło.

Stała się w niej bowiem zmiana wielka. Trapiące ją od jesieni mdłości ustąpiły prawie zupełnie, a natomiast rozwinęła się w niej zwierzęca prawie chęć do jedzenia, jakiś apetyt straszny, sprawiający prawie ból, gdy zadowolić go nie była w stanie.

Zgłodniała, wybladła, kręciła się w swej kuchence jak zwierzę, któremu dostatecznej ilości pożywienia nie dano. Zbierała zeschłe kawałki chleba, ogryzała kości, łupiny od kartofli, drobne swe koszykowe kradzieże obracała na kupno rozmaitych wędlin, bułek, śledzi, ogórków – ale wszystko było na próżno… Było w niej jakieś zwierzę, które pochłaniało wszystko i domagało się jeszcze, jeszcze!

Pomimo tego twarz jej zapadła i skóra na szyi wyciągnęła się tak, że prawie żyły znać było przez zżółkłą powłokę. Jan spostrzegł tę zmianę. Bez żadnej ceremonii, z niedelikatnością właściwą tylko mężczyźnie powiedział jej to otwarcie, sprowadzając wszystkie swe uwagi do następującego zdania:

– A to psia krew zeszkapiała!

Była to jeszcze jedna przykrość, jaka spadła na biedną dziewczynę. Do cierpienia fizycznego dołączył się ból moralny. Kaśka cierpiała na swój sposób. Gotując, piorąc, wynosząc szafliki – zapewne, ale cierpiała także, widząc, jak Jan obojętnieje dla niej z dniem każdym.

Teraz już nie szukał jej po piwnicach i ciasnych przejściach. Czasem nie pozdrowił jej nawet, gdy przechodziła koło niego – odwracał umyślnie głowę. Ona instynktem kobiecym przeczuła tę zmianę i starała się przypodobać mu więcej niż dawniej. Przedtem niechętnie nawet poddawała się jego pieszczotom; nie była namiętna, a gdy on ujmował ją w swe objęcia, odwracała twarz ze wstrętem przed gorącym oddechem mężczyzny.

Dziś chętnie by zgodziła się na te, unikane dawnej przez nią chwile, nie dla siebie wszakże, o, nie, wcale! – Ale dla przywrócenia pomiędzy sobą a swym kochankiem dawnej zażyłości i tej spójni, jaką odbierana i dawana rozkosz wytwarza. Kaśka nie rozumowała jednak w ten sposób; czuła tylko, że się pomiędzy nimi „urwało”, i chciała nawiązać na powrót zerwany węzeł. Nie wiedziała przecież, jak się już wziąć do tego. Wszystkie najlepsze jej chęci rozbijały się o lodową obojętność Jana, a ostatni sąd jego o „zeszkapieniu” dobił ją do reszty. Czuła się bezsilna; zrozumiała, że straciła kochanka, i nie miała sposobu, aby go odzyskać.

Postanowiła zwierzyć się Rózi, ale ta ostatnia, zamiast dać jej jakąś praktyczną radę, zaczęła śmiać się z niej jakoś dziwnie, mówiąc przy tym:

– W takich okolicznościach rady nie ma. Puść go także w trąbę i nie żółć się. To zwyczajna kolej, że chłop z początku chodzi koło dziewczyny, a później i nie splunie w tę stronę. Ja bym tam nie suszyła sobie nad tym głowy!

Ale Kaśka nie chce zrozumieć tego zwykłego porządku rzeczy. Bez przyczyny tak ją rzucać? Przecież to okropne… Ona w niczym nie zawiniła; trochę przyżółkła na twarzy – ależ to nie jej wina.

Rózia wzrusza ramionami.

– Eh, mojaś ty! – odzywa się po chwili. – Cholera wie, co się tym chłopom podoba; dziś ci powie, żeś królowa śliczności, a bez dzień nazwie cię tłumokiem… A zresztą, może już inna mu w łeb wlazła – dodaje cichszym głosem.

Ale Kaśka porywa się nagle z niezwykłą u niej energią.

– Inna? Inna? – woła pełna wzburzenia i niebywałej u niej złości. – Dałabym ja tej bestii, no…

Wzruszenie tamuje jej głos, mówić dalej nie może, ale wysoko podniesioną ręką grozi ciągle tej „innej”, grozi w nieubłaganym rozdrażnieniu, dziwnym w tej cichej i łagodnej istocie.

Rózia podnosi głowę i patrzy chwilę na Kaśkę, wielką, silną, wznoszącą swą olbrzymią postać wysoko i potęgującą się jeszcze w ciasnej przestrzeni, w jakiej są obie zamknięte.

– I cóż byś jej zrobiła, co? – pyta, nie dowierzając energii dziewczyny, którą do tej chwili przywykła uważać za uosobienie bezkrwistej powolności.

– Ja? – odpowiada Kaśka, zaciskając pięści. – Ja bym jej slipie wybiła! Mordę roztłukła! Łeb rozwaliła!… Ja bym ją… zabiła!…

Ostatnie słowo wymawia przecież ciszej i za chwilę, łkając głośno, osuwa się na brzeg siennika. Teraz już cała energia opuściła ją – było to sztuczne podniecenie wywołane przez bezustanne cierpienia. Szlochając i zawodząc żałośnie, spowiada się przed Rózią ze wszystkiego, z całego przebiegu swej znajomości z Janem. Tamta słucha ją ciekawie. Nagle przerywa opowiadanie Kaśki, pytając niedowierzająco:

– Toś ty nie miała przed nim nikogo?

Kaśka porywa się oburzona.

– Nie wiesz, czy co? Byłam do tych por uczciwą dziewczyną… tylko bez niego się ta rzecz stała!

Rózia czuje się podrażniona słowami Kaśki. Uczciwą dziewczyną! – Proszę, więc ona, Rózia, nie była nią nigdy, bo, jak dawno pamięcią zasięgnąć może, włóczyła się już z bandami chłopców po rowach i gęstwinach przydrożnych. Ale niepotrzebnie Kaśka paradę ze swą uczciwością robi i tak się wywyższa. Ona wie, czym może ją upokorzyć i w proch zetrzeć.

– Jan gadał – zaczyna powoli, starając się wszakże nie patrzeć na Kaśkę – co on względem ciebie nijakich obowiązków nie ma, bo nie on u ciebie jest pierwszy. Gadał, co wie dobrze od ludzi, żeś ty…

Ale dokończyć nie może. Kaśka chwyta ją za ramię i wstrząsa gwałtownie. Jak to? Więc Jan mógł to powiedzieć? On właśnie? Nie dość, że jej wyrządził krzywdę tak wielką, jeszcze ją hańbi przed ludźmi?… Rózia, przerażona, stara się ją uspokoić. Ot – zwykła rzecz, chłop szelma – to wiadome przecież każdej kobiecie.

Ale Kaśka nie chce tej prawdy zrozumieć, żyje jeszcze sama za krótko i choć od dziecka widzi nędzę i ból, przez jakie podobne jej istoty przechodzą, wobec spadającego na nią nieszczęścia buntuje się rozpaczliwie. Obelga rzucona na nią przez Jana szarpie nią i wstrząsa całym jej jestestwem. Ona nie była uczciwą! – Ona przed nim miała już kochanków! Nie, to za wiele, za wiele! Ale ona się pomści, niech tylko znajdzie tę niegodziwą, która Janowi w oczy lezie i zabiera jej męża! Tak! Bo Jan przyrzekł się z nią ożenić, powiedział to sam i słowa pewnie dotrzyma, mimo wszystko… I pełna rozpaczy, chorobliwie rozdrażniona, mówi ciągle, przerywając sobie słowa łkaniem wydzierającym się z jej piersi. Nie zwraca uwagi na Rózię, która na wzmiankę o ożenieniu wzrusza ramionami, ale wylewa z siebie całą tę bezbrzeżną rozpacz, którą nosi w sobie od chwili upadku. Teraz cała jej myśl koncentruje się na znalezieniu nowej kochanki Jana i na rozprawieniu się z nią w sposób jej właściwy. Jest przekonana, że gdy usunie ją ze swej drogi, Jan dotrzyma przyrzeczenia i zaprowadzi ją przed ołtarz. To pewnie ta niegodziwa wstrzymuje go – nic innego.

29rychtyg (z niem.) – właśnie, dokładnie. [przypis edytorski]