Za darmo

Rotszyldówna

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Lecz maj i tę także posiada właściwość, że kaprysy swoje wynagradza światu śpiesznie i stokrotnie. Że wczorajszą posępną burzę dziś promienną pogodą wynagrodzić on zamierzał, oznajmiało o tem czarownie piękne świtanie. Jest to chwila, w której nietylko niebo, ale powietrze, ziemia i wszystko, co na niej, są bardzo błękitne, a pośród powszechnej tej barwy, tylko rzeka w głębokim dole wije się srebrnym pasem i nad nią, u skłonu nieba płonie różany szlak jutrzenki. Zresztą, cisza jest tak głęboka, że słychać zdala pluski ryb, w znikome kręgi rozbijających srebrną powierzchnię wody i że ryby wydają się jedynymi żywymi mieszkańcami ziemi, gdyż liście nawet, te wiotkie i wiecznie szepcące twory, nieruchomością swoją nadają drzewom i krzewom pozór kamiennych, blado-błękitną krepą owianych rzeźb.

Z wysokiej góry schodziłam nad rzekę, pełna uciechy i dumy, że pierwsza z mieszkańców tego miejsca ujrzę ten cudny poranek. Nie; ktoś przedemną jeszcze rozstał się ze snem i nad samym brzegiem wody stoi tak nieruchomo i cicho, jakby przez to chciał w doskonałą harmonję zlać się z cichą i nieruchomą naturą. Jest to dziewczyna średniego wzrostu, której kibić więcej niż do połowy okrywa płaszcz czarnych, rozpuszczonych włosów. Lecz ani te wspaniałe włosy, ani zarzucony na świat cały woal z bladego błękitu nie zakrywają brudnych, dziurawych łachmanów, w które jest ona odzianą i nie czynią bielszemi jej stóp brunatnych, które, zupełnie tym razem bose, do połowy znikają wśród ostrych kamieni wybrzeża. Tuż przy tych stopach, stoją dwa wiadra do grubego drąga uczepione i napełnione wodą. Miała je zapewne ona wziąć na ramiona i na górę zanieść, ale coś ją od tego wstrzymało; stanęła i w coś się zapatrzyła, w co? nie wiedziałam, bo ze stoku góry na nią patrząc, twarzy jej widzieć nie mogłam. Jednak długo twarz ta obróconą była ku jutrzence, potem niezmiernie powolnym ruchem wzniosła się nieco w górę, nakoniec skłoniła się niżej i gdy w rzece, tuż przy brzegu, ryba, gwałtownie za żerem podskakując, rozbiła srebro powierzchni i wznieciła na niej szybkie koliste, długo wirujące ruchy, usłyszałam cichy, pełen zadowolenia śmiech. Tak śmieją się dzieci na widok radującej je zabawki. W ten zaś sposób zaśmiawszy się z żarłocznie podskakującej ryby i ze swawolnie wirującej wody, odwróciła się i nisko schylona, z wysileniem na ramię wzięła drąg z dwoma wiadrami u końców. Gdy na tę stronę, której drąg ciężył, kaleko przechylona, z długiemi cieniami spuszczonych rzęs na żółtych policzkach, obok mnie przechodziła, przemówiłam do niej:

– Dzień dobry!

Długie rzęsy podniosły się i ukazały oczy bardzo zdziwione.

– Wcześnie dziś wstałaś.

Z gardła jej wyszedł chrapliwy, przeciągły, prawie idjotyczny, brzmiący dźwięk:

– H-a-a-a?

– Czy zawsze wstajesz tak wcześnie?

– H-a-a-a?

– Lubisz zapewne takie piękne ranki, skoro tak długo patrzałaś na niebo i rzekę?

Z wiadrami swemi, po ostrym żwirze, powoli wspinając się na górę, patrzała na mnie oczami tak niezmiernie zadziwionemi, że aż od tego zdziwienia otworzyły się jej wargi, a z za nich wydobył się jeszcze chrapliwszy i przeciągliwszy dźwięk:

– H-a-a-a?

U wschodu nieba, z za rubinowego szlaku, wytryskiwał olśniewający półkrąg słonecznych promieni, a świat, nagle i świetnie, stawał cały w złocie, w szafirze, w brylantach rosy, w śpiewie ptaków i w gwarze zwierząt i ludzi, – gdy ona, wraz z kołyszącemi się u jej ramienia wiadrami, znikała w niskiem i ciemnem wnętrzu oficyny.

W pierwszych dniach czerwca nadeszły Zielone Święta, słusznie od barwy nadziei nazwane… Hej, na szerokich łanach żyto w pół człowieczego wzrostu już wyrosło i płynie z wiatrem połyskującą falą, z której wyglądają na świat szafirowe oczy bławatków; po niższej nieco pszenicy biegną tu i ówdzie złote smugi dzikiego rzepaku; w najniższych owsach zakwitły kąkole; brzegami dróg i po miedzach powstały lasy białej i żółtej kamioły. Kwiaty zbożu nie szkodzą, tylko je przyozdabiają, a dalej, na łąkach, wysokie trawy upajającą wonią zdają się wabić kosiarzy, którzy też wkrótce wznieść nad niemi mają błyskawice i dźwięki stali. Wprawdzie wszystkie te – pociechy i bliskie spełnienia nadzieje rolnicze nie tyczą się bezpośrednio parobków, oficynę i parę czworaków zamieszkujących. Do nich nic z tego wszystkiego nie należy, oni orzą, sieją, zbierają nie dla siebie. Jednak nawet w stosunku do tych ludzi z twardemi kośćmi i grubą skórą prawdą musi być to, że nie samym chlebem człowiek żyje i że nietylko wino lać mu może w żyły zdroje radości. Najmniejsza skiba wspaniale ubranej ziemi nie była ich własnością, lecz widok jej całkowicie do nich należał i tak ich snać, w połączeniu z ciepłem, światłem i pewnością długiego spoczynku, cieszył, że na znak uciechy oficynę i oba czworaki ubrali oni od wczesnego ranku w gęstą zieloność. Ze ścianami ustrojonemi w wieńce z gałęzi i widłaków, pachnących ajerem dokoła osypane, z młodemi brzózkami i sosenkami u każdych drzwi i za każdem oknem, brzydkie budynki zmieniły się we wdzięczne, zielone altany. Głowy zaś dziewcząt, córek, i sióstr parobków, zmieniły się w ogrody; zboża, które wkrótce żąć one miały, nie były ich własnością, lecz rosnące pośród nich kwiaty do nich należały. Gdy po południu z pobliskiego miasteczka wracając w jaskrawych andarakach, śnieżnie białych koszulach, a warkoczach pełnych maków i nagietek z rosłemi kształtami, silnem stąpaniem i rumianą cerą, gromadką szły przez dziedziniec, mniemaćby można, że jest to nadchodzący od pola chór polnych bogiń. Pole to właśnie surowe, wymagające, ale świeże i potężne, udzieliło im swojej świeżości i siły, a wzamian tej rosy potu, którem je one skropiły i tych potoków pieśni, które wylewały na nie, dało im rosłe kształty i wesołe głosy. Potniały i teraz, całą milę w upale letnim uszedłszy i – śpiewały, a gromada chłopców, za niemi idąca, wtórowała im głośnym gwarem rozmowy i często wybuchającym śmiechem. Przez cały dzień potem, około oficyny i czworaków, i dalej jeszcze nad rzeką, u płotów, pod drzewami, nad zagonami, słychać było rozmowy, żarty, dziecinne szczebioty, rozpoczynane i urywane pieśni, pobrzękiwania skrzypek, gwizdania dudek. Święto! Święto! Aż nadszedł wieczór, jeszcze nie zupełny, ale ten – jego początek, gdy po znikłej tarczy słonecznej pozostaje na zachodzie niby szeroko otwarta brama do nieba, półkolisty szlak bladej jasności, gdy złote słupy owadów z powietrza zniknęły, a na ich miejsce nisko przy ziemi świerszcze wybuchają wiolinowem ćwierkaniem i wyżej między drzewami basowo huczą chrząszcze. Wtedy u drzwi jednego z czworaków, w zawody niby ze świerszczami i chrząszczami, wiolinowo, głośno, zagrały skrzypce i najgłębszym z najgłębszych basem zahuczał bęben. Pod zielonemi girlandami, okrywającemi ściany, na ławce siedząc, jeden parobek z całym możliwym rozmachem rżnął smyczkiem po strunach skrzypiec, drugi z całej możliwej siły walił pałkami w dno miedzianego kotła. To hasło do tańca, jak wojenna pobudka, rozległo się po dziedzińcu, ogrodach i rzece, przeleciało rzekę i echami zakrzyczało w lesie, wyleciało na pole i oddalonemi dźwiękami pobiegło po miedzach i ścieżkach, aż z dziedzińca, ogrodów, z nad rzeki, z miedz i ścieżek zeszła się i zbiegła duża gromada odświętnych świt i andaraków, nóg bosych lub grubo obutych, twarzy ciemnych, ale rumianych, śmiejących się, gwarzących. Zeszła się, zbiegła i wnet na trawie, rosą wieczorną skropionej, utworzyła rój kręcących się i w takt muzyki przytupujących par ludzkich. Zrazu szło to nierówno, leniwiej lub raźniej, ustawało, rozpoczynało się znowu, wybuchało tententem i gwarem, lub milkło; dziewczęta drożyły się i sprzeciwiały chłopcom, którzy nawzajem, lekceważąc, odchodzili na stronę i ręce w kieszenie zasunąwszy, o nic nie dbających frantów udawali. Lecz wtedy one, na przekór tym frantom, pomiędzy sobą łączyły się w pary i, z pod ściany na trawę wybiegłszy, w takt jedne za drugiemi kruciela kręciły się prędko, prędko, stopami przebierając drobno, drobniutko, jaknajdrobniej. Widokowi temu tamci oprzeć się nie mogąc, powracali, przypadali, nienaturalnie połączone pary rozerwawszy, tworzyli wcale inne i hu, ha! skrzypce rznęły, bęben huczał, ciężkie buty po ziemi dudniły, gardła pokrzykiwały tak głośno, że świerszcze i chrząszcze jakby ze świata znikły, tak ich słychać nie było, natomiast dziedziniec, ogrody, rzeka, las i sąsiednie pola zdawały się brzmieć jednym okrzykiem: Święto! Święto! dla spracowanych i najbiedniejszych, dla potem zlanych i nic na ziemi, oprócz widoku ziemi, nie mających – wesołe święto!

Inne książki tego autora