Za darmo

Oficer

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dość długo potem nie powracał, aż przyszedł znowu i zaraz po powitaniu powiedział, że czuł się niezdrów i że mu w ogóle na ciele i duszy niedobrze. Więc po co, myślał sobie, miał tu w usposobieniu takim przychodzić? Myślał nawet też i o tym, aby już wcale nie przychodzić i obecnością swą więźniowi nie mieszać, nie dokuczać…

– Bo gdzie mnie do was? I co wam ze mną za zabawa? Wy górny człowiek, a ja zwyczajnie, z nizmienności… (z nizin).

Ale nie mógł wytrzymać. Coś go tu ciągnie. Chciałby o niektóre rzeczy zapytać się, pogadać o nich i jeżeli Awicz pozwoli, to jeszcze ten raz…

Ależ owszem, owszem! Nie tylko ten raz, lecz ile razy tylko zechce. Czyż nie oddał jemu i bliskim mu osobom przysług ważnych? Czy pomimo wszystko, co ich dzieliło, nie byli związani wspólnością ziemi rodzinnej i może czymś więcej jeszcze?…

– Czymże? Czymże? Jakie między nami może być podobieństwo? – nagląco dopytywał się oficer. Widać o to podobieństwo szło mu bardzo.

– Czy pan czuje się szczęśliwy? – wzajemnie zapytał go Awicz.

Uczynił ręką gest gwałtowny.

– K czortu takoje szczastje!

– No, widzisz pan! Jeden z nas w taki sposób, drugi w taki, a obydwaj…

– Rozumiem już, rozumiem i to jest prawda! – ponuro w ziemię patrząc dokończył oficer.

Policzki jego były daleko mniej niż przedtem rumiane i pełne, nawet plecy zdawały się mniej szerokie i mundur obejmował je mniej ciasno.

Bardzo wyraźnie schudł i pobladł. Awiczowi również każdy ubiegający dzień powlekał twarz coraz widoczniejszym piętnem więziennej męki. Szafirowe oczy jego wydawały się ogromne wśród wyszczuplonej twarzy, młode ciało, swobody ruchu pozbawione, nabrało poruszeń ociężałych, pierś przyzwyczajona do powietrza, przestrzeni szerokich i wolnych chwilami z trudnością oddychała.

Przez kilka minut na siebie patrzyli, a potem jednostajnie, porozumiewawczo wstrząsnęli ku sobie głowami.

Oficer na stołku siedział, ale łokci z fantazją nie rozstawiał, oparł je na kolanach i głowę w obie dłonie ująwszy mówił:

– Ja o Apolku ciągle myślę… W dzień jeszcze nic, ale w nocy to on ciągle nade mną stoi, tak jak ja jego tam na trawie widział, z tą czarną dziurą pośrodku czoła… Pytam ja jego… On był rozumny chłopiec, szkoły skończył i z drugiego kursu uniwersytieta… To ja jego pytam się: „Jakim sposobem ty, taki rozumny chłopiec, nie wiedział i nie rozumiał…” Ale nie tylko on! Wy wszyscy z nauką, z rozumem, jakim sposobem mogli tego nie wiedzieć i nie rozumieć, że to bezumje jest – sumaszestwie, naprzeciw takiej potęgi stawać… Pytam się ja jego: „Po co ty, kochany chłopcze mój, z motyką przeciw słońcu skakał?” On mnie nic nie odpowiada, ale na drugą noc znów przychodzi, staje nade mną z tą dziurą w czole i tylko gubami porusza, a mnie zdaje się, że te guby mówią: „Toż ty sam, bracie, zakomenderował żołnierzowi: strzelać!”

Wtenczas ja do niego krzyczę, że powinność swoją spełnił, a u niego znowu guby poruszają się i mówią: „Ty dobrze zrobił, ale ty i płakać po mnie nie powinien, bo ja wrogiem był tego, komu ty przysięgał służyć”. Nu, to i co, że dobrze zrobił i że nie powinien płakać? Ja płaczu, bo on dorog mnie był, bo to była moja krew… I wy wszyscy moja krew, ja to poczuł teraz, kiedy was poznał…

Podniósł nagle głowę, w twarzy Aleksandra zdziwione i bolejące oczy zatopił.

– Byłeś pan kiedy w Petersburgu?

Pytanie było niespodziewane, odpowiedź twierdząca. Jakże nie? Zna dobrze to miasto, cztery lata przebył tam ucząc się, przed rokiem zaledwie stamtąd powrócił. Oficer wciąż zdumionymi oczyma na niego patrzał.

– Jakie bogactwa? A? Jakie pałace, wszystko z drogocennych kamieni budowane? Marmur, granit, malachit, złoto wszędzie aż cieką. Jakie parady! A rewie wojenne widziałeś pan? A?

I bogactwo, i pałace, i parady, i rewie Awicz widział i nawet z bliska się im przypatrywał.

– A jakie są siły armii naszej, czy pan wiesz?

I pewny, że o tym przedmiocie więzień dostatecznych wiadomości posiadać nie mógł, jął szczegółowo mu go wykładać. Tyle to i tyle korpusów, dywizji, pułków w piechocie i kawalerii, na takie i na takie rodzaje i oddziały podzielona jest artyleria, a w każdym z oddziałów znajduje się tyle i tyle armat, koni i ludzi. Najdzielniejsi wodzowie, czyli jenerałowie korpusów i dywizji, nazywają się tak a tak, mają za sobą takie a takie bitwy zwycięskie, doświadczenie wojskowe, wszystko, czego potrzeba, aby każdego nieprzyjaciela, choćby najsilniejszego, pobić, zgnieść, zmiażdżyć…

Długo opowiadał, wyliczał, wyjaśniał, a im dłużej mówił, tym gorętsza stawała się jego mowa. W uczuciu poszanowania, do czci posuniętego względem tej potęgi orężnej, którą słowami malował, w uczuciu chluby, że sam cząsteczkę tej potęgi stanowił, znikać się zdawały i milknąć te zgryzoty, zwątpienia i żale, od których jednak wyszczuplały i pobladły mu policzki, które sprowadzały mu noce bezsenne, z widmem zabitego brata stojącym u wezgłowia.

W zamian poczynał go ogarniać gniew, który nim rzucał i przez gardło jego krzyczał w czasie rewizji owej w owym dworze.

Począł biegać po celi więziennej, brwi najeżając, ramionami rozmachując.

– I wy, wy, garść ludzi niewojennych, mała garść, bez armii, bez armat, bez kreposti, bez sławnych wodzów, bez skarbu, przeciw takiej potędze wystąpili! Wied' eto bezumje jest, sumaszestwie, samoubijstwo, czort znajet, szto takoje… I żeby to głupie ludzie robili, ciemne, ale nie! Między tymi, co robili, mało głupich i ciemnych. Sam kwiat narodu… samo jego światło… Ja tego zrozumieć nie mogę i ja by was za to… czort pobieri, karał, do turmy sadzał, zsyłał…

Nagle znowu na stołku siadł i w obydwie ręce głowę schwycił.

– Oj, Apolek ty, Apolek, bracie ty mój nieszczęśliwy! Ty mnie na tamtym świecie nie przeklinaj za to, że ja tak mówię! Mnie skorbno, żałostno, mnie straszno, mnie wszystko we środku przewraca się, kiedy ja to mówię… Ty był rozumniejszy ode mnie, naukę miał… a teraz każdej nocy do mnie przychodzisz… Czemu ty mnie nie powiesz, co ty myślał, w co ty ufał, co tobą rukowodiło, kiedy to robili?

W chwili gdy tak pytał, dłoń łagodna z braterską poufałością spoczęła mu na ramieniu.

– Ja powiem ci o tym, bracie Apolka, co nim rządziło, kiedy on to robił. On kochał ojczyznę i wolność. Czy ty wiesz, co to ojczyzna? Czy ty wiesz, co to wolność? Nie! Ani jednej, ani drugiej tyś nawet nie widział. I jeszcze: on nienawidził niewoli. Czy ty wiesz, co to niewola? Nie, tyś nigdy nie uczuł, czym jest ona, boś sam był jej sługą. I jeszcze: on kochał dawną chwałę narodu swego. Czy ty wiesz, jaką była ta chwała? Nie: tobie nikt nie ukazał ani jednego promienia jej korony; ani jednego strzępa jej purpury. Więc zrozumieć nie możesz, co w nierówną tę walkę pchnęło Apolka, co w nią pchnęło nas wszystkich, jakie burze szaleją w piersi człowieka deptanego stopą przemocy i jakie niepokonane zapały zrywają go spod tej stopy, aby wyprostować się, głowę podnieść, ramiona wyprężyć i stać się z raba człowiekiem, człowiekiem wolnym… To są prawa natury, które w nas przemówiły, to wola Boga, który każdemu z ludzi i z narodów dał duszę osobną i wolną, to krzyk naszej duszy do świata, do ziemi, do nieba, że żyjemy i że żyjących nikt nie ma prawa wtrącić do mogiły. Zginiemy – dobrze, ale ten krzyk nasz, krwią i łzami ociekły, zostanie w powietrzu i tym, co po nas przyjdą, umrzeć nie da i sennych zrywać będzie z puchowych pościeli, i stanie się snem czarnym i snem złotym narodu, i chłoszczącym go do wiecznej walki biczem, a wtedy dopiero przebrzmi, kiedy zwycięży – idea.

Ale czyś ty myślał kiedy, co to jest idea? Nie; ty mówisz: idee to głupost'. Więc nie rozumiesz tego, że idee to siła potężniejsza od twojej piechoty i kawalerii, od twoich armat i sławnych jenerałów, bo wojsko ich to najlepsze ludzkie głowy i serca, a polem ich bitew to wieki. Dziś pociskami armatnimi na proch starta idea odrodzi się jutro i jej być musi prędzej czy później zwycięstwo ostateczne, i ona jest rozumem wyższym nad cyfrę twojej armii, nad twoje petersburskie granity i malachity, nad twoje szyderstwa i gniewy – bo jest samą prawdą świata i Boga.

Upadł na zydel Aleksander zmęczony, wzruszony i szybko dyszała mu pierś wyszczuplała w powietrzu więziennym, a o krok przed nim siedzący na stołku podniósł twarz z czołem bladym i siwymi oczyma, które pod rudawymi brwiami gorzały jak żużle.

– Ja zrozumiał… Może nie wszystko, ale wiele z tego, co pan mówiłeś, ja zrozumiał. Tak jest. Idea to nie głupost'. Może wy albo wasze naśledniki i zrobią tak, że na świecie żyć będzie lepiej. A teraz ja ot co powiem! Nie pan jesteś człowiekiem zgubionym, choć pana Sybir czeka, ale ja… dlatego, że o takich rzeczach nigdy nie myślał, nie wiedział… ja człowiek zgubiony… Żeby i jenerałem został, to czuję!… że adnakoż zgubiony! – Podniósł się ze stołka, na zegarek spojrzał.

– A wsio taki na służbę trzeba.

Wstrząsnął silnie ręką więźnia.

– Dziękuję panu! Dziękuję! Dziękuję!

Za co tak gorąco i długo dziękował! Czy za rozjaśnianie przed nim ciemności, w które wpatrywał się przestraszonymi oczyma? Czy za obudzanie mu w głowie myśli wyższych nad bagnety, armaty, malachity, granity i wojskowe rewie? Czy może za to braterskie ty, które w głosie Aleksandra zabrzmiało mu echem głosu Apolka?

W dniach następnych jeszcze kilka razy ukazał się w celi więziennej, na krótko jednak, bo miał jakieś ważne zajęcia służbowe, które mu czas zabierały. Rozmawiali jednak ze sobą, choć zawsze niedługo, o rzeczach różnych, powszednich i niepowszednich, oficer więźniowi trochę o życiu swoim opowiadał, o oficerskim życiu, które poza czynnościami służbowymi wypełniały karty, kobiety, hulanki. On tyle tylko, że pijakiem nie był. Zresztą wszystko tak jak inni…

 

– Podłe życie! – rzekł raz. – Co tak żyć, to może i lepiej tak jak Apolek…

Potem Awicz przez czas jakiś go nie widywał, aż dnia pewnego…

VI

Dnia pewnego kapitan Apolinary Karłowicki wyszedł od przyjaciela swego stojącego na wysokim postie jakby ogłuszony i oślepły, tak przerażony i zgnębiony. Coś czarnego wisiało mu przed oczyma, coś ciężkiego leżało mu na głowie, coś strasznego wstrząsało jego sercem.

Na świecie sierpień już był; nad ziemią w żółte ścierniska ubraną czas płynął w szacie czarnej i skrajami jej tu i ówdzie zaczepiał o sucho na błękitach nieba wyrysowane linie szubienic.

Lasy opustoszały i głosy orężnych bojów przestały już przerażać ptactwo zbierające się już do jesiennych odlotów; natomiast zaludniły się i przeludniły więzienia; zaludniły się i przeludniły żelazne wozy uwożące gromady ludzkie w krainy nieprzejrzanych oddali i niezgłębionych cierpień.

Zadzwoniły po miastach i drogach kajdany, rozbiegło się po szerokim kraju słowo: katorga.

Stały smukłe topole włoskie nad dachami dworów wiejskich i w cichej pogodzie sierpniowej milczące słuchały rozlegającej się u stóp ich szumnie, dumnie, zwycięsko mowie dotąd nie słuchanej, mowie obcej.

Czy topole te były wyższe od czarno i sucho na błękicie nieba rysujących się linii szubienic? I czy spośrodka niw w żółte ścierniska obleczonych patrzały one na te linie, które wznosiły się u niskich ścian miasteczek i u wysokich murów miast?

Każde miasteczko i każde miasto posiadało swoje szubienice. Stały się one towarzyszkami ludzi, widokiem ich oczu, przedmiotem myśli i zaprawą chleba.

Od wielkorządcy kraju do miast i miasteczek przybył rozkaz, aby w każdym z nich pewna liczba ludzi dostała na szyje powrozy. Niezbędnie i jak najrychlej.

Liczba tych przedmiotów najwyższej kary i pomsty ściśle została dla każdego z miast i miasteczek oznaczona. Tu miało ich być trzy, tam pięć, ówdzie dziesięć itd. Wybór należał do tych, którzy na każdym miejscu badali i dośledzali winy. Powiedział o otrzymanym rozkazie kapitanowi Karłowickiemu przyjaciel jego wysoko postawiony i o tym również, że na miasteczko, w którym się znajdowali, przypadło przyszłych wisielców trzech.

Na kogo wybór padnie, przyjaciel nie wiedział, lecz to z żalem powiedzieć musi i do tego dawnego swego współtowarzysza przygotować, że paść on może pomiędzy innymi na plemiannika tegoż współtowarzysza, to jest Aleksandra Awicza.

– Jak to? Bóg z tobą! To być nie może! To tylko dla tych, co z wojska uciekli albo tam co strasznego… Ale on…

On! Przez niego to, przez niego właściwie zginęła cała prawie rota wojska, zabity został młody i zdolny oficer kozacki, spadł na wojsko taki wstyd.

– Zrozumiejże ty, Apolinar, że to wina ogromna, a twój krewny powiększa ją jeszcze postawą, jaką wobec komisji zachowuje. Wyznaje wprawdzie swoje przestępstwo, lecz że popełnił je, nie okazuje ani cienia żalu. I nic więcej oprócz tego, że je popełnił, wyjawiać nie chce. Skryty jest, hardy, popędliwy. Wymykają się mu czasem wobec sędziów słowa nieoględne, które wprawdzie powstrzymuje prędko, ale które gdy raz padną, już ich w pamięci nie zatrzeć. Sędziowie go nie lubią i uważają za jednego z najniebezpieczniejszych, najszkodliwszych. Są przy tym obarczające go zeznania ludzi postronnych. Szerzył bunt, namawiał do niego innych, zgromadzał broń, służba jego dowoziła do obozu miatieżnikow żywność… Bardzo, bardzo jest prawdopodobne, że wybór sędziów pomiędzy innymi i na niego także padnie. Zrozumiejże, Apolinar, że ja nie jestem członkiem komisji, że to do mnie nie należy i że powtarzam tylko, com słyszał od innych, a powtarzam dlatego, że ciebie jak swoją duszę lubię i chcę, abyś o tym, co mocno zaboli, dowiedział się z ust życzliwych. Otóż to bieda mieć krewnych pomiędzy takimi… i jeszcze ich lubić! Ja ciebie żałuję, gałubczyk, i wszystko, co w mocy mojej, czynić będę, aby się to odmieniło, aby to nie nastąpiło. Ale wszechmogący przecież nie jestem i jeżeli nawet od szubienicy go wykręcę, to już od katorgi za nic… Jeżeli nie na szubienicę, to do katorgi musi pójść… Jeżeli nie za przestępstwo swoje, to za hardość i zamkniętość, za to, że sędziów swoich źle dla siebie usposobił. Na to już nic ja poradzić nie mogę…

Nie był przyjaciel na wysokim postie stojący człowiekiem złym, był nawet człowiekiem wdzięcznym i litościwym.

Jedno jeszcze dla krewnego przyjaciela uczynić może. Uprosi członków komisji, aby go raz jeszcze przed sobą postawili i spróbowali, czy się nie upamięta, czy nie zmięknie, czy nie wyjawi różnych tam rzeczy, o które dotąd nadaremnie go zapytywali. Mogłoby to ich ułagodzić i nieco dla niego zjednać…

– Już ja tak zrobię, że on jeszcze raz do komisji wezwanym zostanie, a ty, Apolinar, popracuj nad nim, żeby spokorniał, zmiękł, wyjawił…

Podziękował oficer swemu wysoko postawionemu przyjacielowi za jego przyjaźń, za jego dobre chęci, ale długo mówić nie mógł, bo coś go za gardło chwytało i za czaszkę, tak że mowę i myśli miał zmącone. Tyle tylko, że jeszcze zapytał:

– Jak prędko nastąpić to może?

– Co?

– Nu, jak prędko będziecie wieszać?

Żachnął się przyjaciel.

– Pamiłuj, Apolinar! Czyż to ja?

– Nie, nie ty, nie ty, gałubczyk, ale jak prędko?

– Za tydzień, za dziesięć dni najdalej. W rozkazie stoi: rychło!

– Dobrze. A to wezwanie do komisji?

– Może za dni pięć albo sześć… nie prędzej, bo oni tam roboty mają propast'!

– Pozwolisz dowiadywać się?

– Jakże! Naturalnie.

– Co dzień?

– Co dzień, Apolinar, ja k twoim usługam i jeszcze… nigdy dość nie odpłacę…

Schodził ze schodów wysoko postawionego przyjaciela jak ogłuszony i oślepły i gdy na ulicę wyszedł, jeszcze ciemność czerwona przed oczyma mu wisiała. Dobry był przyjaciel dla niego i dla jego plemiannika, ale sprawiedliwie rzekł, że wszechmocy w ręku swym nie dzierżył.

Zapomniał kapitan Karłowicki o tym, że skłamał przed przyjacielem i że Awicz krewnym jego nie jest. Parę razy nazwał go w myśli swoim plemiannikiem, a nieustannie czuł, że go serce i głowa bolą, jak bywa tym, którzy idą za pogrzebem najdroższych krewnych. I jeszcze gorzej, bo o pogrzebie, że nastąpi, choć przez dzień czy przez dwa już wiadomo, a to spadło tak niespodziewanie. Wiedział i przedtem, że biedy jakieś stać się muszą. Pewno majątek odbiorą, na Sybir wyślą; jednak nic by to jeszcze… Taki zuch i bez majątku, i na wygnaniu… zwłaszcza z tą narzeczoną… Z wygnania ludzie wracają… Ale szubienica! Katorga albo szubienica! I wybieraj tu, człowieku, co gorsze, a co lepsze! Jedno i drugie jak poczwary w oczy mu patrzą. Szubienicę widzi tak wyraźnie, jakby rzeczywiście przed nim stała i dzwonienie kajdan słyszy. I stuk młotów także, świst batów… Czort znajet, jaki to świat! Jakie ludzie! Jakie życie nasze!

Przeszedł ulice miasteczka, nic i nikogo nie widząc, aż wyszedł w pole. Tu powiewy wiatru nieco go otrzeźwiły. Stanął, na zegarek spojrzał, pomyślał: może jakie obowiązki służbowe? Może do nich powracać trzeba? Nie; na szczęście dziś wszystko już wypełnił, co do wypełnienia było i aż do końca dnia miał czas wolny. Poszedł więc dalej drogą bielejącą pośród żółtych ściernisk i wkrótce pleczysta postać jego ze zwieszoną głową zniknęła w pobliskim lesie.

Wieczór zbliżał się i nad lasem tylko już rąbek tarczy słonecznej widać było, gdy do miasteczka powracał. Kilka godzin przepędził sam jeden w myślach samotnych, kędyś tam chodząc po drogach leśnych lub siedząc na obalonych kłodach, pod parasolami sosen, przy świergocie ptactwa, w zapachu wilgotnych mchów.

Czy to samotność i natura tchnęły w niego spokój i ukojenie? Bo rysy miał ukojone, kark wyprostowany i krok spokojny, równy. Szedł prędko i gdy znalazł się na ulicach miasteczka, iść zaczął jeszcze prędzej. Szedł prosto w kierunku więzienia.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi celi Awicza, bez słowa powitania zapytał:

– Gdzie mieszka narzeczona pańska?

– Ależ ona i matka jej dziś tu były! – wesoło zawołał Awicz.

– To może jeszcze w miasteczku?

– Nie; odjechały stąd prosto do domu…

– A gdzie ten dom? Gdzie ten dom? Jak nazywa się ten majątek? Ile wiorst stąd? – sypał pytaniami oficer i teraz znowu można by w oczach jego dostrzec mękę duszy, gorączkę ciała.

Awicz ucieszony nowym widzeniem się z narzeczoną śmiał się.

– Na co panu te wiadomości? I co znaczą te pytania? Niechże panu nie przychodzi do głowy zakochać się w mojej narzeczonej…

– Żartujecie, a ja serjozno

Upadł na stołek raczej, niż na nim usiadł. Ręką powiódł po czole.

– Ja zmęczony! Ale ot co jest… po diełam służby mnie na wieś posyłają. Może tam gdzie blisko narzeczona pańska mieszka. Chciałbym wstąpić, poznajomić się, uszanowanie jej i jej matce złożyć…

Awicz uprzejmie odpowiedział:

– Owszem, owszem! Rade będą panu. Ciotka moja ma zawsze łzy w oczach, kiedy o panu wspomina. „Ryczał – mówi – to ryczał i obrzydliwie żołnierzy łajał, ale od strasznych nieszczęść wyratował!” I za to, że widywać mnie mogą, bardzo panu są wdzięczne. Ucieszą się, gdy je pan odwiedzi. Nie masz pan przy sobie notatnika i ołówka, to bym nazwę majątku zapisał, bo trudna do zapamiętania i możesz pan zapomnieć albo przekręcić.

Miał przy sobie jakiś zeszycik przy pełnieniu służby potrzebny i podał go razem z ołówkiem Awiczowi. Ten miał już pisać, ale wstrzymał się i namyślał.

– Może tę nazwę i którędy tam jechać po rosyjsku panu zapisać… łatwiej pan wyczyta… może w jakim pośpiechu.

Potwierdzająco skinął głową i uważnie patrzał na Awicza kreślącego w małym zeszycie słów kilka po rosyjsku.

– Pan tego języka nienawidzisz?

– Język miałbym nienawidzić? A cóż on winien. Czy to on podbija, bierze w niewolę, krzywdzi, gnębi?

Uśmiechnęły się poważne dziś usta oficera.

– Nu, da! ale ludzi, co tym językiem gadają, to pan pewno użas kak nienawidzisz.

Awicz ramionami wzruszył.

– Nie wszystkich. Tych, którzy mi matkę mordują i braci dręczą, nienawidzę, ale tych, co żyją gdzieś tam daleko ani myśląc o tym i żadnej korzyści z tego nie odnosząc, tylko żałuję, bo złość jak jad przenikając cały organizm i w nich przeciec może. Wiesz pan co…

Tu zerwał się z zydla i z energicznymi gestami kończył:

– Z moją naturą nienawiść się nie godzi. Ja bym wolał wszystkich ludzi kochać, ze wszystkimi być w zgodzie… Cóż, kiedy taki jeszcze świat!

– Taki jeszcze świat! – jak echo powtórzył oficer. Ale więzień o rzeczach bolących dziś długo mówić nie chciał. Był cały różowy od dzisiejszego widzenia się i od dzisiejszej rozmowy. Wzrok jego upadł na szybkę w oknie otwartą.

– Jaka cudna zorza! – zawołał. – Spójrz pan!

Nad pasem lasu słały się istotnie purpury zorzy już prawie jesiennej, jaskrawej, a smętnej. Podszywały je ognie przysłonięte, tajemnicze i wypływało znad nich jezioro bladego złota.

Dwie pary zamyślonych oczu ludzkich przez okienko więzienne patrzało na tę pyszną ozdobę nieba. Więzień po chwili mówić zaczął: