Za darmo

Wiedźma

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie wiedaju! – prawie z krzykiem odpowiedziała, – niczeho takoho nie wiedaju! Niech ich czort weźmie, te wszystkie ziela!

Aż zatrzęsła się cała od gniewu i wstrętu – co jednak trwało ledwie sekund parę, poczem natychmiast pochyliła się nad zagonem, zacisnęła kształtne usta i prędko, prędko ze spulchnionej ziemi wykopywać zaczęła żółte, kosmate marchwie. Innym razem, gdy, po zapłatę przyszedłszy, stała ze złożonemi przed sobą rękami, niczego, co otaczało ją, nieciekawa w posępnej obojętności swojej dla wszystkiego i wszystkich, dumna i wzgardliwa, ostrożnie, przyjaźnie zapytałyśmy jej czy prawdą było, że obaj jej mężowie poumierali w rok i dwanaście tygodni po ślubie… Podniosła na nas trochę zdziwione oczy i piersiowym głosem, zcicha, powoli odpowiedziała:

– Nieprawda. Pierwszy umarł w rok i dwanaście niedziel po ślubie… sam Pan Bóg zlitował się widać nademną, że go tak prędko wziął, bo lichy był i dużo ja nacierpiałam się przy nim… Ale Hryhor… ten drugi… dwa lata bez trzech niedziel po ślubie żył…

Zawahała się na chwilę, poczem dokończyła:

– Oddałamby ja swoją duszę za to, żeby on żył… niechbym lepiej ja nie żyła, żeby on tylko żył!…

– A dlaczegóż ludzie mówią, że obaj oni w jednym czasie po ślubie poumierali?…

Teraz po śniadej twarzy jej przemknął wyraz wzgardy. Ramionami wzruszyła.

– Ludzie! powtórzyła – żeby im dobra nie było! – Jeden wymyślił, a wszyscy powtarzają… Przecież i śledztwo zjeżdżało…

– Śledztwo! – zawołałyśmy, – a toż czemu?

Mokre jej oczy z osłupiałem przerażeniem wpatrzyły się w ścianę.

– Czemu? a toż… a toż, żeby przekonać się, czy ja jemu co złego…

Nie dokończyła, rękami splasnęła i, okręciwszy się, do drzwi przypadła. Nie miałyśmy czasu na nią zawołać, gdyśmy ją przez okno w połowie już dziedzińca zobaczyły. Wygnały ją stąd i teraz pędziły gniew i żałość, a niepodobnaby powiedzieć, które z tych uczuć silniejsze w niej było. Krystyna Mikułowa, niemłoda, poważna, w chacie swojej szczęśliwa matka i gospodyni, która dla sprawy jakiejś tu przyszedłszy, końcowej rozmowy naszej z Maryśką przytomną była, patrząc ku drzwiom, zwolna wstrząsała głową.

– Biedna kobieta! nieprawdaż?

Zwróciłyśmy się do niej z zapytaniem:

– Biedna, to biedna, z wahaniem odpowiedziała, ale Pan Bóg Najwyższy wie co robi…

– Czy uważacie ją za złą kobietę?

– Zła, nie zła… może ona i nic złego nikomu nie zrobiła…

– Więc cóż?

– Ot…

Wahała się widocznie i, po nowem dopiero pytaniu naszem, dodała:

– Plemię pohane…

– Czy i wy, Krystyno, wierzycie w to, że obaj jej mężowie przez nią poumierali?

– Może przez nią, może i nie przez nią… Ten drugi, to pewno nawet nie przez nią, bo młody był chłop, roztropny, statkujący i gospodarski syn… Dziw był tylko, że z taką ożenił się, ale to już ona tak zrobić potrafiła… Czegoby jej, zdaje się, było ze świata go sprowadzać?… Jednakowoż ludzie nie żart jak gadali… Nawet ktościć przed urzędem oskarżył, śledztwo zjeżdżało…

– I nic nie odkryło?

– A nic.

– Widać niewinna była.

– Może winna, może niewinna…. ale jeżeli i winna, to już potrafiła tak zrobić, żeby ludzkie oczy, widząc, nie widziały, a uszy, słysząc, nie słyszały. Takie wszystko potrafią…

Słowem, nie było dla Maryśki środka uniewinnienia się wobec opinji publicznej ze zbrodni, o którą ją ona oskarżała. Córka rodu bez duszy wszystko złe popełnić i przed ludźmi ukryć mogła. Jednak ciężko jej być musiało żyć i pracować samotnie, z obarczającem ją podejrzeniem, pod dachem rodzicielskiej chaty, zdala od wsi, na piaszczystej wydmie stojącej.

– Może raz jeszcze za mąż wyjdzie, młoda jest i przystojna, – zauważyłyśmy głośno.

Mikułowa ze szczerem zdziwieniem na nas spojrzała.

– Teraz – rzekła – to nikt już i nie spojrzy na nią… nietylko co…. każdemu na świecie życie miłe…

Trudno było powiedzieć, czy Maryśka miała dla córki swojej żywsze jakie uczucie. Najczęściej obchodziła się z nią zupełnie obojętnie, czasem wpadała w złość i łajała ją, ale zawsze krótko. W ogólności możnaby mniemać, że nie umiała, czy nie mogła dużo mówić; w małomówności zaś jej widoczna była zacięta obraza i trwożna skrytość. Nie rozumiejąc zapewne swoich uczuć, była krwawo obrażona przeciw światu i ludziom i lękała się świata i ludzi. Zresztą dziewczynka bywała przez nią w sposób prawie nielitościwy męczona pracą nad wiek i siły, czego skutkiem była jej chudość i bladość. Gdyśmy raz przed nią to zauważyły, wzruszając ramionami odpowiedziała:

– Niechaj uczy się na chleb pracować i ciężką dolę znosić…. co ją dobrego czeka?… Czy ona tak jak inne…

I, jak najczęściej bywało, w połowie przerwawszy mowę, zacisnęła usta i umilkła.

Pewnego wieczoru Słaboszychę, która zioła nam przyniosła i długo z nami o nich rozmawiała, zatrzymałyśmy na wieczerzę. Babę każdy przedmiot, znajdujący się na stole, wprawiał w podziw i zachwycenie. Zielonawe jej oczka nabierały ostrych błysków chciwości, powykrzywiane palce rąk miały naiwne i łakome ruchy dziecka, które wszystkiego dotknąć, wszystko pochwycić i posiąść pragnie. Widocznem było przytem, że zasiadanie z nami przy stole wielce jej pochlebiało. Szeroko śmiejąc się bezzębnemi usty, głową kołysała i wciąż powtarzała:

– Ot, jak przyjmują mnie panowie…. ot, jak mnie trachtują…. a dajżeż wam Boże zdrowie, moje mileńkie…. ot, jak wy mnie przyjmujecie…. ot, jak wy mnie honorujecie…. oj, Bożeż mój, Boże…. jakiego ja szczęścia dostąpiła!

Z tem wszystkiem nic prawie nie jadła, tak trudno jej było nożem i widelcem manewrować. Jednak do napełnionego pieczenią talerza oczy jej prawie miłośnie błyskały.

– Bierz mięso w palce i jedz, – uczyłyśmy ją bez uśmiechu i uprzejmie.

Usłuchała zaraz. Z dobrze zrozumianem łakomstwem mięsożernej, a dwa razy na rok mięso jedzącej istoty, według udzielonej wskazówki, jeść zaczęła pieczeń, której sos i tłustość ściekały po jej małej, czarnej, od pracy i reumatyzmu wykrzywionej ręce; w drugiej trzymała kawał pieroga. Po chwili dopiero, z niejakiem zdziwieniem spostrzegłyśmy, że miała na kolanach, niewiedzieć jak i kiedy rozpostartą tam chustę, tę samą, w których zioła była przyniosła, i że od czasu do czasu, w sposób, ile tylko można było najskrytszy, upuszczała na nią kawałki pieczeni, pieroga, potem chleba z masłem i sera. W jakim celu tworzyła tę osobliwą śpiżarnię? Miał to być zapewne zapas na jutro. Ale ona spostrzegła sama, że uwaga nasza zwrócona była na jej kolana, które piętrzyły się już mieszaniną ciasta i sera, mięsa i masła. Zmieszała się; otłuszczone ręce pod stół spuściła i żałośnie spojrzała na nas, widocznie, już się jej na płacz zbierało; oczy stawały się mgławe. Głową wstrząsnęła kilka razy i cicho, nieśmiało przemówiła:

– Nie gniewajcie się, moje mileńkie, zlitujcie się, nie gniewajcie…. to…. widzicie…. dla mego dziada!

Niebawem zobaczyłyśmy po raz pierwszy tego jej dziada. Było to w piękne jesienne popołudnie; siedziałyśmy na skraju sosnowego lasu, nisko ku ziemi schylone i pogrążone w rozpatrywaniu mnóstwa najrozliczniejszych barw, któremi jesień przystroiła drobne ziółka i trawy. Szczególniej piękne były tam czerwonawe bluszczyki ziemne, długiemi girlandami wijące się śród żółtych krwawników i srebrnych poziomek, a także gwiaździste, delikatne, złotawe przytulje, których długie gałęzie ostrożnie i pracowicie wyplątywałyśmy z jałowcowego krzaku, obwieszonego czarnemi, świecącemi, jak szkło, jagodami. Jesienna cisza panowała w polu, porosłym puszystym kwiatem koniczyny i odkwitającemi, drobnemi bratkami; w lesie, od czasu do czasu basowo i smutnie odzywał się gołąb-grzywacz, albo zakrakały i skrzydłami zaszumiały wrony. Z tą ciszą i z temi leśnemi odgłosami złączył się w pobliżu nas głos ludzki, monotonnie pacierz odmawiający. Obejrzałyśmy się; nieco za nami, pod młodą i szyszkami osypaną sosną stał wysoki człowiek, u którego zrazu spostrzegłyśmy tylko szarą siermięgę, gruby kij i białą, długą brodę. Żebrak. Po przelotnem na niego spojrzeniu wróciłyśmy do uprzedniego zajęcia; ale słuch nasz pomimowoli ścigał monotonne, jak ciekąca woda, niekiedy tylko głośnemi westchnieniami wzdymające się mruczenie. Pomimowoli także, wsłuchałyśmy się w słowa odmawiającego pacierza, które płynęły jedne po drugich, bez żadnych przerw i pauz, jak jednostajne, ciekące krople wody.

Inne książki tego autora