Za darmo

Złota nitka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Dlaczego kawy nie dają?

– Felci niéma – odpowiedziały chórem wszystkie prawie głosy.

– Ależ dlaczego ona tak długo nie przychodzi?

– Może poszła na przechadzkę?

– W porę, bardzo w porę!

– Może zobaczyła jaki piękny widok natury! ona tak kocha naturę!

– I zapomniała o nas i o naszéj kawie.

– Pani Felicya dziś źle wygląda. Może cierpiąca…

– A któż jéj winien? czytuje po nocach, to potém źle wygląda. Ja zawsze mówię, że dla kobiety wszystkie te mądrości…

– Do… do… don… ka… ka… karlos bi… bije się! – zrywając się z krzesła, zawołał nagle pan Aloizy. – Zno… znowu bi… b… b…

W tém otworzyły się drzwi i wszedł do salonu znany mi trochę, młody urzędnik z gubernatorskiego czy jakiegoś innego biura. Był to chłopak przystojny, dobrze ułożony, z wykształceniem umysłowém małém, ale wielkiemi potrzebami serca, bo cechą przeważnie go charakteryzującą było nieustanne kochanie się w jakiéjś pani, czy pannie. Zbyt ubogi jeszcze, aby mógł ożenić się, składał ofiary na ołtarzach wszystkich piękności Ongrodu. Przytém oprócz pań i panien kochał on jeszcze poezyą i odznaczał się zarówno wielką pamięcią, jak wcale niezwykłym darem do deklamacyi, a w rozmowie – kwiecistością stylu. Wszystkie te przymioty jednały mu pośród pań wysoki stopień szacunku i sympatyi. Objawiło się to i teraz, gdy wejście Teofila Siekierskiego sprawiło w salonie Olińskich wrażenie wielkie. Najżywiéj uległa mu panna Emilia, co zresztą było zupełnie słuszném, gdyż spojrzenie czarnych oczu Teofila naprzód ku niéj strzeliło, ale i panna Michalina wydawała się także zelektryzowaną nieco i z żywością, która odmłodziła zwiędłą jéj twarz, zawołała, że teraz, kiedy pan Teofil przyszedł, trzeba zaraz zacząć grać w karty w bałamuta, bo już z góry wiadomo, kto w czepku siedziéć będzie. Pokazało się jednak, że bez Felci ani w karty grać, ani kawy pić niepodobna. Dom cały, ze wszystkiemi swemi wygodami i przyjemnościami, w nieobecności jéj, był jakby sparaliżowany. Znowu więc rozległy się wołania i wyrzekania.

– Gdzież jest Felcia? Dlaczego tak długo w mieście bawi?

Skończyłam rozmowę moję o interesie z gospodarzem domu, a gdybym nawet nie skończyła jéj była, udała-bym, że nic już więcéj do powiedzenia nie mam, tak bardzo wyraźnie poobiednia drzemka zasnuwała mgłą łagodne jego oczy, taki wyraz ciężkiéj z nią walki okrywał dobrą i poczciwą twarz jego. Spać mu się chciało okropnie, a jednak uprzejmym być nie przestał. Zapraszał mię na kawę, które-to zaproszenie powtórzyły téż matka, ciotka, siostra i córka jego; a gdy stanowczo odchodziłam, wszyscy razem wymogli na mnie przyrzeczenie, że przynajmniéj innego dnia, jak najprędzéj, dom ich na dłużéj odwiedzę. Potém pan Józef odprowadził mię aż do drzwi przedpokoju, a gdy starszy syn jego z grzecznym pośpiechem podawał mi okrycie, on jeszcze, pomimo senności, która mocno utrudniała mu mowę, udzielał mi rad i upewnień, tyczących się interesu mego, a świadczących zarówno o prawości charakteru, jak o dobroci jego serca.

Mieszkanie Olińskich znajdowało się na drugiém piętrze jednéj z kamienic miasta. Zstępując ze schodów, zobaczyłam poniżéj siebie u jednego z zakrętów ich stojącą kobietę, któréj postawa uderzyła mię i nawet trochę zadziwiła. Była to kobieta wysmukła, bardzo kształtna, w ciemném okryciu i czarnym kapeluszu, z pod którego widać było gruby warkocz, kasztanowatéj barwy, z ognistym połyskiem. Stała nieruchoma zupełnie, z łokciem opartym o balustradę schodów, z kibicią na przód nieco podaną i twarzą na dłoni wspartą. Postawa ta była wymowną. Wyrażała ona znużenie i zadumę. Stała tak i w ten sposób wspierała się na ręce, że z twarzy jéj widziałam tylko część białego czoła i oczy duże, ciemnoszafirowe, powieką na-pół spuszczoną przysłonięte, a smutnie, okropnie smutnie w dół zapatrzone. Nie słyszała zrazu zbliżających się ku niéj kroków moich. Ja téż przez chwilę przypatrywałam się jéj ciekawie. Domyśliłam się, kim była, bo w drugiéj ręce, bezwładnie spuszczonéj, trzymała spory, zamknięty koszyk, zawierający pewnie ciastka do kawy. Oto dlaczego nie wracała tak długo i tak nie w porę bawiła za domem. Ale co pochwyciło ją tu i zatrzymało? Zmęczenie, o chwilę spoczynku wołające? czy marzenie natrętne i nieodegnalne? czy silniejszy nad siły jej moment żałości lub walki? Wszystko to razem malowało się w postawie i wyrazie jéj oczu. Usłyszała nakoniec kroki moje, porwała się, jak ze snu zbudzona, i wbiegła na schody tak szybko, że przed oczyma memi zaledwie mignął biały, delikatny, kameowy profil jéj twarzy.

Znalazłszy się na ulicy o kilkaset kroków, oddaliłam się od mieszkania Olińskich, gdy z dala już poznałam idącego naprzeciw mnie Adama Tarnickiego. Z dala nawet nie poznać go było niepodobieństwem, bo pełna siły i spokoju postawa, myślące i nieco dumne czoło, a tak w kroku jak i poruszeniach jakaś nieuchwytna dostojność, która piętnuje powierzchowność wysoce ucywilizowanego człowieka, wyróżniały go pośród tłumu nietylko ulicznego, ale i wszelkiego innego.

Gdybyśmy naturę na obraz i podobieństwo swoje pojmowali, mniemać moglibyśmy, że, jak my, doświadcza ona przystępów dobrego i złego humoru, chwil wezbranéj i energicznéj, lub znużonéj i niedołężnéj twórczości. Gdybym naturę pojmowała w sposób powyższy, mniemała-bym, że Adama Tarnickiego stworzyła ona w przystępie wielkiéj dobroci i pięknego natchnienia. Była to pewnie jedna z najwyborniejszych i najkompletniejszych organizacyi ludzkich na ziemi. Rolnik z zawodu, był on zarówno czcicielem jak znawcą nauki, a na dnie piersi swéj nosił iskrę poezyi i entuzyazmu, która była przyczyną wielu jego i cnót i cierpień. Żartując niby, mówiłam mu zawsze, iż ciężki grzech popełnia, nie rozpalając tak długo rodzinnego ogniska, po prostu, nie żeniąc się. Wkrótce dosięgnie lat czterdziestu, kiedyż potém będzie mógł nasycić się ciepłem tego ogniska? Kiedy dla społeczeństwa wyhoduje podobnego do siebie syna? Kiedyż nakoniec uszczęśliwi istotę jaką, do płci nieszczęśliwéj należącą? Na to wszystko odpowiadał mi niekiedy żartem także, częściéj jednak poważnemi a trochę smutnemi słowy:

– Nie znalazłem. Nie widziałem. Nie znam.

Nie znalazł, nie zobaczył, nie poznał kobiety takiéj, która-by odpowiadała potrzebom i serca i umysłu jego. Niestety! nie żył on tylko sercem, a najszczęśliwiéj żyć tylko sercem; skoro się bowiem w dodatku i głową jeszcze żyje, wnet i serce to dziwnych, licznych a bardzo despotycznych nabiera wymagań. Od pewnego czasu jednak zauważyłam, że przedmiot ten rozmowy począł Tarnickiemu sprawiać przykrość. Przestałam téż go w rozmowach dotykać i tylko w samotności ducha zapytywałam siebie: czyżby nakoniec znalazł, zobaczył, poznał?

Powitaliśmy się, jak zwykle bywało, po przyjacielsku i serdecznie. Powiedziałam mu zaraz, że idę od Olińskich.

– A ja do nich, – odpowiedział.

Nie słyszałam nigdy o tém, że znał rodzinę tę. Powiedział mi, że znał ją od roku, a odwiedzał z razu bardzo często, potém rzadziéj, zawsze jednak, ilekroć był w mieście, co parę tygodni więc, czasem co tydzień. Nagle błysnęła mi w myśli uwaga, że od czasu pewnego p. Adam bywał w Ongrodzie częściéj, niż dawniéj. Nie wypowiedziałam jéj jednak, natomiast opowiadałam dość długo o tém, w jaki sposób przelotnie zobaczyłam dziś p. Felicyą Olińską, co odgadywałam z postawy jéj i wejrzenia, jak dziewiczą wydała mi się jéj kibić, a czystą, delikatną i trochę tylko znużoną linia jéj profilu.

Pan Adam milczał. Szedł chodnikiem obok mnie, a gdy podniosłam ku niemu głowę, zobaczyłam, że twarz jego była w szczególny sposób zmąconą. Niepodobna inaczéj określić zmian, które zaszły w niéj, jak przez wyraz: zmącenie. Przypominała ona powierzchnią głębokiéj wody, którą swawolna ręka zmąci rzuconym kamieniem. Powstają na niéj wtedy ruchy gwałtowne, pogłębiają się linie i tryskają światła, które, gdy dzień pochmurny a woda nie błękitna, ani przezroczysta, mają w sobie coś posępnego.

Dla różnych przyczyn bywałam potém u Olińskich bardzo często. Felicyą poznałam w czasie drugich tam moich odwiedzin. Ile lat miała wtedy, nie wiem dobrze. Nie musiała być bardzo młodziutką, gdyż od lat już dziesięciu była zamężną, a jednak nie myliłam się, mówiąc p. Adamowi, że kibić jéj i wszystkie poruszenia posiadały uderzające piętno dziewiczości. Widząc ją z dala, jak w skromnéj sukni i gospodarskim fartuszku, z włosami gładko uczesanemi, a z tyłu głowy zwiniętemi w jeden połyskujący warkocz, chodziła po pokojach mieszkania, czynna, wszystkim usługująca, żywa i lekka, można ją było wziąć za młodziutką córkę domu, pannę, która nie dosięgła jeszcze dwudziestu wiosen życia. Młodzieńczość ta – a najdokładniéj – dziewiczość jéj postaci wynikała może tak z wielkiéj prostoty i skromności ubioru i układu, jak z delikatności i doskonałéj harmonii kształtów. Profil jéj twarzy, delikatny, czysto grecki, z linią nosa prostopadle od czoła spływającą i łagodném wygięciem różowych ust, nadawały jéj także pozór piérwszéj młodości. I wtedy dopiéro, gdy się na nią prosto, twarzą w twarz spojrzało, objawiała się w niéj nie dziewica już, ale kobieta, kobieta, któréj piękne czoło nie miało atłasowéj gładkości liliowego liścia, ani oczy podłużne, z wielką szafirową źrenicą, spokojnych błękitów wiosny; owszem, cera jéj bardzo biała z natury, zmęczoną trochę była i zbladłą, a w spojrzeniu przeciągłém, przenikliwém, z gorącemi blaskami na dnie, zdradzało się upalne południe życia, pełnia uczuć zarówno, jak myśli. Najpiękniejszą była wtedy, gdy mówiła lub śmiała się, bo głos jéj był dźwięczny i elastyczny, gra fizyonomii żywą, a zapał lub wesołość krzesały w jéj oczach prawdziwe ogniska iskier.

Śmiała się właśnie, gdy do salonu Olińskich wchodziłam, i z drugiego pokoju słyszałam już perłowe, krótkie gamy jéj śmiechu. Przyczyną wesołości jéj był dwunastoletni Mieczyś, który pochwycił ją pośrodku salonu i, niosącą tacę ze szklankami pełnemi kawy, ściskał ją i całował z wielkiém dla niesionych przedmiotów niebezpieczeństwem. Zlękła się snadź o swoję kawę staruszka matka, bo zwykłym sobie głosem, do tonu bolesnéj skargi podniesionym zawołała:

 

– Ty bo, Felciu, tego dzieciaka tak rozpieściłaś, że momentu spokojności…

– Bo Felcia, mamo, chce go według mądréj jakiejś metody wychowywać, – przerwała p. Michalina ze skośném i błyszczącém na bratową spojrzeniem.