Za darmo

Szczęśliwa

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Tymczasem usiadła na chwilę, aby spocząć. Oddycha spokojniej, wzniesione oczy jej tkwią w srebrnym obłoku, który nieruchomo zawisł pomiędzy szczytami drzew a błękitem nieba. Widać wyraźnie, jak w białej głębi kornetu oczy te, ku srebrnemu obłokowi podniesione, zaczynają jaśnieć i stawać się coraz podobniejszemi do gwiazd. Jednocześnie, usta bladoróżowe i porysowane takiemi pręgami, jakie dzień upalny rysuje na płatkach róż, rozwierają się błogim uśmiechem.

Siedzi nieruchomo, z coraz więcej jaśniejącemi gwiazdami oczu, z błogością uśmiechu cichą, coraz głębszą i modli się, czy myśli. Najpewniej, modli się myślą, myślą wzlotną, która przebija obłok srebrny, niebo błękitne, etery nadniebieskie i rozmiłowana ściele się u stóp Miłości najwyższej. Coraz cichszą zdaje się stawać i coraz promienistszą. Coraz promienistszą, bo jak przedtem z rąk, tak teraz z opłatków twarzy świeci mistyczna pozłota, a gwiazdy oczu napełniają się jaśnieniem przeczystem i promienistem. To szczęście ekstazy. To rodzaj szczęścia, niepodobny do innych jego rodzajów, rzadki jak perła i, jak ona, rodzący się w wielkich głębiach. Blask jego, bijący ze zwątlonego, cierpiącego ciała, porównać można do dymu wznoszącego się z kadzielnicy, rozkołysanej u stóp ołtarza. Dym lotny, wonny, ozłocony światłem poświęconych gromnic, wzbijający się wysoko w mroki, pod stropy świątyni, usłany w mrokach tajemnicami nieśmiertelnego Światła…

Wstała niebawem i, tak samo śpiesznie, jak była przyszła – odeszła.

Więc jest tam coś nad srebrnemi obłokami, nad błękitami, nad eterami zaziemskich przestworzy, co w chore piersi leje zapomnienie bólu i z ciał strudzonych, zwątlałych, w surowe suknie czarne obleczonych, wypromieniowuje szczęście?

Co tam jest w sercu tej kobiety, co jej samotność napaja ekstazą uczuwania wiecznej czyjejś Obecności? Czyja to Obecność? Kto z nią jest w głuche noce i w znojne dnie? Jaka muzyka siłom jej gasnącym gra niemilknącą nigdy pobudkę haseł do czynu, pieśni do radości?

Co tam jest, pod zasłanym tajemnicami stropem świata. Co jest na zasłanem mękami ludzkiemi dnie otchłani?

Ta kobieta, czy ta lilja ku temu stropowi wzlatywała i na dno tej otchłani spuszcza się – z ekstazą szczęścia.

Tymczasem srebrny obłok nad drzewami zgasł i przepłynął. W powietrzu zaczęło stawać się szaro, a w ogrodzie pusto. Za rzędem zrzadka rozsadzonych drzew gorzał płomienny pas wieczornej zorzy.

Może przed jaskrawym blaskiem zorzy, może przed łagodnem jaśnieniem, które oblewało czarną postać zakonnicy, przysłoniła oczy dłonią i z umysłem chwiejącym się nad przepaścią zapytań, zagadnień, zadziwień, dla świata zewnętrznego pozostała przez czas jakiś obcą i niewidomą.

Jednak, niebawem, świat zewnętrzny przedzierać się począł do jej słuchu. Dwa głosy, kędyś blisko, rozmawiały. Rozmowa była szybka, przyciszona, lecz wyraźna. Dwoje ludzi skądciś i dokącić szło, słychać było przed chwilą stąpania ich po piasku alei. Lecz zamieniali słowa tak śpiesznie i z takiem wzruszeniem, że oddechu im zabrakło i musieli stanąć. Stanęli kędyś blisko, za ażurową zasłoną gałęzi, których liście zlekka szemrały. W szmer liści wmieszał się szept kobiecy zadziwiony i radosny.

– Czy podobna? Dziś jeszcze…

– Każdego dziś, więcej niż każdego wczoraj – śpiesznie na ostatni wyraz kobiecego szeptu wpadł gorący szept męski.

– Po piętnastu latach…

– Tak samo jak w piętnaście godzin…

– Po ślubie?

– Tak; po godzinie błogosławionej, która nas połączyła na zawsze!

– I tyle pracy, tyle trosk, tyle bied…

– One łączące nas ogniwo wysadzały rubinami wspólnych…

– Bólów?

– Tak; dobry wspólnik bólu droższy stokroć nad miłego wspólnika wesołości…

– Bo rzadszy…

– Tak; Byłaś mi dobrą wspólniczką bólów i tragedję życia zaprawiałaś harmonją poematu…

– Gorycz życia tobie ujmować było dla mnie taką słodyczą. Lecz dziś…

– Tak samo jak przed piętnastu laty…

– Ja również…

– Więcej! Bo do miłości przybyła cześć…

– I wdzięczność…

– Tak. Skądże więc twe zdziwienie?

– Że dziś jeszcze, po piętnastu latach, w sercu twojem takie kochanie, a w mojej ręce, która wspiera się na twem ramieniu – taka ufność!

– I takie źródło siły mojej w szczęściu, którego ty jesteś źródłem…

– Tak. Szczęście jest źródłem siły…

– Jak słońce światła…

Zaszemrały na drzewach liście, zaszeleściły na piasku alei lekkie stąpania. Ludzie szczęśliwi mają stopy lekkie. Odeszli.

Nie byli, tak jak zakonnica miłosierdzia, echem spłynionem z pod zaziemskich stropów. Przez usta ich przemówiła ziemia, ale głosem najsłodszym ze wszystkich, jakie posiada. Bo gdyby pozbierać wszystkie miody ze wszystkich krzewów winnych, wieńców laurowych, sal balowych, kobierców aksamitnych, uśmiechów zalotnych, triumfujących, dumnych, nie dorównałyby one słodyczą swą tej, którą dwa serca ludzkie piją z wzajemnego, wiernego kochania. Wiernego przez trud i ból, zaprawiającego tragedję życia harmonją poematu… Głos to był ziemski, ale którego niebo chętnie słucha, bo przez trud i ból, przez czułość, ufność, wierność wypracowuje na ziemi rzecz niebieską, którą jest – harmonja.

Odjęła dłoń od oczu i zaczęła patrzeć w zorzę, która zwęziła się, przygasła, lecz odrzynała jeszcze ziemię od nieba strugą bladego złota.

Oczy jej, które oddawna nie płaczą nigdy i dlatego są oczyma kobiety dwudziestoletniej, choć dwakroć tyle już lat na świat spoglądają, zapalają się teraz gniewem. Uczuwa się przeciw samej sobie rozgniewaną. Nie miała dość silnej woli, aby w czas odejść z tego miejsca, na którem sypią się jej w oczy i serce niespodziewane prochy. Piekące prochy! Echa, pyłki, okruchy, źdźbła, jedno nic, zupełnie nic namacalnego, ani widzialnego, ani rzeczywistego i rozsądnego… a jednak pali to i budzi…

Budzą się struny śpiące i występują z nich sny zapomniane, wzgardzone, ukamienowane śmiechem ironicznym. Nuty ironicznego śmiechu, to kamienie, pod których uderzeniami sny serca umierają. Gdybyż umierały! Ale usypiają tylko i czasem, głosami nieba czy ziemi, lub i nieba i ziemi obudzone, z powrotem wstępują do serca, które nawał ich fali okrywa rysami pęknięć…

Trzeba stąd iść. Trzeba z tego zamraczającego się ogrodu wyjść na przestrzeń widną, ludną, pełną światła i ruchu. Na ulicach miasta zapłonie wnet światło gazowe i elektryczne. Magazyny, powozy, turkot, gwar. W świetle gazowem i elektrycznem, wśród turkotu i gwaru pójdzie, albo pojedzie do domu…

Do domu? Już uczyniwszy ruch do wstania, znieruchomiała znowu. Przy wspomnieniu o domu, uczuła ckliwość nudną, ze źródłem niezrozumiałem. Było to tak, jakby odetchnęła stęchlizną i chłodem mieszkań pustych i nieopalanych. Dlaczego ze wspomnienia o mieszkaniu ślicznem, pełnem rzeczy kosztownych i rzadkich, w gardło jej przecieka nudna ckliwość, a na twarz wionęło chłodem? Nie odpowiedziała sobie na to pytanie, bo zobaczyła coś, co kibić jej wyprężyło zdziwieniem osłupiałem.

Za rzadko rosnącemi drzewami, na dogorywającem złocie zorzy zarysowała się postać męska wysmukła, zgrabna, z ruchami, które przypomniały jej dawny sen… zabity sen. Pochylona naprzód – patrzała.

Czyżby… Ale jego w tem mieście niema oddawna! Może ktoś podobny? Wprawdzie… jeżdżą ludzie po świecie i odwiedzają miejsca dawno opuszczone… Możeż to być, aby to był… Cóż w tem zresztą bardzo dziwnego? Ale gdyby… Rysów człowieka, przechodzącego za rzadkiemi drzewami, dostrzedz nie może, tylko ten chłód, te ruchy, to pochylenie głowy…

Wtem… tak! to on! Na tle blado złotem, wypukłą rzeźbą powstał profil twarzy myślącej, schylonej w zadumie i – wyraźnie to spostrzega – znużonej, cierpiącej…

To on, to ten, o którym niegdyś przez długi szereg przewalczonych dni i nocy myślała, którego w myślach i walkach po tysiąc razy od siebie odpychała i ku sobie przyciągała, którego czoło przykuwało do siebie jej oczy, jak karta książki przeciekawej, który miał dla niej takie miękkie, dobre, ach, dobre słowa, którego włosy miały takie ciemne połyski, a oczy takie spojrzenia przejasne… To on! Widzi wyraźnie profil jego znużony i cierpiący. Nie miał snać swojego zdroju siły. Nie ciekło na niego zdrowie ze szczęścia, tak jak światło ciecze na kwiaty ze słońca. Zwiądł. O sen jej! Zabity sen! Drogi!

Przechodzień zniknął w oddalonej gęstwinie – a ona z osłupieniem zapytała siebie: czy podobna? Czy podobna, aby szedł tak blisko niej, przeszedł – i zniknął. Czy podobna, aby dwoje ludzi, których tak mocno związały niegdyś promienie oczu, uśmiechy ust, uderzenia serc, godziny rozmów, stało się dla siebie tak dobrze obcymi, że jedno przechodzi obok drugiego, nie wiedząc, nie myśląc, nie pragnąc… Przechodzi, mija, znika…

Przechodzień zniknął; natomiast, ze złotej zorzy wystąpił smutek, na skrzydłach z czarnej krepy przepłynąwszy ogrodowe zmroki, obok niej stanął. Na głowie swej uczuła oddech bladego demona. Oddychał on zmiennością i przemijalnością rzeczy wszelkich, a kto wie, czy to właśnie tchnienie nie jest najwięcej ciężkiem ze wszystkich, które wzdymają bezdenne dno smutku? Pod ciężarem tego tchnienia nisko chyliła głowę, ustrojoną we włosy tak trwale czarne i wbijała w ziemię wzrok tak śmiało zawsze patrzący w srogie oczy życia. Na chłodnej zawsze, a teraz płonącej dłoni wsparła czoło tak długo gładkie, a teraz zfałdowane przez te uczucia i myśli, które na czołach ryją zmarszczki. Blady demon stał wciąż przy niej i choć usiłowała go odpychać, ogarniał ją skrzydłami z czarnej krepy. Z oddechu jego sypały się piekące prochy rzeczy, które skruszyło srogie życie, lub które ona sama, z rozsądnym namysłem, skruszyła w silnej dłoni…