Za darmo

Wielki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

II

Nagle pokój ze spuszczonemi storami, z żółtym w zmroku płomykiem kuchenki naftowej, nad którą jakaś kobieta nieznana w fartuchu i czepku białym przyrządza jakąś mieszaninę z ohydną barwą i wonią. Leżę na pościeli, oczyma, które przymykają się co moment, spoglądam na aksamitne obicie ścian, po którego tle amarantowem wiją się jaśniejsze nieco arabeski i myślę, że to obicie kiedyś już widziałem, tylko że było na niem więcej złoceń… ach, są i teraz, tu i tam połyskują, tylko dostrzegam je z trudnością i wzrok mi nużą tak, że powieki zamknąć muszę. Nic nie rozumiem. Gdzie jestem? dlaczego leżę? czy to noc jeszcze, albo wczesny poranek? Ale kto to ta kobieta i co ona robi? jakąś obrzydliwość przyrządza? Ach, żeby się wyniosła coprędzej, razem z tem czemś rogatem i płonącem, co wydaje z siebie taki nieprzyjemny zapach!… Pani! moja pani! kto pani jest? czego pani tu… Nie mogę… mówić! Chcę mówić, a tylko ustami poruszam… Nic nie rozumiem! Aha! prawda! to po tym koncercie… byłem tak rozgrzany i przez drzwi otwarte straszny chłód… ale to przejdzie… żeby tylko kto był łaskaw… skrzypce… Cóż, kiedy prawej ręki niema… gdzie moja prawa ręka? Nie mam ręki? Pani! ręka! proszę mi oddać rękę! Aha! nakoniec mogę nietylko mówić, ale krzyczeć! Przelękła się, biegnie do mnie… Kto? Henryka? Nie. Dlaczego? ona powinna być tu… nie ta nieznajoma! Dlaczego Henryka nie przyszła? Gdzie moja prawa ręka? Pójdę jej szukać, puśćcie…

Mętny widok dwóch stających przy łóżku drabów, niejasne uczucie toczonej z niemi walki, śmiertelny przestrach o zgubioną rękę, której stale nie czuję, wściekła żądza odszukiwania jej, której zadowolnić nie pozwalają trzymające mię draby i – koniec wszystkiego, czarna noc bezmyślności, śród której tylko dręczy mię nieustannie ckliwy zapach i strach, okropny strach o zgubioną rękę…

Takie błyskanie i gaśnięcie przytomności powtarzało się wiele razy. Płomyk świecy zapadał na dno świecznika, wybuchał znowu, chwiał się w zdumieniu nad mglisto oświetloną rzeczywistością, aby znowu pogrążyć się w czarnej czeluści… Przyszedł nareszcie dzień, w którym powiedziano mi, że o mało nie umarłem, ale że teraz napewno żyć będę. Podobno bakcylus tyfusowy niewiedzieć skąd zawędrował do organizmu mego, w dodatku przez drzwi wypadkiem otwarte, mroźny wiatr owiał mię po wyjściu z upalnej sali – i o mało nie umarłem…

O mało nie umarłem! Więc mogę umrzeć! To, czego uniknąłem wczoraj, może spotkać mię jutro, za rok, za lat kilka! Ależ naturalnie, nawet musi. Wiedziałem o tem przecież, każdy wie o tem, że jest istotą podlegającą śmierci, ale jak wie? mętnie, dorywczo, można powiedzieć, bezmyślnie, gdyż nigdy na tem wyobrażeniu nie zatrzymuje myśli. Życie porywa myśl, jak potok gałązkę niesie tak chyżo, rwie tak gwałtownie, zakręca w tyle kółek i zygzaków, że nie spuszcza się ona nigdy na dno otchłani, w której ma zginąć. Ktoś powiedział, że każdy wie o konieczności umierania wogóle, ale nikt nie wierzy w to, że sam umrze. To nieprawda. Wierzyć, każdy wierzy, ale myśleć o tem nie pozwala nikomu wartki potok życia. Mój potok był jednym z najbystrzejszych i najszumniejszych w świecie; nic też dziwnego, że gałązka ślizgała się, kręciła, skakała po roziskrzonych falach, nie mając ochoty ani czasu do spoglądania na dno otchłani. Kilka razy widziałem był umierających i umarłych, ale ten widok nie wzbudzał we mnie nic, oprócz pospolitych uczuć smutku i pożałowania. Do siebie samego nie stosowałem nigdy tej okropności. Ten i ów umarł, szkoda biedaka, jeżeli był mi bliskim, mam serce ciężkie i nawet łzy w oczach, ale muszę przygotować się do wystąpienia jutrzejszego, przerobić szczegół pewien w utworze swoim, wyrozumieć do dna utwór cudzy, złożyć wizytę, pójść na ucztę, odpisać przyjacielowi, widzieć się z kochanką… Potok rwie i nie daje czasu do zastanawiania się nad rzeczą dobrze wiadomą, ale dla mnie osobiście tak jeszcze odległą, niepewną, omgloną, że prawie niemożliwą. Wiem o tem, że jest więcej niż możliwą, bo konieczną, ale ta świadomość martwo spoczywa na dnie mego umysłu, po którym szumnie i tłumnie wirują odbicia zjawisk świata, a jeżeli kiedykolwiek obudzi się i o nieuniknionej przyszłości zaszepce, znowu ją w sen pogrążam lekceważącem machnięciem ręką i zuchwałą myślą: „co tam! gdy przyjdzie, to przyjdzie i kiedy to tam jeszcze będzie!”

Nagle, wir ustał, szum ucichł, zjawiska świata, ukryte za ścianami zamkniętego pokoju, przestały odbijać się w moim umyśle. Widok ludzi i rozmawianie z nimi są mi wzbronione, leżę w ciszy ustawicznej, prawie nieruchomy od osłabienia, z wyjątkiem mózgu, który zaczyna poruszać się i pracować. Przecież życie dotychczasowe upłynęło mi w sferze wysokich zajęć umysłowych: uczyłem się, zapamiętywałem, kombinowałem, tworzyłem; towarzystwo, którego byłem członkiem i ulubieńcem, składało się z ludzi także uczących się, kombinujących, myślących i, ażeby rozmawiać z niem, przestawać, trzeba było mniej lub więcej wiedzieć, umieć, myśleć. Więc codzienną strawą mego mózgu i jednocześnie codziennym jego produktem było myślenie. Przywykł do tego i, gdy tylko zdołał, zadawalniać zaczął to przyzwyczajenie.

Przedewszystkiem ten bakcylus i to dmuchnięcie wiatru! Ileż razy słyszałem, że posiadam wielką duszę artysty i jak mocno sam w to wierzyłem! Wielka dusza! Wielki mistrz! Wielkość! Przedmiot miłości i uwielbienia świata! A istotka, wiadomo jak nieskończenie drobna, o mało mię nie zabiła. Dmuchnięcie wiatru o mało nie zrzuciło mię ze świata! Któż mi teraz powie: kto jest większy: ja, czy bakcylus? i co jest silniejsze: podmuch wiatru, czy miłość świata? Ten powiew wiatru dotarł mię przez drzwi otwarte przypadkiem, oto więc czynnik trzeci: przypadek! Nieskończenie mały bakcylus, płochy wiatr, bezmyślny przypadek, oto trójprzymierze, które o mało nie pogrążyło w nicość mojej – wielkości. A jeżeli tym razem nie uczyniło tego jeszcze, uczynić może lada dzień i lada rok, albo też wyręczy je w tem jaka inna, równie dostojna spółka. Śliczna wielkość! Ladajakie żyjątko pochodzenia niepewnego, bo niewiadomo nawet dobrze, czy jest rośliną lub zwierzęciem, lada jaki lokaj głupi czy roztargniony, który swojej wielkiej ręki w białej rękawiczce dobrze na klamce nie oprze i – już po niej! A zdarzyć się to może – niewiadomo kiedy, właściwie zawsze, wtedy gdy w pocie czoła walczę z trudnościami swojej sztuki i gdy z szaloną radością je zwyciężam, kiedy smyczek mój jak palce rzeźbiarza glinie nadaje kształty różne ciałom i duchom ludzkim, kiedy usta moje płoną i drżą na ślicznych ustach narzeczonej… bo miałem wtedy właśnie narzeczoną, lecz schorowany mózg mój, rwąc się do myślenia, o niej myśleć nie chciał i czynił nawet wysilenia, aby w najdalsze głębie usuwać przypomnienie, które posyłało do serca ukłócie bólu… Usiłowałem nie myśleć o narzeczonej i nie zdawać sobie sprawy, dlaczego każde przypomnienie o niej sprawiało mi ból w sercu. O śmierci zaś myślałem bez bólu, tylko ze zdziwieniem zrazu, potem z niesmakiem, a potem z ciekawością nadzwyczajną i smutkiem tak głębokim, że prawie dotykalnie czułem wsuwającą się do wnętrza ciemną chmurę. Do tego stopnia przywykłem poczytywać siebie za istotę, że tak powiem wierzchołkową, to jest u samego szczytu stworzenia umieszczoną, że pogodzić się nie mogłem z pojęciem, aby żyjątko niesłychanie liche, u samego spodu świata niewidzialnie istniejące, dzierżyło nademną prawo życia i śmierci. Zdumiewało mię to i ogromnie upokarzało. Raz na myśl o tem, jak byłem dumny ze swych natchnień i umiejętności, ze swego tytułu twórcy, z całego siebie, zaśmiałem się tak głośno i przeciągle, że poczciwa kobiecina w białym fartuchu mniemała, iż znowu tracę przytomność i co prędzej posłała po lekarza. Przyszedł, znalazł wszystko w porządku i zapytał, co mię przed godziną tak bardzo rozśmieszyło.

– Mój konsyljarzu, rzekłem, byłem świadkiem widowiska szczególniejszego: sam w oczach własnych zmniejszałem się, zmniejszałem, aż stałem się mniejszym od bakcylusa.

– A myśmy przyglądali się panu przez mikroskop? co? – zapytał, z powstrzymywanym, lecz wyrywającym się na usta uśmiechem.

– I w ten sposób przyglądając się, jeszcze wątpię, abyście dokładnie rozpatrzyć mogli to, co działo się i stawało we mnie.

– To jest: z panem?

– Nie; we mnie…

– Majaczenie wzroku i umysłu skutkiem wielkiego osłabienia. Zachowuj się pan spokojnie, jedz swój beefsteak, pij portwejn, a wkrótce będziesz nam znowu wielkim…

– Wam może, ale już nie sobie.

W pierwszej chwili samotności zapytałem siebie: czemże będę po… tem? Po czem? No, po tem, gdy mię grzybek jaki zje, albo zefirek z ziemi zrzuci? Wiedziałem trochę w co po takiej katastrofie zamienia się ta część człowieka, która nazywa się ciałem i przez czas jakiś czułem do swego taką ohydę, jakbym już widział je zamienione w ciecz zgniłą i cuchnącą. I naprawdę widziałem, z taką siłą wyobraźnia moja pracowała nad wytworzeniem obrazu tej metamorfozy przeraźliwej, a – nieuniknionej. Teraz, pojęcie o nieuniknionem zastąpiło we mnie uczucie dalekości tak nieokreślonej, zamglonej i niepewnej, że łączącej się prawie z niemożliwością. Widmo, którego przedtem pierwszych zarysów nawet nie rozpoznawałem, wyskoczyło z najdalszej głębi perspektywy i, chwytając mię za gardło, krzyknęło: jestem! muszę być! Przypatrz się jakim jestem! I ze zgrozą, jeżącą włosy na głowie, z niesmakiem, budzącym niekiedy nienawiść dla samego siebie, przypatrywać się musiałem, lecz po upływie pewnego czasu, jak tonący gałęzi, uchwyciłem się myśli następującej. Dobrze, to wszystko stanie się z ciałem. A duch? Ileż razy słyszałem powtarzane i sam powtarzałem słowa: natchniony, ognisty, głęboki, twórczy, wielki duch! Co to takiego? Myśli, uczucia, natchnienia, wzruszenia moje. Nadewszystko pieśni moje, ach, te pieśni, które mózg mi przerzynały, jak błyskawice niebo, lały się z pod mej ręki rosą tonów, porywały mnie i przezemnie tylu innych z nad ziemi w strefy idealne, – wszakże to nie składało się z białka, ani tłuszczu, nie oddychało tlenem i azotem, nie było wiadomego pochodzenia. Więc gdy pochodzenie wiadome nie jest, o końcu także nic pewnego powiedzieć niepodobna. Gdy nikt nie widział składników zjawiska, nikt rozsądnie twierdzić nie powinien, że ulegnie ono rozkładowi. Sam nie wiem, jak pod wpływem zapewne mnóstwa czynników, znajdujących się w nauce, towarzystwie, sposobie życia, rozstałem się był oddawna z doktrynami religji objawionych, zatem i z tą, która upewnia o nieśmiertelności duszy ludzkiej. Nigdy zresztą nie myślałem był o tem ani poważnie, ani długo. Jak w dzieciństwie na wiarę i niejako mechanicznie przyjąłem był mniemanie twierdzące, tak potem przeczące, niewiadomo którędy, zapewne przez wiele otworów naraz, wniknęło do mego umysłu, ale przebywało w nim tak długo, że stało się integralną częścią jego całokształtu. Niepodobna mi było jej odmienić, nie odmieniając całości, co naturalnie, musiałoby być dziełem długiego czasu i wielu innych czynników, działających gromadnie i stopniowo. Więc nie myślałem, że posiadam duszę nieśmiertelną, ale śpiesznie, prawie rozpacznie chwytałem się myśli, że… jednak… może jest w człowieku coś… coś innego niż ciało, jakiś pierwiastek niewiadomy, niepoznany, nienazwany, który nie zginie… Zginąć nie chciałem. Niech tam już ciało! Ale to, co we mnie myśli, czuje, śpiewa… ach, moje pieśni natchnione, ukochane, piękne… aby to zginąć miało, temu sprzeciwiałem się z całej siły żalu i oburzenia. Doświadczałem takich uczuć, jakbym patrzał na rzecz nieswoją, całkowicie nawet odemnie odrębną, ale piękną, ukochaną, wpadającą w olbrzymią próżnię. Była to bezdenna, bezbarwna, ckliwa nicość. Powstawanie rzeczy rozumnych, subtelnych, szczytnych z tem przeznaczeniem, aby niknęły bez śladu w głupiem, brutalnem – nic, wydawało mi się niesprawiedliwością tak olbrzymią i niepojętą, że ani zrozumieć jej, ani uwierzyć w nią nie mogłem. Sama myśl o jej możliwości dokuczliwa i do odegnania niepodobna, fatalnie oddziaływała na mój stan fizyczny. Lekarz niepokoił się i zapytywał, czy wypadkiem nie dręczę się jakąś troską lub niezadowoloną chęcią? Odpowiedziałem, że istotnie dręczy mię żal, iż obok uprawiania sztuki nie oddawałem się badaniom naukowym.

 

– A toż po co?

– Wiedziałbym teraz, czy bakcylus zjeść może razem ze mną i mój talent…

– Genjusz, poprawił lekarz.

– Genjusz, powtórzyłem; otóż wiedziałbym teraz, czy mój genjusz zamieni się prędzej lub później, na równi z innemi igredjencjami mojej osoby, w gazy i sole?

– Ależ, drogi panie, wcale nie wiedziałbyś o tem tak samo, jak teraz nie wiedziałbyś o tem ani jednej literki…

– Jakto? Gdybym był uczonym? bardzo uczonym? wielkim uczonym?

– Gdybyś był nawet większym uczonym niż jesteś artystą, gdybyś był tak uczonym, jak wszyscy uczeni świata, którzy byli, są i będą, nie wiedziałbyś o tem tak samo, jak teraz nie wiesz. Nikt o takich rzeczach nic nie wie. Na to pytanie religje odpowiadają: tak! materjalistyczne kierunki naukowe: nie! lecz jedne i drugie do twierdzenia, zarówno jak do przeczenia, dochodzą drogą wiary, nie wiedzy. Nauka rzetelna, spokojna, – przytem tak rozległa, że widnokręgu swego nie zamyka w granicach żadnej parafji, posiada w tym wypadku jedną tylko odpowiedź: nie wiem!

– Po cóż ślęczycie nad nauką?

– Przez miłość dla prawdy i przez pragnienie służenia człowiekowi…

– Skoro jednak prawda może być dla was tylko ułamkową…

– Niemniej jest piękna i wielka…

– Skoro ostatecznem przeznaczeniem człowieka nawet największego musi być to, aby został zjednoczony przez bakcylusa…

– Albo przez czas, który sprawia, że komórki ciała odnawiają się z coraz mniejszą łatwością i dokładnością…

– Albo, ażeby go dmuchnięcie wiatru zwiało z ziemi…

– Co wszystko nie przeszkadza temu, że przez pewien przeciąg czasu żyje on i przekazuje życie pokoleniom następnym, że więc życie jest faktem, zarówno jak umieranie, a nawet stalszym i rozleglejszym, bo umiera jednostka, a ród trwa, że zatem to, co ułatwia, ulepsza, podnosi życie, jest narzędziem posiadającem wartość odpowiednią swojej mocy i skuteczności. Excelsior!

– Co powiedziałeś, doktorze?

– Excelsior! Podnośmy wartość swoich narzędzi!

Zaśmiałem się. Głupstwo! Będę kuł, ostrzył, szlifował swoje narzędzie, kiedy wiem, że w pierwszej lepszej chwili niewiedzieć co może wytrącić mi je z ręki? Wprawdzie, co przez nie sprawię, będzie sprawionem, ale mnie samemu jaka z tego korzyść? Mnie nic nie wyratuje od stania się niczem, albo przynajmniej od dośmiertnej niepewności, czy nie stanę się niczem. Przywykłem być istotą wrażliwą, ruchomą, myślącą i nie chcę być gazem, ani solą, z całej siły swojej nie chcę, wszystko, co jest we mnie, opiera się i oburza przeciw końcowi takiemu. Co on prawi? Trafił też we mnie jak kulą w płot swojem excelsior! Kiedym proch, to proch, i nic nie pomoże udawać gwiazdę. Śliczne excelsior! lepić skrzydła, aby stopiły się – w czem? w chorobie, albo w starości! Pfu! jakie to marne, głupie, bezcelowe! Jednak marnej, głupiej, bezcelowej roboty dokonywałem przez lat wiele z radością i dumą, przez nią byłem szczęśliwy! Bom nie myślał o jej i swoim końcu. Gdy tylko zacząłem myśleć… Wiem, że znajdą się tacy, którzy powiedzą: nie myśl i teraz, a znowu będziesz szczęśliwy! Ale to niepodobna. Zbyt wysoko ceniłem dotąd palącą się w głowie mojej pochodnię, abym miał gasić ją teraz, gdy po tylu świetnych wyrzuciła z siebie blask ponury. Jej to przewidywane i przypuszczalne unicestwienie najwięcej mię oburza, a miałbym ją sam unicestwiać? Opanowywałem nieraz swoje namiętności, ale myśli opanować nie potrafię. Gdyby nawet nie honor i zasady, mam w sobie instynkt wzbraniający mi krzywdzenia innych i plamienia siebie, poprostu nie znoszę bólu u innych i plam na sobie, dlatego też najbardziej opanowywałem swoje namiętności. Lecz ani honor, ani zasady, ani żaden instynkt odziedziczony nie zabraniają mi myśleć, przeciwnie, cały bieg życia przodków moich, od kilku już pokoleń i mojego, wypracował we mnie konieczność myślenia. Rzecz była w tem, aby nie zaczynać, ale skoro bakcylus sprawił, że zacząłem myśleć – muszę czynić to dalej i zanurzać się w tem myśleniu, jak w czarnej wodzie.

W stanie moim psychicznym znajdował się jeszcze szczegół pewien, który dolegał mi niejasno, lecz nieustannie. Doświadczałem niejasnego, ale nieustannego niepokoju o swoją prawą rękę. Już w czasie choroby miewałem mętne przebłyski pojęcia, że dzieje się z nią coś niedobrego i doświadczałem trwóg niedługich, lecz przeszywających. Teraz trwoga przemieniła się w głuchy niepokój, którego uciszyć nie mogą zapewnienia doktora, że – to przejdzie. Nic więcej, jak bóle doświadczane w ramieniu i palcach ręki, a także niemożność wykonywania pewnej serji ruchów. Chcę wyciągnąć ramię ponad głowę i sięgam niem tylko poniżej czoła; dalej w górę posuwać się nie chce i ma taki pozór, jakby było skrócone. Poprostu, nie słucha mię, moje własne ramię nie słucha moich rozkazów, prawe ramię, to właśnie, które dla manewrowania smyczkiem potrzebuje giętkości woskowej, szybkości błyskawicznej, delikatności ptasiego pióra. Przy tem i bóle najczęściej słabe, ale czasem tak ostre, że zaciskam zęby, aby nie krzyczeć i nocami sypiać nie mogę. Co się stało? A no, ten podmuch wiatru, ogarniający rękę do najwyższego stopnia rozgrzaną przez kilkogodzinne granie, rękę muzyka, która i bez tego skłonna jest do podlegania chorobom pewnego rzędu, przytem skutki przebytego tyfusu, podobno najczęściej do jednego większego wypadku „przyplątują się” inne pomniejsze. „Przyplątują się” było wyrażeniem doktora mego, który pomniejszy wypadek, po szczęśliwem przeminięciu wielkiego, traktował bardzo lekceważąco. Z tyfusu można umrzeć, a zapalenie nerwu w ramieniu, głupstwo! nikt jeszcze z tego nie umarł. To przejdzie! Ba! gdybym był pewny, że przejdzie! Ale nie byłem pewny. Ileż razy obijały mi się były o uszy opowiadania o mylności sądów i przepowiedni lekarskich! Obijały się były tylko i odskakiwały, do mózgu na pozór nie wnikając, bo przedmiot ten wcale mię podówczas nie obchodził. Ale teraz, jak na zaklęcie, pamięć powtarzała mi je wszystkie, co do jednego. Przeklęta pamięć, odbierająca wiarę, któraby mogła wyjąć ze mnie świder niepokoju! Zresztą i zdrowy rozsądek powiada, że człowiek, choćby najbieglejszy w zawodzie swoim, mylić się może. Wprawdzie, może on także wydawać sądy trafne. Może przejdzie! Pewno przejdzie! Wszak jestem jeszcze i przez czas jakiś będę zbyt słaby, aby do skrzypiec powrócić, a dopóki siły zupełnie odzyskam – to przejdzie! A jeżeli nie przejdzie? Może nie przejść! Może nawet być czemś innem, trwalszem, inaczej się nazywającem niż mniema lekarz! Jeżeli więc nie przejdzie? Boże! Boże! Boże! To gorsze od śmierci! Nie chcę! Wolę umrzeć całkowicie, niż gdyby ramię moje umarło, przy mnie żyjącym! Wolę śmierć doraźną, choćby przez nią zatonąć miał w nicości klejnot mój – dusza moja pieśni pełna, bo przynajmniej na jej unicestwianie się patrzeć nie będę codzień, przez całe dni i dni szeregi, oczyma żywego trupa… Ale szalony jestem i trwoga moja jest dziecinna. To pewnie przejdzie! Oto już przechodzi! Cały dzień przeminął bez bólu i już, zdaje się, gdybym tylko zrobił wysilenie, mógłbym ramię!… ot, tak… Nie, nie mogę! Próbuję i usiłuję co godzina, czasem kwadrans, natychmiast po obudzeniu się ze snu, w długich przerwach nocnego spania… i nie mogę! Nie! to nie przejdzie! On śmieje się z mojej niecierpliwości. To nigdy nie przechodzi tak prędko! Trzeba podledz kuracji, której teraz, dla braku sił, znieść jeszcze nie mogę, ale której skutki są zawsze niezawodnemi. Niezawodnemi! Mówi o tem z pewnością zupełną, a jest człowiekiem uczonym i doświadczonym. Dziecinny jestem ze swoją trwogą. To przejdzie! Ach, niepodobnaby mi było przedtem przypuścić ani przeczuć, aby człowiek mógł stać się takiem wahadłem zegarowem, tętniącem: radość! rozpacz! radość! rozpacz! i aby także miał stać się stworzeniem tak nędznem, tak okropnie zmalałem, skurczonem, wobec samego siebie i swojego niestałego jak wiatr, a jak wszystko na ziemi tajemniczego przeznaczenia!

Słyszałem, szczególniej czytałem wiele o rekonwalescentach, którzy powracające do nich zjawiska świata i tętna życia witają z błogością niewymowną. Dlaczego ze mną było inaczej? Naturalnie. W książkowych opisach rzecz dzieje się zazwyczaj na wiosnę, lub w lecie, najczęściej na wsi, jeżeli i w mieście, to na wiosnę lub w lecie, kiedy słońce promiennie świeci na czystym lazurze nieba, drzewa stoją w zieleni, kwiaty kwitną, ptaki świergocą, zefirki roznoszą w powietrzu miłe wonie… Powracającą do zdrowia osobą bywa dzieweczka naiwna, młodzian pełen poetyczności, mąż ukochany, żona ubóstwiana, ojciec rodziny i tym podobne istoty, którym krogulcze zapytania w mózgu się nie zstępiają, czarne myśli chmurą nie zsuwają się do wnętrza, na które otaczający dmuchają, chuchają, zlewają morze miłości, wezbrane od doznanej trwogi. Kto wie, czy nie to właśnie dmuchanie i chuchanie miłości odwiewa od nich krogulce i chmury? Więc jak dzieci naiwne i ufne wracają na łono matki ziemi, z dziecinną uciechą wyciągają ręce (wśród pięknej i świeżej natury) po przysmaki, któremi delektują się (zawsze wśród pięknej, świeżej natury) z tem większą przyjemnością, im bliższe było przypuszczenie, że ich już nigdy – kosztować nie będą. Ze mną inaczej: mnie otaczają cztery ściany hotelowego pokoju, okryte obiciem amarantowem, po którem wiją się nieco jaśniejsze, ale także amarantowe arabeski. Sprzęty amarantowym aksamitem powleczone, parę politurowanych stołów, zwierciadło, łóżko, wieszadło na odzież i – koniec! Ani śladu drzew zielonych, ptaszków świegocących i miłych zefirków. Za dwoma wielkiemi oknami, nad któremi spuszcza się dobrze przybrudzony feston z amarantowego aksamitu – zima biała, w mieście od karnawału oszalałem. Ściana przeciwległego domostwa jasnobrunatna, nad nią dach od śniegu biały, wyżej jeszcze biały pasek nieba, w głębokim dole biały pas ulicy, po której mkną z brzęczeniem dzwonków roje sanek i – nic więcej. Ani śladu lazurów i złocistych promieni. Tyle co do natury; ludzie gromadnie zapisywali swoje nazwiska u drzwi moich, dopóki były one przed niemi zamknięte, a gdy tylko otworzyły się, poczęli przez nie wchodzić także gromadnie. Grady zapytań, elegje żalów, hymny uciechy i – ogromne, niepodobne do utajenia zajmowanie się moją chorą ręką, Ręka! czy być może? I to prawa! Co za traf szczególny i nieszczęśliwy! Ale przecież to przejdzie! Naturalnie, że przejdzie! Niepodobna, aby los był tak okrutny, aby przyprawić świat o tak niezmierną, kolosalną stratę! Jednak, co to jest? co mówi lekarz? jak się to nazywa? jak prędko przejść może? Z gradem tych pytań grady życzeń najlepszych, najgorętszych, lecz razem z niemi coś takiego w wyrazach twarzy i spojrzeniach, coś niepodobnego do ułowienia i zamknięcia w słowach, ale co mówi: „może być bardzo, że jesteś zgubionym!” „Ot, może już i po wszystkiem!” „Jeżeli nie przejdzie, to… no! trzech groszy wart nie będziesz!” Stałem się przenikliwym i w dwóch czy trzech parach oczu dostrzegłem na dnie, na samej najdalszej głębi, szybkie jak błyskawica zamigotanie radości. Zadziwiło mię to zrazu bardzo. Cóż złego zrobiłem tym ludziom? Nic a nic dobrowolnie, lecz mimowolnie – zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy… jeżeli zniknę, oni wysuną się naprzód. Ale to były wyjątki. Ogromna większość troszczyła się szczerze o moją przyszłość artystyczną, ale za nią mnie samego nikt nie dostrzegał. Jeżeli talent twój przepadnie, będzie to dla nas żałość, dla świata strata wielka, ale ty sam jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem; jeżeli uwielbiamy cię i drżymy o ciebie, to jako o artystę, a jeżeli dla tej lub owej przyczyny przestaniesz być artystą, ciebie samego rzucimy do kąta, jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Twoje osobiste wady i przymioty nie posiadają dla nas znaczenia żadnego i z góry już przebaczamy ci pierwsze, a nie wymagamy od ciebie drugich, bylebyś pozostał artystą, czyli, bylebyś nadal, tak jak dotąd, dawał nam sumę wzruszeń, których potrzebujemy. Twoje zgryzoty, żale, rozpacze obchodzą nas tyle, co śnieg przeszłoroczny i dotąd tylko czynić będziemy starania nad ich umniejszeniem, dokąd nie utracimy nadziei, że uratują one artystę, naszego artystę, sprawcę naszych duchowych przyjemności i korzyści. Z chwilą, w której się przekonamy, że artysta zginął, na człowieka machniemy ręką i oddalimy się, co najwięcej pokiwawszy nad nim głową litościwie. Czynili starania, doradzali i nawet przyprowadzali mi słynnych lekarzy, znosili z miasta wiadomości i plotki, czytywali mi gazety, ze mną, lub tylko w obecności mojej grywali w karty. Panie przysyłały kwiaty i na papierkach najmodniejszych słówka najpochlebniejsze. Ale w tem wszystkiem nie było ani śladu boskiego oddechu miłości…

 

Inne książki tego autora