Za darmo

Panna Antonina

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Po bajce, nastąpiło rozdzielanie pomiędzy uczniów bułeczki czarnego chleba, którego też cząstkę sama nauczycielka z apetytem wielkim jeść zaczęła. Potem w pokoiku zrobiło się znowu cicho i pusto. Ogień w piecu zgasł; godzina była dziesiąta.

Przy świetle jednej świecy, twarz panny Antoniny wyglądała okropnie znużoną, oczy jej nawet przygasły i kibić zgarbiła się. Ręce bezwładnie opuściła na suknię, osypaną okruchami czarnego chleba, na wieczerzę spożytego. Kiedy pożegnawszy ją odchodziłam, gasiła świecę i zapalała małą nocną lampkę, w kącie pokoju wiszącą.

– Pozwalam sobie na zbytek ten, – rzekła jeszcze – grubych ciemności nie lubię, a nocami nie zawsze sypiam.

Któż odgadnie i opowie, o czem myślała ona, co czuła, gdy w długie, zimowe noce, na twardem, wąskiem łóżeczku leżąc, bezsennemi oczyma wodziła po suficie i ścianach pokoiku, na których chwiejne cienie sprzętów melancholijnie łączyły się i rozstawały ze smugami bladego światła?

Dla przyczyn różnych, nie widywałam jej potem przez lat trzy, a gdy następnie zapytałam o nią u stróża kamienicy, pod dachem której po raz ostatni ją widziałam, odpowiedział mi, że od dość dawna już tam nie mieszkała. Dość długo pytać o nią i szukać jej musiałam, zanim nakoniec dowiedziałam się gdzie przebywa. Nie było w tem nic dziwnego. Od kilku miesięcy już ludzie widywać ją przestali.

Wszedłszy na korytarz szpitala, wąski, długi, z białemi jak śnieg ścianami i błyszczącą jak lustro posadzką, zapytałam przechodzącego posługacza o osobę, którą odwiedzić chciałam. Wskazał mi jedne zpomiędzy drzwi, których dwa długie szeregi znajdowały się po obu stronach korytarza.

Weszłam.

Znowu pokoik ale bez obicia z polnemi kwiatkami, bez obrazków, kanarka i kwitnącej pelargonii. Czarne pręty żelaznego łóżka suchemi liniami rysowały się po ścianach białych jak śnieg a tak wysokich, że trzeba było długo podnosić wzrok, aby dosięgnąć nim sufitu. Za ogromnem, nagiem oknem, ze zwiniętą u góry żółtawą storą, w gęstej jesiennej mgle chwiały się zwolna bezlistne szczyty topól, rosnących w szpitalnym ogrodzie. Naprzeciw okna, wysokie i jak zwierciadło od politury błyszczące drzwi, przy łóżku stolik żelazny, u przeciwległej ściany stół i dwa żółte stołki.

Czysto tu było, widno, nago, smutno i okropnie nudno. W dobrze ogrzanem i oświeżonem powietrzu drgało nieujęte uczucie chłodu i unosiły się ckliwe wonie lekarstw.

Na żelaznem łóżku o wysokich czarnych prętach, na białej jak śnieg pościeli, pod żółtawą kołdrą szpitalną leżała panna Antonina. Mocno siwe włosy jej całkiem były w tył odczesane, przez co odkryło się, przysłaniane dawniej, wysokie i wypukłe jej czoło. Przy twarzy zmalałej od wychudnięcia, czoło to wyglądało ogromne, a okrywał je rój drobnych, gęstych, w różne kierunki krzyżujących się zmarszczek. Zapadłe oczy jej przypominały okryte parą zwierciadło; wąską linią ust bladych i ściśniętych okrążał wyraz milczącego cierpienia. Twarz ta, woskową żółtością swą odbijała silnie od bieli poduszki, wzamian splecione ręce jej, delikatne, z siatką błękitnych żyłek, wydawały się bardzo białemi na tle żółtej kołdry.

Zrazu nie poznała mię. Wzrok miała osłabiony, nadewszystko zaś nie spodziewała się odwiedzin jakichkolwiek, potem, z uśmiechem wyciągnęła ku mnie rękę i usiłując jeszcze być gościnną, chciała podnieść się, usiąść. Nie mogła jednak. Była bardzo słabą i oddech miała krótki, ciężki, głośny. Leżąc więc powiedziała mi, że zostaje tu już od kilku miesięcy. Zbierało się, zbierało na tę długą chorobę przez lat kilka, aż nakoniec zebrało się. Artrytyzm spadł jej na płuca, zapewne dlatego, że wiele chodziła po wietrze i słocie, a przy lekcyach musiała ciągle mówić. Zresztą, lekcyj miała już w ostatnich czasach coraz mniej. Zmuszoną była wziąć mieszkanie tańsze, które było chłodniejszem jeszcze i wilgotniejszem od tamtego. Kiedy zachorowała, przez parę miesięcy leżała w mieszkaniu swojem ale potem… kuracya kosztowała bardzo drogo i dozoru nad nią akuratnego mieć nie mogła… Cóż? w szpitalu tym bardzo jest dobrze; lekarze dobrzy tu są i troskliwi, dozór dobry i wszystko na żądanie. W dodatku, dobrzy ludzie wystarali się o to, aby mogła leżeć nie we wspólnej sali, ale w osobnym pokoju. Płacą nawet za to, ale, cóż robić? Musi już ona przyjmować ofiarę tę i bardzo jest za nią wdzięczną.

Wszystko to mówiła cicho, zwolna i z uśmiechem; potem, spocząwszy minut parę, dodała:

– Takto już na świecie jest, pani moja! człowiek złożony jest z ducha i ciała i nietylko duchowe, ale i cielesne dolegliwości mieć musi. I żeby to tak zaraz umierać, jak tylko duch albo ciało bardzo cierpieć zaczną, ale gdzietam! Nim śmierć przyjdzie, wszystkiego doświadczyć trzeba… Taką już jest sroga rzeczywistość…

Odpocząwszy nieco, wypytywać się zaczęła: co tam na świecie słychać? co piszą w gazetach? jakie nowe książki wyszły? Czy w parlamencie angielskim odbyły się już narady nad dopuszczeniem kobiet do wotowania? itp.

Odpowiedzi na pytania te słuchała prawie z chciwością. Parę razy oczy jej zapłonęły dawnym ogniem i uśmiech szczery, prawie wesoły, okrążył usta. Potem westchnęła i utkwiła wzrok w kołyszące się za oknem bezlistne szczyty topoli.

– Tak, tak! – szepnęła – świat idzie sobie drogą swoją, choć ludzie jak muchy z drogi tej znikają… Chciałabym bardzo popatrzyć jeszcze na to wszystko… Mogłabym… wszakże tak bardzo starą nie jestem…

Miała wtedy lat czterdzieści parę, – nie była więc już młodą; jednak, widywałam kobiety w jej wieku tańczące na balach i inne, które w silnych ramionach kołysały malutkie wnuki. Ona, nie mogła już dnia tego mówić, ani słuchać więcej. Po półgodzinnej rozmowie, żółte powieki jej opadły bezsilnie na zagasłe źrenice, ręce i wargi zacisnęły się w niezmiernem wysileniu woli, powstrzymującej jęki.

Innego dnia, wchodząc do szpitalnego pokoju, znalazłam chorą wpółsiedzącą na łóżku, z małą, otwartą szkatułką na kolanach. Tak była pogrążoną w rozpatrywaniu przedmiotów znajdujących się w szkatułce, że zrazu wejścia mego nie spostrzegła. Usłyszawszy dopiero powitanie moje, podniosła głowę i zwolna, nie śpiesząc się, szkatułkę zamknęła. Była dnia tego trochę silniejszą, lekarstwo jakieś ulgę jej sprawiło. Po kwadransie rozmowy o tem, co na świecie słychać, z uśmiechem rzekła:

– Widzę, że spoglądasz pani ciągle na szkatułkę moję i pewnie ciekawa jesteś, co się w niej znajduje… Może nawet myślisz sobie… ot chytra babina! uciułała sobie przez całe życie pełną szkatułkę pieniążków, a teraz, na szpitalnem łóżku leżąc, liczy je dla rozrywki i może kupony od bilecików odcina!…

Mówiąc to, śmiała się tak serdecznie, że aż potem zakaszlała się gwałtownie i przez minut kilka leżała bez ruchu, z zamkniętemi oczyma, prędko i chrapliwie oddychając; podniosła potem ciężkie powieki i omglonym wzrokiem długo na mnie patrzyła. Nie śmiała się już, ani uśmiechała; powoli i tak cicho, że zaledwie dosłyszeć ją mogłam, mówić zaczęła.

– Owszem, z przyjemnością pokażę pani, co mam w tej szkatułce. Niema tam klejnotów ani osobliwości żadnych, tylko… są wszystkie moje pamiątki…

Otworzyła szkatułkę pełną przedmiotów jakichś, w papiery i papierki pozawijanych. Rozwinęła papierek jeden i, pokazując mi duży liść dębowy, tak zeschły, że prawie w proch rozsypujący się, rzekła:

– Zerwałam to z drzewa, wyjeżdżając od państwa Skierskich… pamiętasz pani? z tego domu, gdzie mi tak dobrze było, gdzie tak wszystkich, wszystkich kochałam… Pod drzewem tem siadywałam zwykle przez całe lato z uczenicami memi, z robotą, z książką… dobrze mi wtedy było… Myślałam, że tam długo, długo będę… Może i zawsze. Kiedy już trzeba było odjeżdżać, wycałowałam drogie moje drzewo i liść ten na pamiątkę domu tego z sobą powiozłam… Nazywam go sobie zawsze liściem wiary, bo wierzyłam wtedy w serca ludzkie, w przywiązanie, wierność… Ach! jak wierzyłam!…

Zwłoki, a raczej prochy „liścia wiary”, starannie znowu owinąwszy w papierek, powoli rozwinęła drugi.

– A to, widzisz pani, pasemko włosów mojej babuni… staruszki tej, której ostatnich lat osłodą byłam i która w chwili skonania tak czule mię pobłogosławiła… Biedna, kochana staruszka! Nazywała mię zawsze Antosią!

Tu, drżące trochę palce jej spotkały się w szkatułce z przedmiotem, przed ukazaniem którego zawahała się chwilę. Zdaje się, że blady, zaledwie dostrzegalny rumieniec, na mgnienie oka zamigotał pośród zmarszczek jej czoła. Nakoniec, w palcach jej ukazała się fotografia. Podając mi ją, szepnęła: To on!

Spuściła wnet oczy i długo nie mówiła nic.

Fotografia spłowiała, wpół zatarta, przedstawiała twarz młodego mężczyzny ani piękną, ani brzydką, tak już zresztą niewyraźną, że nic z niej wyczytać nie można było. Gdy przypatrywałam się jej, panna Antonina, nie podnosząc powiek, szepnęła:

– Widzi pani, każdy człowiek na świecie ma sobie w przeszłości swej poemacik jakiś. I ja go mam. Była to tylko chwila… iskra, czy róża przeleciała mi przez drogę. Coś pamiętam… jakieś ranki letnie w pięknym ogrodzie, jakieś wieczory jesienne przy ogniu kominka… zdaje mi się, że on mię prawdziwie kochał. A może i nie?… czy ja wiem… Zniknęło! i jakże to dawno już było… dawno… dawno!

– Czy widywałaś go pani potem?

– Nigdy; najczęściej ludzi, z którymi, rozstawałam się, nie widywałam już potem nigdy. I jej także już nie widziałam…

Tu podała mi zeszyt, dziecięcą ręką zapisany. Były to „wypracowania” owej najdroższej uczenicy jej.

– Coto było za dziecko! – zawołała i dźwignięta wracającym jej dawnym zapałem, usiadła na łóżku – była to, pani moja, dziewczynka gienialna! Jak ona wszystko rozumiała, jakim stylem już pisała, jakie szlachetne, wzniosłe uczucia napełniały już to dziecinne serce!

Splotła ręce, wzniesione oczy jej płonęły.

– O pani moja! żeby mi kto powiedział, żeby mi kto powiedzieć mógł, że nauki moje zostawiły w dziecku tem ślad trwały, że ziarna, które w nie rzucałam, świat nie zdeptał i na cztery wiatry nie rozniósł… żeby mi kto powiedział, że jest ona teraz kobietą rozumną i wzniosłą… umarłabym, błogosławiąc tego, ktoby mi wlał w usta tę kroplę słodyczy!…

 

Upadła na poduszki zmęczona, bezsilna, z dyszącą piersią.

– I nie odezwała się już ona do pani nigdy?

Odszepnęła bardzo cicho.

– Nigdy. Przyrzekała pisywać do mnie i gdy dorośnie, wezwać mię do siebie, ale… dzieckiem jeszcze była… zapomniała.

Było tam jeszcze w szkatułce tej kilka innych przedmiotów, starannie chowanych: spory zeszyt notat i wyciągów z książek, najróżniejszej natury; długi spis tytułów dzieł, przez całe życie przeczytanych, jako też imion ich autorów, słowem ślady i pamiątki długoletniego, żarliwego kształcenia się.

Nawznak leżąc, z przymkniętemi od zmęczenia oczyma, panna Antonina wynalazła w szkatułce jeden jeszcze papierek, a gdy go rozwinęła, zobaczyłam mały kąsek i trochę okruch czarnego chleba.

– To z mego pokoiku… tego, w którym pani bywałaś. Łamałam się tam z biednemi dziećmi czarnym chlebem wiedzy mojej i moich dostatków… Zmieniając mieszkanie, wzięłam go trochę na pamiątkę…

Potem przez dość długi szereg dni następnych, znajdowałam najczęściej pannę Antoninę pogrążoną w rozpatrywaniu zawartości swej szkatułki. Im słabszą była i więcej cierpiała, tem pilniej i nieustanniej przyglądała się przedmiotom, z papierków odwijanym. Przestała już zapytywać o to, co na świecie słychać. Często zdawała się zapominać o obecności mojej.