Za darmo

Kaśka Kariatyda

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Załatwiwszy się w ten sposób, pragnie odejść, ale wysoki mężczyzna przytrzymuje ją za rękę.

– Co pani robi? Co? – zapytuje, chcąc zawiązać i przeciągnąć w ten sposób rozmowę.

Kaśka odpowiada chętnie, sądząc, że ów pan nie dosłyszał, co do niego mówiła.

– Kataplazmy, proszę pana, z siemienia lnianego i dlatego pana pięknie przeprasza.

– Za co przeprasza? – pyta znów mężczyzna, przysuwając się bliżej do zmieszanej tym niespodziewanym zbliżeniem dziewczyny.

– Za to… że przyjść nie może – odpowiada Kaśka, usuwając się o ile możności jak najdalej.

On mierzy ją dziwnym spojrzeniem. Ta dziewczyna podoba mu się. W pogardzie swej dla kobiet lubi odmiany; dziewczyna z gminu jest tak łatwą zdobyczą, po którą wyciąga się rękę, a ona sama zbliża się zwykle uszczęśliwiona zaszczytem, jaki ją spotyka.

I w mdławym świetle latarni rozbiera szybko jej wdzięki. Tak! Ta dziewczyna może być niezłą rozrywką wśród wielu innych. Dlaczegóż nie zabawić się, skoro i ona chętnie skłoni się zapewne ku uczynionej propozycji.

I bez wahania, szczypiąc dziewczynę w policzek, daje do zrozumienia to, do czego dąży. Ona, zmieszana tym nieoczekiwanym zwrotem, stoi chwilę jakby przykuta do miejsca.

Jak to?… I ten także?

Mając tak piękną panią, zaczepiać jej własną służącą… Kaśka stoi, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Cóż ci mężczyźni mają pod skórą, aby napadać na kobiety, które raz pierwszy w życiu widzą?!

On nalega.

Milczenie Kaśki bierze za wahanie i namysł. Wie z doświadczenia, że moralność nie kwitnie pomiędzy sługami, a każda prawie chętnie daje się namówić do złego. O Julię nie lęka się wcale – wie również, że sługi często dzielą się ze swymi paniami przedmiotem miłości, ale mają tę wyższość nad swymi chlebodawczyniami, że są bardziej dyskretne. A wreszcie, Julia cięży mu po prostu, rad by z nią zerwać, – lecz trudno poradzić z tą tajemniczą kobietą, wpółsenną, a mimo to namiętną. Kto wie, jaki ogień kryje się w tych przygasłych źrenicach. On się boi, może to zerwanie byłoby nadto kompromitujące, jeśli w nim źródło weźmie. Lepiej niech Julia da jaki powód, zrobi mu scenę – choćby scenę zazdrości. Już wtedy poradzi sobie z pewnością.

Kaśka przecież pragnie odejść i wyrywa się niemal z gniewem.

– Nie bądź głupia i dzika – tłumaczy jej mężczyzna – jesteś wcale przystojna, podobasz mi się, nie pożałujesz; zobaczysz!

Ale Kaśka nie słucha. Ona pragnie odejść czym prędzej, bo ogarnia ją dziwny wstręt do tego człowieka, którego ręka przytrzymuje ją silnie na miejscu.

– Puść mnie pan, puść! – odzywa się nareszcie silnym głosem – Puść, bo wszystko powiem pani!

I niezwykła energia brzmi w głosie dziewczyny. Ona, zwykle tak nieśmiała wobec ludzi zajmujących wyższe stanowisko społeczne, podnosi oczy i z wyrazem niewysłowionej pogardy spogląda w twarz mężczyzny.

W żółtawym świetle latarni spotykają się ich źrenice: jego – pociągnięte mgłą nagle zbudzonej żądzy, jej – czyste, prawdziwie dziewicze. Chwilę patrzą i Kaśka pierwsza odwraca głowę. Jakaś dziwna trwoga przejmuje jej całą istotę. Dawno już, będąc dzieckiem, widziała rycinę przedstawiającą jakąś poczwarę – pół kozła, pół człowieka. Rycinę tę znalazła na śmietniku i długo zachowywała ją, przypatrując się codziennie kilka razy.

Teraz przypomina sobie, że ta poczwara miała twarz bardzo podobną do mężczyzny, który stoi przed nią. Kaśka boi się takich złych twarzy, jest przekonana, że one nieszczęście za sobą noszą, a należą tylko do najgorszych ludzi.

Dlatego się przeraziła i teraz stoi cała drżąca, cisnąc wolną ręką gwałtownie bijące serce.

On, rozgniewany oporem dziewczyny, a zwłaszcza jej groźbą, puszcza ją nagle, rzuciwszy za uciekającą niezbyt grzeczne:

– Idź sobie do diabła!

Kaśka woli iść do samego diabła, jak rozmawiać dłużej z takim „niegodliwym panem”. Pierwszy raz w życiu nienawidzi kogoś. Mój Boże, pani taka piękna, taka grzeczna, taka wychowana, a ten pan się jeszcze jej biednej sługi czepia!

Dlaczego?

Kaśka tego zrozumieć nie może.

Wie tylko, że chce uciec jak najprędzej od nienawistnego sobie człowieka. Uszedłszy kilka kroków, potrąca jakąś dziewczynę stojącą niedaleko miejsca, na którym przed chwilą rozmawiała z kochankiem swej pani. Ponieważ powóz jeszcze nie ruszył, gdyż zawiedziony podwójnie w swych nadziejach załatwia rachunek z woźnicą – smuga światła bijąca z latarni oświetla dostatecznie potrąconą przez Kaśkę kobietę.

Jest to Marynka idąca z koneweczką po wodę do bliskiego wodociągu. Kto wie, może owa konewka to tylko pozór dla śledzenia Kaśki…

Ta ostatnia wszakże nie rozumuje i nie podejrzewa Marynki o zamiary podpatrywania jej czynności. Przechodzi mimo, cała zmieszana jeszcze dziwną propozycją i napaścią, jakiej doznała. Nie! Ona tego nigdy swej pani nie opowie. Ta biedna poczciwa pani zmartwiłaby się z pewnością. Mój Boże, przecież Jan jeszcze dla niej niczym nie jest i po prostu nie ma do niego żadnego prawa, a mimo to byłaby szczerze zgryziona, gdyby się dowiedziała, że inną dziewczynę zaczepiał. Nawet na tę myśl dostaje zawrotu głowy i o mało nie wpada pod koła nadjeżdżającej dorożki. Stanowczo kocha się w nim! Ot, nowa bieda do jej utrapień. I po co jej było wdawać się w takie awantury? Teraz ani go z serca wygryźć. Wpił się głęboko jak pijawka.

Kaśka tylko o nim ciągle myśli i chodzi po prostu jak bez głowy… Biednej dziewczynie jak ona nie do kochania. To zawsze prowadzi albo do płaczu, albo do grzechu.

I Kaśka zatrzymuje się na ulicy, czując w oczach łzy, które powoli zaczynają jej ściekać po policzkach. Owszem, niech się wypłacze, może jej lżej choć trochę będzie, bo teraz ma tyle smutku w gardle, że ją mało nie udusi.

Opiera głowę o mur kamienicy i stoi tak długą chwilę, potrącana przez przechodniów. Czegóż im stoi na drodze ta wielka i barczysta? Zabiera sobą z pół chodnika.

Może pijana?

Prawdopodobnie, bo ot wzięła się za głowę, zupełnie jak pijaczka…

Ale Kaśka nie jest pijana. Przecież ona nie piła nic, w ustach nawet dziś wódki nie miała. Tylko ją ta żałość tak „chyciła”, że się wypłakać musiała. Zapewne, że na ulicy to nie uchodzi, ale w kuchni płakać nie może, bo nie ma czasu – pan chory, to będzie zakrętanina z kataplazmami. Na ulicy to swobodniej. Jeden, drugi się obejrzy, ale Kaśka znów o nieznajomych nie dba. Dlatego teraz stoi pod murem kamienicy i kułakiem ściera łzy ciekące jej po twarzy.

*

Szybko minął koniec lata i nadeszła jesień. U Budowskich ostatnie tygodnie wlokły się powoli, niosąc z dniem każdym chorobę i nieodłączne od niej kłopoty. Budowski leżał w łóżku, stękając i przesadzając w skargach i lamentach. Julia ze zwykłą sobie obojętnością doglądała go początkowo w chorobie, ale wkrótce znużyła ją ta rola, wymagająca bezustannego ruchu. Wprędce więc pozbyła się obowiązków dozorczyni, przelewając je w zupełności na Kaśkę. Na tę ostatnią więc spadł ciężar doglądania grymaśnego starca, podawania mu lekarstw, czuwania przy nim w nocy i pełnienia rozmaitych innych posług nieodłącznych od łóżka chorego.

Julia pod pozorem aptecznej atmosfery panującej obecnie w mieszkaniu, dnie całe paliła trociczki i kadziła chińskimi papierkami, które kupowała teraz wraz z lekarstwami z apteki. Nie pomogła w tym razie opozycja Budowskiego, który krzykliwym głosem wołał, iż cała jego krwawa praca pójdzie z dymem.

Julia nie tłumaczy się nawet. Szczęśliwa, kąpała swą zgniecioną postać w sinawych obłoczkach unoszących się w przestrzeni – reszta obchodziła ją bardzo mało.

Kaśka więc miała teraz bardzo wiele do czynienia. Oprócz zwykłych zatrudnień, musiała co chwila zaglądać do sypialni, pytając, czy chory nie potrzebuje czegokolwiek.

Budowski nie był nigdy przyjemny – i żółciowe kamienie mają to do siebie, że czynią człowieka niezmiernie zgryźliwym i niewyrozumiałym dla drugich.

Kaśka przeto cierpiała bezustannie łajanie i najostrzejsze wymysły, pomimo że dokładała wszelkich starań dla dogodzenia dziwacznemu starcowi.

Pewnego dnia, dusząc się w atmosferze medykamentów i chińskich papierków, nakazał Kaśce przynieść w garnku świeżego powietrza. Kaśka, posłuszna, wybiegła na dziedziniec, łowiąc owo „świeże powietrze” dużym garnkiem glinianym. Po czym nakryła go szybko blaszaną pokrywką i pobiegła do pokoju pana. Ale to wszystko nie zadowoliło Budowskiego. Wetknąwszy głowę w garnek i odetchnąwszy głęboko, oświadczył Kaśce, że mu przyniosła stęchłe powietrze, które musiała łowić koło śmietnika.

Nie pomogły zaklęcia Kaśki, która pragnęła przekonać chorego, że „brała” powietrze ze środka dziedzińca koło kasztanów, Budowski twierdził uparcie, że powietrze jest stęchłe i że śmietnikiem trąci. Był to jeden z tysiąca kaprysów, jakie Kaśka musiała zadowalać, upadając nieraz z bezsenności i znużenia. Miała jednak jedną wielką pociechę, która osładzała jej ciężkie dnie obecne.

Oto Jan, zaproszony pewnego wieczoru, przyszedł do kuchni i przesiedział kilka godzin, rozmawiając z nią bardzo przyzwoicie. Odtąd przychodził prawie codziennie i siedząc przy stole, patrzył, jak się krzątała po ciasnej kuchence, prasując lub zmywając naczynia. Pani, wyszedłszy do kuchni, zobaczyła Jana, ale on wstał i ukłonił się bardzo grzecznie, czym sobie do reszty zjednał Kaśkę.

Powiedział nawet „całuję rączki” – a to było szczytem grzeczności z jego strony.

Pani, zapewne ujęta jego uprzejmością, nie zaoponowała przeciw tym wizytom. Owszem, popatrzyła jakoś dziwnie na Kaśkę, a potem na niego i uśmiechnęła się pobłażająco. Kaśka była tym dowodem łaski tak rozczulona, że schwyciwszy rękę pani, ucałowała ją gorąco.

Jan zganił natychmiast ten akt pokory.

Ale Kaśka nie zwracała uwagi na podobnego rodzaju gadaniny. Ona wie, że pani jest bardzo dobra i dla niej chętnie by w piekło skoczyła. Teraz tylko chodzi jej o przyzwoite przyjęcie Jana, tak, ażeby nabrał o niej dobrego wyobrażenia. Marcepanów przed nim nie postawi, ale „koszykowe” pozwala jej na małe zbytki.

 

Kawałek salcesonu, krwawej kiszki lub wreszcie para pięknych świeżych kiełbasek pojawia się zwykle przed Janem. Przy tym odkąd pan leży, Kaśka zasypuje sama herbatę, pokazując zawsze dno czajnika, aby Budowski mógł sprawdzić, czy nie za wielką ilość użyła. Nie przeszkadza to przecież dosypać powtórnie, powracając z sypialni – tego pan kontrolować nie może.

Marzenie więc Kaśki spełnione.

Owej niedzieli, którą tak smutnie spędziła, włócząc się sama po ulicach miasta i siedząc skurczona w kościele, marzyła o porządnym człowieku, który, usiadłszy koło stołu, rozmawiałby z nią życzliwie i w ten sposób życie znośniejszym uczynił.

W nadmiarze swego zuchwalstwa pragnęła, aby ten człowiek miał rysy i postać Jana! Dziś – marzenie jej spełnione; oto Jan sam we własnej osobie siedzi oparty o stół, zastawiony brudnym naczyniem i kręcąc gałeczki z chleba, rzuca nimi na uszczęśliwioną Kaśkę. Ona, zaczerwieniona, świecąca cała od potu, z rękawami zawiniętymi, krząta się po ciasnej kuchence, szorując właśnie szaflik, na pozór zajęta robotą, ale wpatrzona w Jana jak w tęczę.

W kuchni nie boi się żadnej napaści z jego strony. Bliska obecność państwa ratuje ją. Jan nie spróbował nawet żadnej ze zwykłych sobie zaczepek. Rzuca na nią od czasu do czasu gałeczkami z chleba lub schwyciwszy kropidło, skrapia ją obficie wodą, ale Kaśka zna się na żartach i wie, co znaczą podobne figle. Ona tylko boi się ciemnych kątów, w których siły zupełnie ją odbiegają.

Tu, przy świetle, koło pani jest silna i pewna siebie. Dlatego nawet uśmiecha się częściej i staje się zalotna. Jan pochwalił jej ręce, czerwone, grube, pokryte lśniącą skórą.

Powiedział, że lubi takie „łapska”, bo to zdrowie i pracowitość pokazuje. Kaśka od tej chwili podnosiła zwykle rękawki swego kaftanika, starając się o ile możności pokazać jak najwięcej swych rąk czerwonych. Była to kokieteria niewinna, istotnie kuchenna, ale zawsze kokieteria. Kaśka powoli przekształcała się na doskonałą kobietę. Cała służba będąca w kamienicy wiedziała o wizytach Jana u Kaśki i śledziła z nieokreśloną ciekawością cały przebieg tego stosunku.

Kucharka pani hrabiny, wróciwszy właśnie z adoracji Najświętszego Serca Jezusowego, zaopiniowała, że jeszcze nigdy pod dachem takiego domu nie spała! Coś podobnego mogło się zdarzyć tylko w Sodomie i Gomorze, o czym właśnie pozawczoraj z ust samej pani hrabiny słyszała. Pokojówka, młodsza i niewpisana do bractwa bezustannej adoracji, wyrażała tylko swe ubolewanie nad Janem, który będąc tak „szykantnym mężczyzną, kompornituje się z taką dziewczyną”.

Właścicielka sklepiku, żona tapicera, cały legion nianiek i posługaczek z oficyny, stanowiły niezłą armię pełniącą obowiązki policji śledczej.

Gdy Jan szedł na górę, cała kamienica wrzała oburzeniem. Jak to, o ósmej? Proszę, teraz już nie krępują się wcale. Niedługo zacznie tam przesiadywać w południe. Lepiej by było, aby właściciel komórkę stróża wynajął – Kaśka przyjmie go na mieszkanie wraz z manatkami. I nienawiść do dziewczyny rosła w miarę przychylności, jaką Jan jej okazywał. Budowskich nie oszczędzano wcale. Musi być porządna taka pani, która pozwala na takie szkaradzieństwa tuż obok siebie. Zresztą wszyscy wiedzą, co są ci ludzie warci – jaki pan, taki kram…

Tylko jedna Marynka zachowywała się nad podziw umiarkowanie. Gdy inne służące gromadziły się w bramie lub na schodach, celem zajęcia się losem Kaśki, ona przechodziła zwykle obok nich milcząca i zachmurzona. Nie dorzuciła nigdy słówka do ich rozmów, unikając po prostu najmniejszej wzmianki o swym dawnym wypadku.

Rzec można, że przeżuwała w myśli jakiś plan, który wykonać zamierzała w niedalekiej przyszłości.

Tymczasem Kaśka, zupełnie szczęśliwa, mimo nadmiernej pracy i nędznego pożywienia, żyła z dnia na dzień, czekając przybycia Jana z gorączkową niecierpliwością. Gdy zbliżała się ósma, Kaśka dostawała febrycznego dreszczu i purpurowych na twarzy wypieków. Drżącymi rękami przygotowywała nakupione poprzednio wiktuały lub rozpalała ogień dla przyrządzenia kiełbasek, które Jan lubił nad wszystko. Jakże szczęśliwa się czuła, gdy Jan spożył kolację z apetytem i wypił kilka szklanek herbaty, którą lubił mocną i z arakiem. Kaśka całą swoją pensję traciła na te traktamenty, a „koszykowym” dzieliła się w sposób bardzo nierówny z panią. Był to jedyny sposób, w jaki Kaśka ujawniała na zewnątrz swą miłość do Jana. Zaczerwieniona, zgorączkowana, z pustym żołądkiem, śledziła wrażenie, jakie robi na Janie kapusta zostawiona z obiadu lub kiszka w nowy przyrządzona sposób.

Gdy jeść nie chciał lub nie mógł, Kaśka ze zmartwienia długo spać nie mogła.

Widocznie był u innej i tam mu lepiej smakowało… Ach! W takie dnie byłaby Kaśka zdolna do kradzieży choćby dwóch szóstek, aby tylko kupić jakiś marcepan, który byłby w guście Jana. Gdy zjadł wszystko, a chlebem zmiótł talerz do czysta, Kaśka śmiała się, zatykając ścierką usta.

Otóż tak, to lubi! Widać zaraz, że ona u niego jedyna!

Tymczasem Budowski powracał powoli do zdrowia. Siedział o własnych siłach i niedługo wstać zamierzał. Julia, pozbawiona możności widywania się z kochankiem, przyśpieszyła o ile mogła u męża chwilę opuszczenia łóżka, gdyż wiedziała, że równocześnie będzie mogła udać się na schadzkę.

Pewnego wieczoru Jan przyszedł jeszcze wcześniej niż zwykle. Były to imieniny Kaśki i Jan pamiętał dobrze o tym ważnym dniu. Przyniósł jej bilet z powinszowaniem, piękny, ozdobiony bukietem z pomarańczowych i błękitnych kwiatków. Bukiet ten stanowił rodzaj przykrywki. Pod nim znajdował się prześliczny obrazek przedstawiający ogród, w którym róże były tych samych rozmiarów, co głowy przechadzających się po ogrodzie gości. Piękna dama w krynolinie i żółtej sukni trzymała białą wstęgę z napisem: „z powinszowaniem imienin”, a na odwrotnej karcie wielkimi literami wypisano:

„Od Jana Viebika, pannie Katarzynie na dowód szacunku i życzliwości, w dniu Św. Katarzyny roku bieżącego”.

Kaśka nigdy nie widziała tak pięknego biletu. Mój Boże! I to dla niej! Ach! Zaraz zatknie go za ramę świętego obrazu. Przecież Matka Boska nie pogniewa się o to.

Ale jeszcze nie koniec.

Jan wydobywa paczkę i kładzie ją na stole. W paczce tej jest para ciepłych pończoch czerwonych z niebieskim, w paski i ciepłe włóczkowe rękawiczki, całe fioletowe z pięknym zielonym szlaczkiem.

Nie! Stanowczo Kaśka doprawdy nie zasłużyła na tyle dowodów dobroci; jakże można wydać na nią tyle pieniędzy? I z oczyma łez pełnymi dziękuje Janowi za otrzymane prezenty; on nadyma się, dumny z okazanej galanterii, która go kosztowała wprawdzie kilka szóstek, ale uchylić się od przyniesienia prezentu nie mógł.

I on przecież wie, co się komu należy, i już nie z jedną dziewczyną miał do czynienia.

Kaśka za resztę swej pensji kupiła dnia tego trochę piwa i „waniliówki”. Wydobyła więc flaszki z ukrycia i stawia je przed Janem. On wykrzykuje na widok podobnej fety. Owszem, dziś chętnie coś przetrąci, bo ma właśnie apetyt.

I zabiera się do pałaszowania podanej przez Kaśkę przekąski, odkładając nóż i widelec, jako sprzęty zupełnie w tym razie zbyteczne.

Kaśka stoi tuż przy nim, uśmiechnięta, zadowolona, dolewając co chwila likieru do wypróżnionego kieliszka. Sama się napiła trochę na wyraźne żądanie Jana i gorąco jej teraz tak, że nie wie, co ze sobą zrobić. Włożyła na ręce fioletowe rękawiczki, grube, śmieszne, z jednym palcem, ale bardzo praktyczne do miasta na zimę. Pończochy leżą nieopodal. Jan proponuje, aby je przymierzyć.

Kaśka ze śmiechem odmawia.

I dobrze im tak razem w tej atmosferze dusznej, ale pełnej jakiegoś spokoju. Rozpalona do czerwoności blacha wydziela z siebie wiele ciepła, a w ten drżysty wieczór jesienny przyjemnie rozgrzać zziębnięte ciało. Jan lubi takie gorąco i prawie plecami ociera się o piec, pomimo że Kaśka przestrzega go przed możnością dostania kataru.

Deszcz z głuchym łoskotem spada na dach, przytykający do ściany, w której się znajduje okienko, zamknięte teraz i nawet już kitem oblepione; Kaśka wcześnie pomyślała o zabezpieczeniu się od zimna, w razie potrzeby – można drzwi od sieni otworzyć.

Tłumaczy to Janowi, który zupełnie podziela jej zdanie.

Zresztą Jan dziś jest bardzo wesoły. Wypiwszy piwo, zapytuje nagle zapatrzoną w swe rękawiczki Kaśkę:

– Budzę Kaśkę!

Kaśka przecież, jakkolwiek nie taki bywalec jak Marynka, ale wie, co się w takich razach odpowiada.

– W kolorze?

Jan uśmiecha się figlarnie i myśli długo.

– W szaro-papuczastym! – odpowiada, spoglądając ze znaczeniem na swoją kratkowaną kamizelkę.

Kaśka milczy chwilę zakłopotana. Zapewne Jan mówi o sobie.

Nie może mu powiedzieć całej prawdy, a niegrzecznie odpowiedzieć też nie chce. Najlepiej wybierze drogę pośrednią.

I ze spuszczonymi oczyma, sercem bijącym, szepcze.

– Bardzo… szacuję.

Ale Jan wybucha śmiechem i z całą radością z zakłopotania Kaśki woła triumfalnie:

– Salceson!

Kaśka dzieli jego radość. Mała kuchenka rozbrzmiewa wybuchami śmiechu tych dwojga ludzi, tak dobrze odpowiadających sobie rozmiarami inteligencji. Śmieją się hałaśliwie, pokazując rzędy zdrowych zębów, połyskujących lśniącą białością w czerwonej oprawie warg grubych.

Nagle śmiech milknie i ręka Jana, niosącego właśnie do ust kawałek salcesonu, opada jakby sparaliżowana. W otwartych drzwiach jadalnego pokoju stoi Budowski, drżący, niepewny na osłabionych nogach, chwytający się ramy drzwi jak małe dziecko, które niedawno chodzić zaczęło. Wychudła ta postać, bardziej do widma niż do istoty żyjącej podobna, rysuje się ostro w jasnym świetle padającym od lampy zawieszonej nad stołem jadalnym.

Budowski wstał nagle i zapragnął przejść się po pokoju. Śmiechy dochodzące z kuchni zdziwiły go nie po mału25. Cóż to za goście bawią się tak wesoło w jego kuchni?

Wartało by zajrzeć, co ten grenadier Kaśka za bale wyprawia. Stanąwszy na progu, oniemiał z przerażenia. Jak to? Pozwala sobie do tego stopnia, że przyjmuje jakichś mężczyzn w kuchni i traktuje specjałami? Nie! Tego już za wiele!

I w najwyższej pasji chwyta się za głowę, wołając:

– Miłosierdzie boże! Co się tu dzieje! Co się tu dzieje!…

Jan powstał z miejsca, zachmurzony i niezadowolony z obrotu, jaki rzeczy wzięły. Kaśka uważa za stosowne wystąpić z obroną.

– Proszę wielmożnego pana – bełkoce, przypominając sobie kłamstwa pokojówki pragnącej zasłonić swego kochanka przed gniewem pani Lewi – „to mój… brat”.

Budowski zna dobrze Jana i nie daje się wywieść w pole.

– Brat? – krzyczy, przysiadając prawie na progu – Brat? Kłamiesz, to tutejszy Jan Viebik! Brat!… One wszystkie mają stu pięćdziesięciu braci na rok.

Ach! Tego już za wiele! Pan obraża tym niezmiernie honor Kaśki i czyni to wobec Jana. Stu pięćdziesięciu braci! – tak jakby ona przyjmowała jeszcze innych! Doprawdy, pan jest niesprawiedliwy.

Budowski tymczasem postępuje kilka kroków i staje przed stołem, przypatrując się porozstawianym talerzom i butelkom.

– No! No! Ładnie się raczycie, nie ma co mówić! Królewskie przyjęcie! – zaczyna znów sycącym głosem, a wargi mu nabrzmiewają od żądzy pokosztowania tłustego mięsa, którego kawałki walają się po talerzu. Jego wygłodzony żołądek zbyt długą dietą dopomina się o swoje prawa; z dziwną pożądliwością zagląda do flaszek na wpół wypróżnionych i do kieliszków, na dnie których czerwienią się resztki likieru.

Jan tymczasem szuka swej czapki, chcąc wyjść jak najśpieszniej. Czuje, że zbiera mu się na złość i mógłby powiedzieć jakie przykre słowo, którego by potem żałował.

Ale Budowski nie uwzględnia wcale tego pośpiechu, tylko w bezmiernej pasji woła zmienionym od gniewu głosem:

– Wynoś się stąd precz, włóczęgo jeden! Żeby mi tu noga twoja nie postała nigdy!

Jan, będący już na progu, zatrzymuje się nagle. Ciemny rumieniec oblewa mu twarz i szyję. Ręce konwulsyjne mną czapkę – zwierzę kopnięte budzi się w człowieku.

– To się wie, że pójdę! – odpowiada hardo – Ale panu zasię nazywać mnie włóczęgą! Niech pan nie zaczyna, bo, jakem Viebik, zaskarżę, co pan mi honor pokrzywdził… i wtedy zobaczym, kto praw!

I roztworzywszy drzwi szeroko, wyszedł, stukając silnie obcasami. W sieni obrócił się jeszcze i rzekł łagodniejszym tonem:

– Do widziska, panno Kasiu!

Ale ona nie odpowiedziała nic, tak była przerażona całym tym zajściem.

 

Mój Boże! Cóż w tym zdrożnego, że przyjęła Jana w kuchni? Przecież robota na tym nie ucierpiała wcale. Przeciwnie, szła jej o wiele raźniej, kiedy on siedział obok, uśmiechał się i rozpowiadał takie piękne rzeczy. Zresztą, lepiej uczciwie taki wieczór w domu przesiedzieć niż się po szynkach włóczyć. Ale pan tego zrozumieć nie chce.

Wychodząc z kuchni, bardzo ostro nakazał, aby się nie ważyła nigdy wpuszczać więcej Jana; jeśli kiedykolwiek zastanie jeszcze stróża lub jakiegokolwiek innego mężczyznę, odprawi ją i da jej w dodatku najgorsze świadectwo.

Zapewne – pan miałby rację, gdyby ona chciała przyjmować jakiego ułana lub pompiera26 – to wcale nieładnie i dom postponuje, ale Jan, taki uczciwy i przyzwoity mężczyzna, nie krzywdzi kuchni, w której siedzi.

Zresztą, panu dobrze w pokoju, bo ma panią i może z nią porozmawiać i posłyszeć dobre słowo, ale Kaśce bardzo smutno w tej ciemnej kuchence, pomiędzy balią i garnkami.

Teraz będzie musiała znów po schodach i piwnicach widywać się z Janem, a ona się tych ciemnych kątów lęka. W kuchni było tak miło gawędzić we dwoje, wieczory upływały nie wiadomo kiedy.

Teraz będzie inaczej…

I Kaśka, szczerze zmartwiona, opiera głowę o kratę okienka i stoi tak długo z przymkniętymi oczami. Cały dzień pracuje tak ciężko! Dlaczego w wieczór nie może rozerwać się przyzwoicie?

Deszcz z suchym łoskotem spada na dach i w przygłuszonym szmerze spływa do rynny. Na dworze ściele się smutna słota jesienna, wiodąca za sobą plusk błota i kaszel suchotników. Kaśka stoi smutna i zgnębiona, jakby przeczuwając, że razem z tą chmurną jesienią ulatuje od niej jaśniejsza dola, a spływa ciężka, czarna godzina, tak czarna jak ta noc jesienna, siekąca ziemię zimnym, niezdrowym deszczem.

Powoli Budowski podniósł się z choroby i powrócił do dawnych swoich zajęć. Schudł tylko jeszcze więcej, zżółkł, a skóra na czaszce porysowała się w dziwaczne fałdy. Mimo nadmiernego osłabienia, ujął w swe ręce ster rządów domowych, starając się oszczędnością posuniętą do możliwych granic wyrównać szczerby powstałe wskutek jego choroby. Dla Kaśki przecież było to rzeczą obojętną. Słoty jesienne nie pozwalały marzyć nawet o niedzielnych spacerach, a widywanie się z Janem na schodach lub przed bramą nie pociągało za sobą żadnych wydatków.

Jeśli kradła, czyniła to więcej dla Julii, która od czasu choroby męża zużywała podwójną ilość pachnideł, a tym samym potrzebowała znacznie więcej pieniędzy. Kaśka żyła teraz dziwnym, gorączkowym życiem. Sypiała mało, budząc się co chwila niespokojna, pełna jakichś trwożliwych przeczuć. Zdawało się jej, że musi spaść na nią jakieś wielkie nieszczęście, którego uniknąć nie może. Z Janem stosunek jej nie zmienił się prawie wcale. Mówiła ciągle „nie”, ale czuła już, że słabnie i siły ją opuszczają.

Jan, wypędzony z kuchni, czatował na nią po ciemnych zakątkach, chwytając w przejściu i szepcząc do ucha rzeczy, od których Kaśce w oczach ciemniało.

Zresztą cały dom popychał ją do upadku: sługi spoglądające na nią tak, jak się patrzy na zgubioną dziewczynę, pan wyrzucający jej co chwila spotkanego w kuchni kochanka. Na próżno zaprzeczała ze łzami w oczach, nikt jej nie wierzył – zsuwała się nad krawędź przepaści jak kamień z góry rzucony.

Nie wołała o ratunek, ale chwilami ogarniała ją trwoga, szczególniej, gdy klękła do wieczornego pacierza. Modliła się mało i czuła, że modlitwa nie płynie jej z serca.

Dawniej – miała przesąd, że skoro zaśnie, nie zmówiwszy pacierza, – we śnie zobaczy diabła. Wierzyła w to święcie i za nic nie poszłaby spać bez pacierza. Zwierzyła się z tą swoją wiarą Janowi, który wyśmiał ją i zaręczył, że on nigdy nie mówi pacierza, a mimo to nie widział nigdy we śnie diabła, choć pragnąłby go raz zobaczyć. Kaśka zgorszyła się na razie, ale powoli zaczęła zastanawiać się nad słowami stróża i rezultatem tego zastanowienia było pewne zaniedbanie owych, tak pilnie odmawianych Zdrowasiek.

Od pewnego czasu Jan stał się dziwnie podejrzliwy i zazdrosny. Czy z własnej inwencji, czy też ulegając czyimś poszeptom, zaczął wmawiać w siebie, że opór Kaśki ma źródło w jakiejś tajemniczej miłości, której przedmiotem musi być jakaś nieznana mu osobistość.

Na próżno Kaśka zaklinała się, tłumacząc, że nigdy, ale to nigdy nie „bawiła się” z innym mężczyzną.

Jan trwał ciągle przy swoim, sądząc, że w ten sposób prędzej dojdzie do zamierzonego celu. Był to ostatni środek – jeśli by ten się nie udał, Jan czuł, że musi się wyrzec wszystkiego. Była w tym człowieku zaciekłość dziwna do zgubienia Kaśki, zaciekłość mężczyzny pełnego nienasyconej żądzy. Może w głębi tej nieokrzesanej, a nawet wulkanicznej natury tlało jakieś lepsze, rzewniejsze uczucie, ale namiętność głuszyła głos serca i zwierzę rozwielmożniało swe panowanie, głusząc wrodzony nawet najniżej postawionej klasie ludzi pierwiastek duchowy.

Kaśka drżała z trwogi przed tym zwierzęciem, które czatowało na nią po ciemnych zakątkach, lecz z uległością istoty skazanej na zatratę nie miała siły uciekać ani wołać o pomoc. Zresztą gdzież miała się udać? Do pani, którą odprowadzała na schadzki z kochankiem? – Do pana liczącego polana drzewa lub ziarnka kawy?

Modlić się nie mogła, nie umiała… zdało się jej, że Bóg odwrócił się od niej; młoda krew dopominała się także praw swoich… Szamotała się jeszcze, ale były to konwulsyjne drgania, które ocalenia jej zapewnić nie mogły. Wrodzoną uczciwość zagłuszało życie i nędzne warunki istnienia.

Piękna strona tej szlachetnej istoty za mało była rozwijana, aby mogła stanowić dość silną tarczę pokusom, które ją zewsząd otaczały. I w Kaśce było zwierzę, które budziło się pod wpływem Jana.

Podejrzenie Jana sprawiło jej boleść wielką. Skąd powstało? Dlaczego wyrzuca jej bezustannie tego drugiego, o którym ona sama nic nie wie? Nawet kilka dni temu wspominał, że to jest jakiś „cylinder”. Ach! Kaśka wie, że „cylindry” nie dla niej. Nie wdawałaby się nigdy w żadne konszachty z panami.

Cóż, kiedy Jan wytłumaczyć sobie nie pozwoli i boczy się na nią, a nawet wczoraj „dobranoc” jej nie powiedział. Może dziś przecie udobrucha go trochę.

Pani wybiera się wieczorem na zwykłą przejażdżkę – postoi więc trochę przed bramą i porozmawia dłużej.

Zamysł jej wszakże nie udaje się wcale.

Gdy nastawiła samowar, wpadł do kuchni zdyszany posłaniec, oddając karteczkę, zakreśloną niekształtnym pismem. Nakazał oddać to natychmiast pani Budowskiej, dodając, że matka pani umiera. Na Julii wiadomość ta wywarła dość silne wrażenie, bądź co bądź, była dzieckiem i przywiązanie rozbudziło ją na chwilę z letargu, w którym była pogrążona.

Nie odpowiadając ani słowa na zgryźliwe uwagi Budowskiego, że matka za często umiera, wyszła szybko, na wpół ubrana, z włosami w nieładzie.

Kaśka pobiegła za nią, chcąc jej być pomocną, lecz Julia wstrzymała ją ruchem ręki.

– Daj znać… – wyrzekła tylko, schodząc szybko ze schodów – daj znać, wiesz komu!

Za chwilę znikła na zakręcie, pozostawiając po sobie woń tanich pachnideł i paczulowego mydła. Spieszyła się bardzo do łoża matki, której choroby tak często używała za pretekst do pokrycia swych niegodziwości. Może sumienie ocknęło się wreszcie w tej wiarołomnej żonie i złej córce.

Kaśka przecież nie zastanawiała się nad tym. Ona wiedziała tylko jedno, że pani kazała jej znów rozmawiać ze swym kochankiem, a Kaśka w głębi duszy nienawidziła tego człowieka. Musi iść przecież i wypełnić rozkaz pani – inaczej mogłaby się na gniew narazić.

Gdy wybiła oznaczona godzina, Kaśka zarzuciła chustkę na głowę i wybiegła szybko na ulicę. Przed bramą stał Jan, paląc fajkę. Nie pozdrowił wszakże Kaśki, śledził tylko uważnie jej kroki. Gdy oddaliła się cokolwiek, porwał się z miejsca i pobiegł za nią. W oczach miał niepoczciwą iskrę, a przez zaciśnięte zęby przeciskały się jego zwykłe słowa:

– Ach! Psia krew zwykła! Psia krew zwykła!…

Kaśka prędko przebyła drogę oddzielającą ją od miejsca, na którym zwykle oczekiwał kochanek jej pani. Spostrzegła go zaraz, palącego jak zwykle papieros.

Przystąpiwszy ku niemu, szybko opowiedziała mu przyczynę niedozwalającą Julii przyjść na schadzkę. Nie dodała jednak – „pani przeprasza”.

Po bliższym zastanowieniu, uważała tę grzeczność za rzecz zupełnie zbyteczną.

On wszakże patrzał na nią z tym samym upodobaniem i ponowił swą propozycję z całą bezczelnością studenta szczęśliwego w przedpokojowych konkietach. Kaśka, milcząc, odwraca się, pragnąc wrócić do domu, lecz spotyka się oko w oko z Janem.

25po mału – mało; por. po trosze. [przypis edytorski]
26pompier – strażak. [przypis edytorski]