„Dobędżież pług twój ziarno z roli bagnistej lub wyschłej?
„Wysącząż twe wargi skrwawione gorycz z jądra kwiatu?
„Czy ty wiesz?
„Wołaż ku tobie głos jaki kochany: radości moja?
„Wsłuchaj się w echa, które głosy niosą!
„Cisza. Nikt nie woła. To wiesz…
......................................................
…„Od śmiechu kaskady wzrok, słuch, duszę z niechęcią odwracasz?
„W pobliżu las głęboki, spokojny, samotny, cichy, cienisty, bezpieczny od świata, od ludzi, i dobrze tam spać – bez snów”.
– Tak szeptał tuman czarny, któremu na imię Smutek, który za bratem swym, Bólem, przychodzi i, gdy tamten krew wytacza, on sączy w nią truciznę powoli… powoli…
I już nic…
Kędy życie sercem tętni, kędy potok myśli płynie, kędy pręży się Wola – królowa, i do stóp królowej sługi – siły przybiegają – już nic!
Tylko ten las, głęboki, samotny, spokojny.... mchy, paprocie.... od ludzi, od świata…
Nic. Ze skabiozą białą oko w oko… z obłokiem skrzydlatym nad głową… sen bez snów…
Cóż ja wiem?… Nikt nie woła… To wiem. I nic.
.......................................................
…U wezgłowia mego wtedy stanęły dwa białe, wysokie Anioły.
Z dwóch stron wezgłowia mego dwa Anioły stanęły – i gdy skrzydła ich szerokie pochylały się nademną, jak nad dzieckiem spłakanem chylą się macierzyńskie dłonie, jeden rzekł:
Bóg.
A drugi rzekł:
Polska.
Piórami skrzydła swego oczu mych dotykając, jeden rzekł:
Bóg wie!
Pióra skrzydła swego na sercu mi kładąc, drugi rzekł:
Polska woła.
W tumanie czarnym, w głębokich głębiach jego, zapłomieniały dwa ogromne słońca.
Na płomieniejące słońca skrzydłami ukazując, Anioły rzekły:
Tam idź!
Wskróś mózgu, wskróś piersi płynęły mi głosy Aniołów i tam spłynęły, kędy życie sercem tętni.
Powstałem – szedłem – idę!
Do tumanu czarnego nie rzekły Anioły: odejdź!
Idzie za mną, ale nie jest czarny. Jak lampy niebieskie, świecą w nim oczy wysokich Aniołów i płomienieją w głębokich głębiach jego – dwa ogromne słońca.
Kędy płyną dwa złote ruczaje…
Sprzecznościom życia dziwisz się. Śmiechowi, co zadzwonił wśród krzyków tragedji, lichej glinie w pokładach drogocennego marmuru, rdzawej skazie na płatku róży białej – dziwisz się.
O, drogi! Twory życia to zlepy marmuru i gliny, uploty sznurów pereł i sznurów korali.
Perłowe gamy śmiechu, – koralowe strugi krwi;
cień chmury na jutrzni porannej, – złota gwiazda nad wieczorną zorzą;
śmiech lekki, u którego tonów, na sznurach łez kołyszą się ciężkie westchnienia;
łzy ciekące po złotogłowiu, – konwalja pachnąca na grobie;
skaczący i wybielony klown, – w ponurej celi smutku;
świst dyscypliny pokutnej, przerzynający pieśń Anakreonta;
pieśń Anakreontowa, brzmiąca w czasie biesiadnych pochodni, gdy w jasności jutrznianej skowronek dzwoni i skowronkowo, pod błękitami, modlitwę poranną śpiewa dzwonnica kościelna…
Czyś nigdy nie czuł bólu, który z samego siebie się śmieje i śmiechu, który nad sobą samym ogromnem łkaniem płacze?
Czy nie widziałeś grzechu, męką serdeczną dźwiganego ku ogromom cnoty, i cnoty, którą