Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ten ostatni stoi na środku ulicy i nie mogąc słyszeć słów, widzi jednak wszystko. A teraz już wie, dlaczego Kaśka pogardza nim, biednym stróżem! „Cylindry” na nią czekają… do nich wybiega wieczorem, z tą minką jezuitki, a jemu o buziaka komedie wyprawia!

Teraz już wie, czego się trzymać z tą obłudnicą.

Ale Kaśka przechodzi mimo niego, pragnąc oddalić się jak najśpieszniej.

Noc już ciemna, ale latarnie powozu ścielą żółte smugi światła. Kaśka dostrzegła niedobry płomień w oczach Jana, widzi jego twarz skurczoną od wewnętrznej złości. Boi się awantury, skandalu i pragnie zażegnać tę burzę. Wszakże nie może Janowi powiedzieć, że rozmawiała z kochankiem swej pani, mógłby jeszcze komu opowiedzieć, a ona wie, że to przecież nie są żarty.

Idzie więc szybko w kierunku domu, a za nią postępuje o kilka kroków Jan z zaciśniętymi pięściami, z siną prawie twarzą. Gdy dochodzą do bramy, Kaśka zatrzymuje się nagle. Deszcz zaczyna padać, mocząc jej chustkę, jedyne okrycie nawet na największe mrozy. Ona wszakże nie uważa na to, cała drżąca i zmieszana zwraca się do Jana.

– Pan Jan… – zaczyna wolno, chcąc się w jakikolwiek sposób usprawiedliwić, ale urywa targnięta nagle silnie za ramię przez rozwścieklonego stróża.

– Ach! Ty jezuitko! – woła Jan, nie zważając na przechodniów – Ty gadzino nieczysta, ty jezuitko faryzejska! To ty po nocy za cylindrami latać będziesz! A mnie to szopy grasz? Ja cię nauczę ludzi tumanić, ja cię nauczę…

Gniew dławi go. Krew bije mu do głowy i zalewa oczy purpurową strugą. Oszalały, bezprzytomny, uderza kilkakrotnie Kaśkę, która zatacza się z jękiem i przyklęka pod silnymi razami.

Po czym wpada do bramy i zamyka się w swej komórce, jakby w obawie przed zbytkiem wściekłości, która mu piersi rozsadza.

Kaśka pozostaje chwilę przed bramą, klęcząc ciągle, odurzona od niespodziewanych uderzeń, które otrzymała w prawą stronę głowy. Garstka przechodniów zaczyna się gromadzić przed tą klęczącą dziewczyną, której spadła z ramion chustka, a włosy potargane spadają na plecy: Kaśka przecież przychodzi szybko do przytomności i trzymając się z boku za głowę, wchodzi wolno do bramy.

Uderzył ją!

Zbił ją nawet mocno… Kaśka jest pewna, że mieć będzie jutro siniaki. Nie ma jednak do Jana żadnej urazy; gdy chłop bije dziewczynę, jest przecież w swoim prawie. To już jest tak dawno postanowione i żaden policaj nie ma prawa wtrącać się między taką parę. Nie chodzi jej przecież o siniaki, ale boli ją to głównie, że Jan ma o niej złe wyobrażenie i posądza ją o stosunki z tym wstrętnym dla niej człowiekiem. Mój Boże! Co też się nacierpieć musi przez panią! Przecież gdyby ją pani nie wysłała do swego kochanka, Jan nie miałby powodu do zazdrości. Czyż to jej wina, że musi wypełniać rozkazy pani? Ale Janowi niepodobna nawet było wytłumaczyć, jak to jest w istocie: napadł na nią tak gwałtownie, że do słowa przyjść nie mogła. Potem uciekł i zamknął się w komórce. Kaśka boi się do domu zastukać.

I zmieszana, zbolała, z twarzą nabrzmiałą od silnych uderzeń, idzie wolno po schodach, wzdychając ciężko. Co też zawiniła, że Bóg ją tak ciężko karze?

Gdy weszła do kuchenki, zajęła się przygotowaniem ługu potrzebnego do szorowania kuchennej podłogi. Była to sobota i czekało na nią mnóstwo roboty. Ale ból głowy dokuczał jej bardzo. Twarz spuchła, a żyły na skroniach nabrzmiały. Obmyła się zimną wodą, ale to nie przyniosło jej żadnej ulgi, owszem, sprawiało jej dotkliwe pieczenie.

Już od dwóch godzin zajęta była uporządkowaniem wiecznie czyszczonych i wiecznie zbrudzonych przedmiotów. Budowski wbrew swemu zwyczajowi nie spał, czekając na żonę. Kręcił się po pokojach ze świecą, kapiąc stearyną na podłogę i meble. Kilkakrotnie zaglądał do kuchni wtrącając się do roboty Kaśki, która zmoczona, powalana cegłą, przedstawiała istny obraz zwierzęcia – zbitego, źle nakarmionego, a mimo to wprzęgniętego do nocnej pracy.

Nagle Budowski zniecierpliwił się bardzo.

Nie! Ta Julia widocznie dziś powrócić nie myśli. Czy chce tam nocować?

I stanowczym głosem nakazuje Kaśce iść natychmiast na ulicę Berlińską do starszej pani i nie powracać bez Julii. Na Kaśkę uderzają poty. Miły Boże: cóż ona pocznie teraz, ona, która nie wie, gdzie ta matka pani mieszka? Pan wszakże nie ustępuje. Kaśka okrywa się zmoczoną jeszcze od deszczu chustką i wybiega do sieni.

Trudno, pan każe – sługa musi.

Na schodach już zupełnie ciemno. Klatka schodowa przedstawia się jak wielka studnia, brudna, cuchnąca. Kaśka z odwagą zapuszcza się w ten ciemny labirynt.

Brama już zamknięta, trzeba obudzić stróża. Ach! Na tę myśl dreszcz przechodzi Kaśkę. Jakże ona ośmieli się to uczynić po tym, co pomiędzy nimi zaszło? Ale musi przecież zdecydować się i na to upokorzenie. Pan kazał, iść trzeba – przecież o Berlińską ulicę dopyta się z łatwością, a raz na ulicy może i pomieszkanie matki pani znajdzie…

Drżąc cała, puka do szybki, która daje światło komórce stróża. Chwilę trwa spokój zupełny – Kaśka ponawia pukanie. W komórce budzi się Jan z głośnym stękaniem i mrucząc, narzuca na siebie rodzaj dreliszkowej kapoty. Bierze klucz, wiszący zwykle na gwoździku koło drzwi i nie zapalając światła, wychodzi do bramy, dzwoniąc zębami z wilgotnego zimna, w które wszedł nagle na wpół odziany i od snu ciepły.

Ciemność zalega bramę. Kaśka tuli się do ściany, pragnąc, aby Jan nie poznał jej i uwolnił tym samym od nowych razów i przekleństw. Ale rachuby zawodzą ją. W chwili otwarcia furtki Jan po wzroście poznaje Kaśkę i cała wściekłość odzywa się w nim na nowo.

Gdzież idzie znów po nocy?

Zapewne do tego „cylindra”, który rozmawiał z nią wieczorem na ulicy. Więc nie dość jej takich schadzek? Czyż będzie po nocach wykradać się, aby biegać do kochanka?

I on sam! On ma jej bramę otwierać, aby ułatwić jej w ten sposób wyjście na schadzki nocne!

I przypomina mu się, jak przed tą samą bramą Kaśka zaręczała, że pragnie iść za mąż jak na uczciwą dziewczynę przystało.

A on głupi uwierzył i obchodził się z nią jak z taką, która ma coś jeszcze do stracenia!

I brutalną ręką potrąca Kaśkę, wyrzucając ją za bramę.

– Leć na złamanie karku! – woła stłumionym od gniewu głosem, zatrzaskując z furią ciężką, okutą furtkę.

Kaśka, uderzona gwałtownie w plecy, o mało nie upadła twarzą na mokre flizy chodnika. Deszcz lał strumieniami, przecinając z głuchym łoskotem powietrze.

Kaśka odkryła głowę, chcąc ochłodzić rozpalone skronie w tej zgniławej powodzi, która smagała jej twarz wśród ciemności zalegających ulicę.

Puściła się w stronę miasta, brnąc po kostki w wodzie. Gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła gazowe, błyskając chorobliwym blaskiem wśród ciemnej przestrzeni. Rynsztoki płynęły z szumem, wylewając ze swych krawędzi brudne i cuchnące fale. W powietrzu czuć było miazmy rozkładających się ciał, płynących z tą wodą ściekającą z rynien z łoskotem jednostajnym podobnym do oddalonego głosu bębna. Kaśka biegła na oślep, przemoczona do kości, drżąca od fizycznego i moralnego bólu, wystawiając swą twarz spuchniętą pod zimne strugi wody. Ulice były puste, czasem tylko przemknęła dorożka, obryzgując trotuary wodą, lub spóźniony przechodzień biegł, usiłując parasolem zasłonić się przed ulewą.

Kaśka skręciła na prawo, nie wiedząc po prostu, gdzie ją ta ulica prowadzi.

Straciła już świadomość swych czynów, skórę miała rozpaloną, a wewnątrz zastygło w niej lodowate zimno, od którego zęby jej dzwoniły jak w febrze. Powalanymi cegłą rękami ocierała strugi wody, płynące jej po twarzy; suknie przemoczone ciężyły jej, a chustka na ramionach zdała się stufuntowym ołowiem.

Biegła jak ścigane zwierzę, wiedząc tylko, że do domu powrócić nie powinna. W bramie musiała przecież spotkać Jana, a na górze czekał na nią pan, który przykazywał jej nie wracać bez pani. Gdzież wszakże tej pani szukać?

Na domiar złego, nie może sobie przypomnieć, jak się nazywa matka pani. Gdyby się dowlokła na ulicę Berlińską – o kogóż po bramach pytać będzie?

Idzie więc nieznanymi sobie ulicami, słuchając uderzeń miejskich zegarów, których ponure dźwięki wpadają leniwie w przegniłą atmosferę jesienną.

Nagle zatrzymuje się przerażona.

Wszakże to nie wolno samej dziewczynie błąkać się tak późno w nocy. Patrol zabiera takie włóczęgi i prowadzi na inspekcję. Och! wszystko, tylko nie to… już woli narazić się na razy i łajanie pana.

I chwiejąc się na nogach z osłabienia, kieruje się ku domowi, błądząc jeszcze wśród ulic, ale odgadując prawie instynktem punkt, do którego pcha ją szalona trwoga.

W ciemnościach zdają się ścigać ją widma „policajów”, a złowróżbne półksiężyce zdobiące ich piersi błyskają dziwnie groźno w rozgorączkowanej wyobraźni dziewczyny.

Jest już przy bramie i konwulsyjnie chwyta za rączkę od dzwonka.

Gdy Jan otworzył bramę, cofnął się, przerażony tą zmoczoną, bezkształtną masą wpadającą do bramy z takim pośpiechem. Wprędce jednak poznał Kaśkę, i zatrzasnąwszy drzwi, zabierał się wejść do swej komórki. Ale na głuchy łoskot usuwającego się ciała odwrócił głowę. Pod ścianą czerniło się coś w dziwacznym skróceniu. Postąpił bliżej. Gdy wyciągnął rękę, natrafił na mokrą chustkę, która okrywała plecy Kaśki. Pociągnął za tę chustkę, natrafił na opór. Kaśka usunęła się na kolana, przybita moralnym i fizycznym cierpieniem. I zwierzę zbite, znędzniałe, upada pod brzemieniem niedoli. Czasem w najsilniejszych naturach następuje gwałtowny upadek i zmęczenie – a Kaśka właśnie należała do tego rodzaju istot.

Gdy Jan pochylił się nad nią, czuła dobrze jego oddech, ale nie miała siły odsunąć się.

Ciemności zalegały bramę, a Jan uczuł nagle, jakby coś go przykuwało do miejsca i kazało mu zbliżyć się do zmaltretowanej przed chwilą dziewczyny. Były to zmysły, które brały w tej chwili górę nad uczuciem zazdrości i pogardy dla niewiernej kochanki. Nienawidził ją za latanie po nocach do innych mężczyzn, a mimo to kurczowo zaciskał ręce, aby nie porwać jej w swe objęcia.

 

Ona wiedziała, poznała, że chwila upadku przyszła… bronić się nie mogła, nie miała siły.

Lecz gdy nagle Jan porwał ją w swe ramiona, ona konwulsyjnie szarpnęła się jeszcze jak zwierzę śmiertelnie ranione. On w swej namiętności pragnął ją uspokoić i rzucił jej słów kilka, które przyciszonym szeptem zasyczały wśród ciemnej przestrzeni:

– Głupia! Ja się z tobą ożenię!

*

Matka Julii rzeczywiście umarła tej nocy. Nie zostawiła po sobie wszakże żadnego majątku, co Budowskiego doprowadziło do szalonej rozpaczy. Dręczył więc coraz więcej żonę, która śmiercią matki wyrwana na chwilę z apatii, w jakiej drzemała, nosiła teraz swą żałobę z bezwzględną obojętnością bezkrwistej blondynki.

Zawiedziony w swych nadziejach Budowski zaczął zwracać baczniejszą jeszcze uwagę na wydatki domowe, a skąpstwo jego przeszło wszelkie granice. Obecnie już Kaśka nie mogła popełnić swych drobiazgowych kradzieży, gdyż Budowski najczęściej, idąc do biura, sam zakupywał całodzienną żywność; Kaśce pozostawało chodzić tylko za nim z koszykiem i odnosić zakupione wiktuały do domu.

Julia, pozbawiona swych tanich perfum, trociczek i chińskich papierków, wzdychała od czasu do czasu i leżała teraz prawie ciągle z przymkniętymi oczami, jak istota na wpół żywa. Z kochankiem nie widziała się od kilku tygodni. Po śmierci matki nie miała pretekstu wychodzenia wieczorami z domu. Bez kochanka i trociczek – ta kobieta wegetowała do reszty.

Kaśka po swym upadku doznała dziwnego uczucia trwogi i wstydu, a uczucie to potęgowało się z każdą chwilą.

Każda kobieta, nawet najniżej postawiona, przychodzi na świat cnotliwa; z chwilą gdy cześć swą zatraca, rzucając się w objęcia mężczyzny, uczuwa żal wielki, choćby nawet ten upadek został spełniony w najnormalniejszych warunkach, to jest usankcjonowany małżeństwem. Cóż jednak mogła powiedzieć o sobie ta dziewczyna, którą Jan wziął, nie poprowadziwszy wprzód przed księdza i rzuciwszy jej tylko jedno słowo:

– Ożenię się!

I Kaśka w chwilach strasznego niepokoju, jaki szarpał jej duszę, powtarzała sobie to słowo, mające dla niej tak doniosłe znaczenie.

– Ożenię się!

Zapewne, on ożenić się powinien teraz, kiedy ją unieszczęśliwił na całe życie.

Wydaje się porządnym człowiekiem, a ona mu wytłumaczyła, że ów „cylinder” nie był nigdy jej kochankiem. Nie powiedziała wprawdzie, że to pani wysłała ją do niego, ale przecież Jan powinien się tego domyśleć. On zapewne jej uwierzył, bo sam się przyznał, że to Marynka, spotkawszy go koło śmietnika, opowiedziała mu o schadzkach Kaśki z jakimś „z miasta”.

On nie chciał wierzyć temu latawcowi, ale gdy się sam przekonał, toć Kaśka nie powinna mu być krzywa, że ją trochę poturbował. Teraz już niechże tak będzie, jak Kaśka mówi, ale on sobie wyprasza takie po nocach chodzenie.

Kaśka przyrzeka poprawę, ale mimo złagodzenia się Jana, niepokój nie opuszcza jej ani na chwilę. Dziwno jej jakoś; czasem zdaje się, że jest zupełnie inną istotą, że tamta Kaśka – to była dobra znajoma, która umarła, a ona sama była na jej pogrzebie. Na święte obrazy spojrzeć nie może; gdy klęknie do pacierza, żegna się czym prędzej i wstaje; chwilami zdaje się jej, że ktoś za nią krok w krok chodzi i coś jej do ucha szepcze. Boi się ciemności, a gdy lampka zgaśnie, chowa się z głową pod przykrycie – stanowczo, zrobiło się z nią coś dziwnego.

Stan ten męczy ją nad wyraz wszelki. Na domiar złego Jan zmienia się od owej pamiętnej nocy do niepoznania.

Przybiera znów ton drwiący i spogląda na Kaśkę z miną zwycięzcy. To ją onieśmiela do reszty. Zdaje się jej, że Jan po prostu ją lekceważy i tym sposobem daje do poznania wszystkim, co pomiędzy nimi zaszło.

Pod tym względem nasza Kaśka nie myli się wcale.

Jan jak prawdziwy mężczyzna nadużywa swej przewagi i odniesionego zwycięstwa.

Nie pamięta walk, jakie stoczyć musiał z Kaśką, zanim mu uległa, wie tylko, że jest jego kochanką i to mu wystarcza. Widok Kaśki sprawia mu zawsze przyjemność, zbliżenie się do niej rozbudza namiętność, ale brak mu tej gorączki, jaką czuł zwykle wobec opierającej się dziewczyny. Zepsuty powodzeniem u innych kobiet, znajdował dziwną podnietę w tym oporze Kaśki i to go wiązało głównie i przytrzymywało w upartym staraniu się o jej względy; gdy osiągnął cel upragniony, widział już w Kaśce zwykłą, upadłą kobietę, niepomny, że ją sam doprowadził do tego upadku.

Gdy zbita, zmęczona, bezsilna usuwała się do jego stóp jak ofiara – porwał ją brutalnie w ramiona z triumfem istoty świadomej o swej fizycznej i moralnej wyższości. Tą jedną chwilą spadła ta kobieta w oczach Jana do poziomu, skąd wybierał zwykłe swe miłostki; teraz Kaśka była dlań tym samym, czym Marynka lub każda inna z dawnych jego kochanek.

Stąd pochodził ten dziwaczny ton, który takim strachem przejmował Kaśkę, i cała zmiana w zachowaniu się Jana.

Zresztą – Jan pragnął pochwalić się otrzymanym zwycięstwem. Zbyt długo „chodził” około „tłumoka”, ażeby cała służba zamieszkująca kamienicę nie dostrzegła tego. Marynka przy tym nie zaniedbała opowiadać o niezwykłej „miłości” Jana do „grenadiera od Budowskich”. Fałszywa pozycja stróża do Kaśki nie dozwalała Janowi zająć pewnego stanowiska wobec tych wszystkich przedrwinek, jakie rozlegały się po ciemnych kątach bramy lub klatek schodowych. Podniecony nienasyconą namiętnością, głuszył w sobie próżność, którą dotykały owe bezustanne docinki co do powierzchowności Kaśki i jej ubogich sukienek. Pod połatanym kaftanikiem przeczuwał jędrne, silne ciało dziewczyny, którego pożądał z uporem mężczyzny. Gdy wszakże dotknął się tych wspaniałych ramion i poczuł chłód gładkiej skóry, przypomniał sobie łaty na kaftaniku i wstydził się tak ubogiej kochanki. Chciał jednak, aby nikt go nie posądził o porażkę i dlatego usiłował jak najszerzej rozgłosić upadek Kaśki. Wolał przyznać się do ubóstwa kochanki niż mieć w czymkolwiek nadwerężoną sławę uwodziciela.

Zresztą – po cóż się opierała, skoro czy prędzej, czy później miała tak skończyć?

Ona – przywiązała się do niego z chwilą upadku jakąś zwierzęcą, bezwzględną miłością, uznając w nim pana, władcę stworzeń wszystkich, a siebie w szczególności; życie swe, przyszłość, rzuciła pod stopy tego człowieka, tracąc jedyne dobro, jakie posiadała na ziemi, to jest niewinność swoją.

On – po spełnieniu tej zbrodni pozostał znaczniej wystygłym, pełnym jakiejś ukrytej złości za ten długi opór, który tak rozlicznymi fortelami zwalczać musiał.

I była wielka różnica w uczuciu dwojga tych ludzi.

Ona kochać zaczęła, on – przestał, a przynajmniej zdawało mu się, że przestał.

O dopełnieniu przyrzeczenia, które tak niebacznie rzucił w chwili szału, nie myślał. Przypomniał sobie, że powiedział coś podobnego, ale to się gada każdej dziewczynie, a czyż żenić się zaraz trzeba!

Głupia ta, która uwierzy.

Zresztą, gdyby mężczyźni chcieli dotrzymywać podobnych zobowiązań, mieliby przynajmniej po dziesięć tuzinów żon. Oho! Jan wie już, jak tam się z tego wywinąć; z wielką fantazją przekręca czapkę i powtarza swoją ulubioną przypowiastkę:

– Okręt z głupimi zatonął…

Nie mówi tego wszakże do Kaśki. O! Nie – on umie „politykować”.

Choć Kaśka nie jest „furiatka”, ale mogłaby mu dobrze „przyśpilić” – a on tego wcale nie pragnie. Owszem, uśmiecha się do niej, gdy przechodzi przez dziedziniec, i nieraz poszuka jej na strychu lub w piwnicy. Ona za jego zbliżeniem drży jak liść i z nieśmiałością wielką poddaje się jego pieszczotom. W tej wysokiej, tęgiej dziewczynie przebija się zalęknienie drobnej dziewczynki – i to ją czyni nad wyraz powabną.

Nie dla Jana wszakże. On w swym zepsuciu i rozproszonym życiu brukowego zdobywcy, znajduje to zalęknienie nadzwyczaj głupie, a rumieńce Kaśki drażnią niemile jego trywialną naturę.

Cóż, u diabła, za miny jezuitki przybiera teraz jeszcze, gdy powinna zrzucić ze siebie skromność, jak niepotrzebną już szmatę? Przedtem to jeszcze uchodziło – ale teraz, to się już na nic nie przyda.

I powoli zaczyna Jan oglądać się za nową zdobyczą, zaglądając w oczy dziewczynom biegnącym po wodę z konewkami lub śpieszącym na targ z pustym jeszcze koszykiem. To bezustanne pragnienie nowości, które drzemie w krwi każdego mężczyzny, nie dozwala Janowi zadowolić się jedną na dłuższy czas kochanką.

Zresztą cóż go wiąże?

Sumienie?

Na tego robaka najlepsza pestkówka, przekręcenie czapki i splunięcie w rynsztok! To zaraz ulży, gdy człowieka taka zmora opadnie. A jak pestkówka nie pomoże, to jest waniliówka, goldwaserka, miętówka i wiele innych kordiałów. A zresztą, po cóż sama mu w ręce lazła? Kiedy taka głupia, to niech ją tam! A wreszcie, cóż złego się stało? Nie umarła przecież. Ba! Żeby wszystkie dziewczyny z tego umierały, to zabrakłoby kobiet na świecie.

Teraz już cała służba przepełniająca kamienicę wiedziała o upadku Kaśki.

Kucharka pani hrabiny bardzo wymownie przewracała oczami i usuwała demonstracyjnie brzeg swej szarej tercjarskiej sukni, gdy zmuszona była na schodach otrzeć się o przechodzącą Kaśkę. Pokojówka, blada blondynka o podsiniałych od nieprzespanych nocy oczach, znalazła na swych zgniecionych wargach dowcipną uwagę, ile razy wysoka postać Kaśki przesunęła się po dziedzińcu. Tapicerka, jej dwie sługi, właścicielka sklepiku – wszystkie te kobiety, pełne jeszcze wspomnień występnych miłostek, dorzucały słowa pogardy, które jak grad osypywały plecy dziewczyny.

Ona szła wolno, na pozór spokojna, blednąc przecież pod naciskiem tych obelg, których odrzucić wszakże nie miała już prawa.

Czuła to dobrze; te obelżywe słowa należały do niej – z upadkiem swoim przybrała te nazwy, które dawniej byłyby wstrząsnęły całą jej istotę…

Nie miała prawa zaprzeczyć obelgom, właściwie siły nie miała.

Gdyby w tej duszy mniej było niezwykłej prawości, z bezczelną śmiałością mogłaby Kaśka zaprzeczyć brutalnym domysłom swych przeciwniczek. Nieraz już chciała się odwrócić i zawołać wielkim głosem „nieprawda!”, ale gdy przyszło to wykonać, siły ją opuszczały i zwiesiwszy głowę, szła wolno, przyjmując zasłużone cierpienie.

Czuła się teraz bardzo nieszczęśliwa; względem Jana stała się nieśmiała i z trudnością przyszłoby jej powiedzieć, ile przykrości sprawiają jej te śmiechy i obelgi, które słyszy naokoło siebie.

Wyśmiałby ją może. Ach! Nie – woli już znosić w milczeniu te upokorzenia, tym bardziej, że sama na nie zasłużyła. Najwięcej wszakże cierpiała ze strony Marynki. Dziewczyna ta, do gruntu już przegniła w atmosferze kilkudniowych miłostek, szybko odczuła i zrozumiała upadek swej rywalki.

A więc i ta dumna dziewka musiała przejść wreszcie przez to!… Nie będzie więcej nosa zadzierać i jak pawica się nadymać, a uczciwością innym przed oczy rzucać. Nie jest już teraz niczym więcej, tylko tym samym co ona, Marynka, tak znieważona przez Jana i sponiewierana dlatego tylko, że ośmieliła się złe słowo na Kaśkę powiedzieć.

O! Marynka wiedziała, czym się to skończy. Takie pyszne dziewki jak Kaśka spadają zawsze bardzo nisko: za mąż się wydać chciała! Ma teraz wydanie bez ślubu.

Przynajmniej ona, Marynka, wiedziała, dla kogo się zaprzepaścić. Jej pierwszym kochankiem był przystojny, szykowny student, a nie stróż jakiś. Że później już zeszła, toć zwykła kolej, ale przynajmniej początek miała uczciwy.

A Kaśka od stróżów zaczyna! – no! zresztą, znajdzie swój swego…

Tymczasem nadeszła zima, mroźna, pełna zawiei i śniegu. Miasto całe pokryło się bielą, a na dachach piętrzyły się stosy śniegu, grożąc stoczeniem się po śliskiej pochyłości.

Na ulicach stróże owinięci w kożuchy ostrymi kosturami siekali pokłady lodu pokrywające zamarznięte chodniki; przechodnie mijali się, nie zwracając wzajemnie na siebie uwagi, śpiesząc do celu tak szybko, o ile pozwalały zziębnięte stopy i śliskie trotuary. Kobiety nie zatrzymywały się nawet przed wystawami sklepów, lecz zziębnięte wpadały do kościołów, aby tam w ustronnej kaplicy rozgrzać się trochę. Żebraczki ustawiały swe nadszczerbione garnki pełne żarzących węgli, a dorożkarze co chwilę zaglądali do pobliskich szynków, skąd wychodzili rozgrzani chwilowo, lecz coraz więcej odurzeni siłą alkoholu.

Z otwierających się co chwila sklepów, szynków lub restauracji buchały kłęby białej pary, zastygającej w powietrzu, a nad miastem unosiło się niebo szare, niepewne, oświetlone żółtą, bladą plamą niewydającą ze siebie ani odrobiny ciepła.

Na ulicach panowała jakaś dziwna cisza; rzec można, że zimno mroziło ten zwykły gwar, jaki z wnętrza ulic wybiegał ponad dachy; słaby i zachrypły odgłos dzwonka przyczepionego do dyszla sanek jęczał nieraz samotnie wśród ciszy, a krzyk Żydówki wołającej: „Marrony27! Pieczone, świeże” rozlegał się z dziwną dokładnością po zasypanym śniegiem placu.

 

Zima ta była bardzo ciężka dla Kaśki. Oprócz wełnianego kaftanika za całe okrycie posiadała tylko starą, czarną kamlotową chustkę.

Ta chustka przecież w jesieni okazała się niedostateczną ochroną od zimna, cóż dopiero gdy mrozy nadeszły! Przyszedłszy do Budowskich, Kaśka miała ciepłą wełnianą chustkę, ale podczas choroby Budowskiego Jan tak często przychodził wieczorami! Trzeba go było uczciwie przyjąć i choć z „koszykowego” nieraz porządny grosz się uskubał, toć jeszcze trzeba było dokupić tego i owego, bo wstydu przez skąpstwo jeść przecież nie można.

I chustka przewędrowała do handlarki za sumę jednego guldena, który to gulden posłużył na wyprawienie dwóch uczt wieczornych, po których aż Jan głaskał się po żołądku.

Kaśce wtedy było bardzo przyjemnie. Z wilgotnymi od wzruszenia oczami, patrzyła na zadowolenie Jana, nie myśląc o smutnych następstwach swej gościnności.

Teraz, drżąc od zimna i kryjąc odziębione ręce pod podartą szmatę, nie żałowała również zmarnowanego ciepłego okrycia. Tak być musiało – byle co Janowi na talerz położyć nie mogła.

Zresztą nie była przyzwyczajona do futer i watówek, nieraz do fabryki biegła boso, w perkalowym kaftaniczku, a zimna nie czuła. Tylko że od kilku tygodni czuje się trochę niezdrowa, zmęczona nad wyraz i jakaś senność ją dręczy. Zapewne dlatego, że nic jeść nie może – zapach potraw sprawia jej nudności. Żywi się chlebem maczanym w occie, a na mięso patrzeć nie może. Nie rozumie, co się dzieje. Dawniej wiecznie była głodna, dziś na myśl o przełknięciu strawy gardło jej zaciska kurcz, a usta ma pełne śliny.

Przy tym ręce, nogi, ciężą jej jakby z ołowiu. Spałaby chętnie dnie całe, a robota jej zupełnie nie idzie.

Bardzo, bardzo osłabła; wodę nosi z trudnością najwyższą, podłogę szoruje prawie ze łzami w oczach.

Przy tym ma odziębione ręce i nogi.

Buciki podarły się zupełnie i przez szczeliny nabierają do wnętrza śniegu czepiającego się z uporem zsiniałej z zimna skóry. Ręce jej spuchły jak poduszki i świecą się niby wysmarowane olejem. Kaśka, powróciwszy z miasta, długo musi trzeć palce, zanim poczuje, że do niej rzeczywiście należą. Pod wieczór ręce i nogi palą w nieokreślony sposób, po prostu utrzymać żelaza nie może.

Co chwila tylko wzdycha przyciszonym głosem:

– O Matko Najświętsza!

Są to drobne męczarnie nieznane zupełnie kobietom noszącym rękawiczki i buciki na flaneli. W ciasnej tej kuchence dręczy się istota piękna, młoda, wznosząca się wśród trywialnego otoczenia jak posąg, pełen doskonałych form i harmonii kształtów. A przecież kształty te, poranione, zsiniałe, skurczone cierpieniem, przedstawiają się jak masa, jak maszyna bezduszna, psująca się coraz więcej nadmiarem pracy i zaniedbaniem właścicielki.

W bezustannym zajęciu, zziębnięta lub rozgrzana do potęgi, z rękami poranionymi, z podeszwami spuchniętymi, z grzbietem złamanym, Kaśka stanowi istotny typ tak zwanej „sługi do wszystkiego”, sługi źle płatnej, źle odżywianej, ale zaprzęgniętej do roboty, jak prawdziwe zwierzę. Dawniej zbiegła przynajmniej na dół i na pogawędce z Janem spędziła kilka chwil przyjemnych – dziś i tej rozrywki wyrzec się musi.

Jan staje się coraz mrukliwszy, a chwilami patrzy na nią spode łba, z jakimś złośliwym uśmiechem…

Co więcej – spotkała go kilkakrotnie rozmawiającego z Marynką. Pomimo swej wrodzonej łagodności, zacisnęła pięści i chciała poczęstować Marynkę dobrym kułakiem; ale opamiętała się w czas.

Jakiś wstyd skrępował jej ręce i odeszła pełna smutku i zazdrości.

A więc Jan pogodził się z tą dziewczyną, którą sam „latawcem, wiercipiętą” przezywał? O! Kaśka dobrze pamięta, jak to było na strychu, i widzi jeszcze, z jaką wściekłością Jan bronił ją przeciw docinkom Marynki.

Teraz wszakże rozmawia z nią po kątach i śmieje się, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło. To źle ze strony Jana, boć chłop winien zawsze ciągnąć za swą dziewczyną.

I z wielką nieśmiałością Kaśka, po rozmaitych omówieniach, zwraca uwagę Jana na niewłaściwość tego kroku.

On wszakże nie próbuje usprawiedliwić się nawet.

– A bo co? – odpowiada zuchwale, naciągając na ręce grube rękawice z czerwonej włóczki – A bo co? Cóż to, bez pozwolenia nie mogę z dziewczynami rozmawiać?… Owa, to ci zajechała!

I z pyszną obojętnością ujmuje miotłę służącą mu do zamiatania sieni i tak macha w prawo i lewo, że Kaśka musi ustąpić i wyjść na dziedziniec.

Kaśka chciała dziś jeszcze wspomnieć i o ożenku, ale jakoś nie śmiała.

Jan tą arogancją swoją zbił ją zupełnie z tonu i onieśmielił. Choć jej przyrzekł, że się ożeni, teraz nie wspomina nawet o tym.

Dlaczego?

I w głowie Kaśki powstaje wielki chaos. Miałżeby zapomnieć? O! Nie, takich rzeczy się nie zapomina.

Kaśka z trwogą zaciska ręce na piersiach. Od chwili swego upadku myśl o niedotrzymaniu danej przez Jana obietnicy dręczy ją jak zmora. Nie sformułowała jej jednak jasno – bała się tej myśli jak jakiegoś upiora, który miał jej serce z piersi wydrzeć.

Stoi tak na dziedzińcu zziębnięta, smutna, zgnębiona, maczając swe źle obute stopy w rozmakającym śniegu. Twarz jej nosi ślady bezsennych nocy i wielkiego znużenia. Oczy, ciemnymi obwódkami podkreślone, mają wyraz szczególnej tęsknoty i głębokiego smutku. Policzki zaczynają się zapadać z lekka, a twarz cała przybrała odcień więcej żółtawy, niezdrowy.

Wielka zaszła zmiana w tej pięknej i niegdyś błyszczącej zdrowiem dziewczynie, okrągłe linie podbródka znikły, natomiast gors wypełnił się jeszcze i teraz niemal rozrywa zniszczoną tkaninę kaftanika. Tylko wzrost pozostał niezmieniony, kształtne linie czoła i nosa rysują się jeszcze dokładniej przez wydelikaconą skórę – a ramiona, wspaniałe, choć pochylone, biodra jeszcze więcej rozrośnięte i cały szkielet tej kobiety, szkielet olbrzymki, niedający się zwalczyć ani moralnemu, ani fizycznemu cierpieniu, doprasza się koniecznie jednego tylko słowa – „Kariatyda”.

Ponad nią, ponad tą gnębioną ciężkimi warunkami powszedniego bytu Kariatydą, wznosi się szmat nieba szarego, bezbarwnego jak całe życie tej istotnej nędzarki. Czym jest i dokąd dąży podobne jej stworzenie? Jakiż cel nakreślono tam w górze istnieniu tej kobiety wiecznie głodnej, zziębniętej i zmęczonej nadmiarem pracy?

I oczy jej z wyrazem wielkiego smutku błądzą po szarych murach domu i wybiegają wreszcie na rozległy plac spowity w biały całun, a kończący się długim budynkiem, nazwanym Tandetą.

Czarne bariery odgraniczające miejsce, na którym się mustrują żołnierze, z dziwną dokładnością rysują się na białym tle śniegu. Żółte mury koszar wznoszą się poważnie z tej puchowej bieli, a wał kolejowy, osrebrzony śniegiem zatacza swą drogę w śmiałym półkolu.

Kaśka zna dobrze to wszystko! Och, nieraz patrzyła na przebiegające pociągi, a Jan tłumaczył jej, czy to sznelcug, czy bombelcug nadchodzi.

Wydało się to jej wtedy bardzo ładne i bardzo wesołe, a świst zbliżającej się lokomotywy wywabił ją nieraz z kuchenki. I ot, teraz nadchodzi właśnie „towarowy” z niezliczoną ilością wagonów. Wlecze się jak olbrzymi wąż, a turkot kół najdokładniej słychać.

Kłęby pary wznoszą się w powietrze i, zda się, marzną w zimnej atmosferze. Kaśka ze ściśnionym sercem patrzy na przelatujący pociąg! Miły Boże! Gdy szedł „towarowy”, Jan zwykle wychodził na dziedziniec i szybko liczył ilość wagonów. Bywało ich nieraz do pięćdziesięciu ba! czasem i więcej. Kaśka nie mogła wtedy wyjść z podziwu, jak jedna maszyna może tyle wagonów uciągnąć naraz, ale Jan zapewniał ją, że to rzecz nienadzwyczajna. Ba! On by sam to potrafił, gdyby zechciał. To szyny „bestie” wszystko, według niego, robią; szyny to ci same koła pchają, a zdrowy chłop uciągnie tak jak maszyna, a czasem i więcej. Kaśka dziwiła się bardzo tak wielkiej sile Jana i zapewniła, że ona by nigdy się nie odważyła na podobną próbę nawet z pomocą szyn.

Jan śmiał się swym szczerym, serdecznym śmiechem, a wyciągając żylaste ręce, odwijał rękawy koszuli dla pokazania Kaśce, jakie ma silne muskuły.

27marrony (z fr.) – kasztany. [przypis edytorski]