Za darmo

Nad Niemnem, tom trzeci

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Witoldzie!

W tym wykrzyku, który Benedykt rzucił w mowę syna, był taki gwałt i bólu, i gniewu, że młodzieniec umilkł, nagłym zamyśleniem ogarnięty. Pochylił głowę.

– Wiem, ojcze, że bardzo byłem zuchwały – dziwnie zmienionym głosem zaczął. – Pomiędzy sobą i tobą wzniosłem zapewne ścianę nieprzebitą i która rozdzieliłaby nas na zawsze, gdybym po tym, co się stało, żył jeszcze… Ale jeżeli martwy u nóg twoich padnę, przebaczysz mi… prawda? Przebaczysz? I znowu tak samo kochać mię będziesz jak niegdyś?… Tylko umarłemu dziecku przebaczyć można taką zuchwałość i taką obrazę… Coś mam w sobie, ojcze, co mię ku ciemnym otchłaniom popycha…

Mówił to cicho i z tym cichym żarem źrenic, którym się objawiają najniebezpieczniejsze, skupione w sobie szały; przy tym ruchem powolnym, a coś stanowczego w sobie mającym, wyciągnął rękę ku jednej z wiszących na ścianie strzelb. Benedykt porwał się i jak płótno blady w mgnieniu oka za ramiona go pochwycił.

– Wariacie! dziecko! Co ty robisz! Czemuż nie? Ty i na to gotów jesteś! U was nawet taka zaraza panuje… Tuziny was teraz kule w łeb sobie pakują! Ach, ty! Mądryś taki, a zielono ci w głowie… O, te idee, te ideały… te… to, tamto… które tych błaznów do takich nawet rzeczy doprowadzają… Boże miłosierny!

Strzelbę, którą dziś sam w obecności syna nabijał, z rąk mu wyrwał, na ścianie zawiesił, lecz w zamian obie ręce młodzieńca pochwycił i z całej siły w szerokich swych dłoniach je ścisnął. Prawie straszna była w tej chwili jego twarz ciemna, pomarszczona, wąsata, której groza myśli i przewidywań szeroko rozwierała oczy i podnosiła włosy nad zbladłym jak chusta a kroplami potu świecącym czołem. Z wyciągniętą ku synowi szyją oczy w nim zatapiał, szeroko otwarte, przerażone.

– Wiesz ty? – szeptał – wiesz? może nie wiesz? ale ja to wiem… widziałem… wszak ty zginiesz! Czy słyszysz? Z tą zapalczywością swoją, z tym ogniem… z tym… to… tamto… zginiesz!…

I coraz mocniej ręce syna ściskając, powtórzył jeszcze po wielekroć:

– Zginiesz! Zginiesz! Niechybnie zginiesz!

Aż z ogromnym westchnieniem, które jak wicher do samego nieba, zda się, dotrzeć chciało, wymówił:

– Boże! Boże!

Tak samo niegdyś, z tą samą grozą w chacie Anzelma przed oknem ciemnością nocy zasłoniętym imienia boskiego przyzywał. Ale tym razem z ciemności, które mu przed oczami zapadły, wydobył się głos młodzieńczy, łagodny i dziwną jakby melodią przejęty:

– Ojcze mój, nie lękaj się i nie żałuj, jeżeli dziecko twoje zginie na mlecznej drodze przyszłości, w blasku jutrzenki, w ogniu ofiary! Nie są także zginionymi ci, którzy chodzą po nizinach samolubstwa, zaprzaństwa96, rozkoszy ciała i nędzy ducha?

Słowa te niezmożoną siłą przyciągnęły znowu wzrok Benedykta ku szeroko na biurku rozwartemu listowi. Przez chwilę wspominał, myślał, aż serce jego gwałtownym rzutem skoczyło od tego brata, który dumny, zadowolony, dostojeństwami okryty po świecie żywy chodził, ku temu, który od dawna z krwawą plamą na młodym czole pod wilgotną ziemią starego boru spoczywał. Długo jeszcze patrzał na syna, aż ręce jego z żelaznego dotąd uścisku uwalniając, obie dłonie ku czołu podniósł i głucho wyszeptał:

– Krwi moja! Młodości moja! Falo, która nas niosłaś… powracająca falo!…

Z głową schyloną, z dłońmi u czoła, ze zgmatwaną gęstwiną włosów, odchodził ku biurku, niby w śnie powtarzając:

– Powracająca fala! Powracająca fala!

Były w tym szepcie groza i – zachwycenie.

Potem odkrył twarz i jedną rękę o biurko wspierając wyprostował się, głowę podniósł. Zmienił się dziwnie. Blask oczu jego wilgotny był i jakby rozmarzony, postawa dumna. Na syna patrzał.

– Słuchaj – zaczął – jeżeli wam się zdaje, że wy to pierwsi wymyśliliście wszystkie szlachetne uniesienia i wzniosłe idee, że wy pierwsi poczęliście kochać i ziemię, i lud, i sprawiedliwość, popełniacie błąd gruby i grzech przeciw sprawiedliwości…

Zatrzymał się na chwilę; tak już dawno w ten sposób i o takich przedmiotach nie mówił, że może słów mu zabrakło albo myśli splątały się w głowie. Ale powracająca fala odnosiła mu wszystko, co życie zabrało, i przypominała wszystko, co niegdyś umiał, wiedział, czuł.

– I w naszych ustach – mówił dalej – brzmiało niegdyś hasło poety: „Młodości! Ty nad poziomy ulatuj!”, i myśmy latali na mleczne drogi i w blaski jutrzenki, i w ognie ofiary! Ten lud… to wasze bożyszcze… Boże wielki! To żeśmy się ku niemu jak szaleńcy rzucili, jak w słońce w niego wierzyli, jak w zbawienie zapatrzyli, na rękach prawie podnieść go usiłowaliśmy, dobro nasze i samych siebie słaliśmy przed nim… Krzywdy przez ojców jeszcze zrządzone własnymi choćby ciałami pragnęliśmy zmieść ze świata i z jego pamięci… A ziemia? Boże! Dzieckiem, chłopięciem, młodzieńcem, ja każdą roślinkę, każdą kroplę wody, każdy jej kamień kochałem… mógłżem być wrogiem ludzi, którzy z niej powstali? To ja… ale niemało, niemało nas takich było! Śmiech bierze na wspomnienie! Młodzi mędrcy… poeci… rycerze… apostoły… wskrzesiciele… górne marzenia… wielkie nadzieje… ogniste zapały! Wszystko jak w wodę wpadło! Śmiech na wspomnienie bierze!

Zaśmiał się istotnie z oczami pełnymi łez. Drżącym głosem, lecz z głową podniesioną zaczął znowu:

– Słuchaj! Korczyńskim braku ideałów, braku miłości dla… dla…

Stare przyzwyczajenie język mu splątało. Zająknął się.

– Dla… to… tamto… – jąkał.

Ale powracająca fala znowu go błękitem i ogniem oblała:

– Braku miłości dla ideałów Korczyńskim zarzucić nikt nie ma prawa. Jeden ją życiem opłacił… drugiego zawiodła ona tam, gdzie honor i ludzką cześć stracił… trzeci… trzeci przebył życie zazdroszcząc temu, który w mogile leży!

Teraz dopiero te łzy, które napełniały mu oczy, spadły z nich dwoma wielkimi kroplami i ze zmarszczki na zmarszczkę toczyły się po policzkach. Ręką machnął, na fotel opadł i szeroką dłonią zasłonił sobie czoło i oczy. O dwa kroki od niego na krześle siedzący Witold, osłupiały, niemy, chciwymi oczami wpatrywał się w ojca, domyślając się istoty i natury tej siły, która go tak dziwnie wśród rozmowy z nim przetworzyła. Zresztą w domysłach tonąć nie potrzebował. Jak kipiątek długo i szczelnie zamknięty po zerwaniu pokrywy z gwałtem i szumem wylewa się na zewnątrz naczynia, tak gorycze, żale, gniewy napełniające to strute i chmurne serce wybuchały zeń obfitymi i namiętnymi słowami. Natura nie stworzyła go milczącym i skrytym. Był czas, w którym dom ten rozlegał się cały od dźwięku jego głosu, hojnie wśród zbierających się tu tłumów rozrzucającego hasła, nauki, namowy, rozprawy, sprzeczki. Ale potem strasznie uciszyło go życie. Sto przyczyn na sto zamków zamknęło mu usta. Płynęły dnie za dniami, lata za latami – on milczał. Z czasem i z samym sobą rozmawiać przestał o tym wszystkim, o czym dawniej rozmawiał z mnóstwem ludzi. Tak już przywykł. Dziś dopiero rozmowa z synem zerwała z jego serca kamienną pokrywę i otworzyła mu usta. Byłoż to opowiadanie? Byłaż to odpowiedź? Byłoż to usprawiedliwianie się przed tym dzieckiem tak niezmiernie kochanym, a które mu dziś w oczy rzuciło gradem wyrzutów, prawie obelg? Potrzebę tego ostatniego podszeptywało mu sumienie: „Wytłumacz, wytłumacz, dlaczego cię to dziecko znalazło takim, jakim się stałeś, i dlaczego straciłeś to wszystko, co je napełnia, a coś i ty w równej mierze niegdyś posiadał!” Serce w nim także wołało: „Mów, bo inaczej nie pęknie i nie runie nigdy ta ściana, która wzniosła się pomiędzy tobą a tym dzieckiem, tą krwią krwi twojej, tym powtórzonym obrazem twojej młodości, tą – powracającą falą wiary, nadziei, czarodziejskich i bohaterskich snów o nowych jutrzenkach i ofiarnych stosach!”

Mówił, opowiadał, co stało się i działo potem, gdy wszystko wpadło w wodę. Dawne to dzieje. Zdaje mu się, że nie dwa dziesiątki, ale dwie setki lat od tego czasu upłynęły, tak wszystko dokoła niego zmieniło się i w nim samym. Zmienił się zaś on nie od razu, nie nagle, ale stopniowo, jak stopniowo rdza gasi blask i wyszczerbia ostrze zakopanego w ziemi żelaza; jak stopniowo szczupleją, tracą siłę i znikają nieużywane do ruchu członki ciała; jak stopniowo zmierzch wieczoru pochłania światło dnia; jak stopniowo ciemnieje w sobie, słabnie, gaśnie człowiek, ciężko i nieustannie smutny…

Mógł był odejść w wesołe strony, nie uczynił tego. Mógł w lichych przysmakach życia szukać przypadającej nań cząstki szczęścia, nie używał ich wcale. Z górnej, lotnej jego młodości pozostało mu tyle, że podłości i zaprzaństwa nie popełnił, a w pracy, choć poziomej i ciasnej, pogrążył się z surowością mnicha i zapalczywością taką, z jaką rozbitek chwyta i ściska jedyną deskę ze strzaskanego statku pozostałą. Na tę pracę, acz poziomą i ciasną, padał przecież i z góry jakiś promień. Jak ktoś, kto dziwi się i usprawiedliwia, Benedykt ręce rozkładał i zapytywał:

– Cóż było robić? Co było robić? Mówiono, wołano, zaklinano: „Ziemia! ziemia!” Trzymałem ziemię…

Trzymał ją i dla siebie, bo w nią wrósł, i przez dumną ambicję postawienia na swoim, i przez myśl o synu.

Ale w jeden punkt zapatrzony, inne z oczu tracił; jak wół ze schyloną pod jarzmem głową jedną bruzdę depcąc, inne dostrzegać przestawał; w jednym namiętnym usiłowaniu skupił wszystkie siły i na nic innego już mu ich nie stało. Żelazo nie czuje osiadającej na nim rdzy, ale człowiek łzami zrazu oblewa każdą na własnej duszy dostrzeżoną jej plamę. Gdy nie mógł żyć tak, jak by pragnął, gdy potem już i pragnienie innego życia w nim gasło, gdy nad rozwartą książką oczy mu do snu kleić się zaczynały, gdy spory i kłótnie różnić go z ludźmi poczęły, gdy zrazu ścigać wzrokiem, a potem i rozumieć przestawał różne oddalone drogi i myśli świata – długo we środku mu coś płakało. Jak długo nie pamięta, wie jednak, że z czasem przywykł do wszystkiego, tylko ten płacz wewnętrzny, którego już w sobie nie czuł, przemienił się w głuchy i gorzki war97, co chwilę wybuchający zeń gniewem, rozjątrzeniem, niby ciężką przeciw życiu i światu obrazą. Czasem jeszcze tylko daleka, nieosobista nadzieja błąkała się mu po sercu.

 

– Może on? Może dla niego… przez niego… z nim?… – o synu myślał.

Była to już jedyna jego nadzieja.

—–

Dwa razy w cichym domu zegar ścienny ogłaszał popółnocne godziny, a Benedykt jeszcze rozmawiał z synem, lecz już inaczej niż wprzódy. Jak niegdyś, przed wielu laty, Witold ramiona na szyję ojca zarzucił i rozpalonymi usty scałował grube łzy, które po tej twarzy ściemniałej, spalonej, ze zmarszczki na zmarszczkę ściekały. Myślał on, że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było z miłością przycisnąć się do tej szerokiej piersi, która przyjęła w siebie wiele ostrych grotów i coś wyższego, szerszego nad własny interes osłaniała albo osłaniać mniemała; że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było ze czcią całować te ręce, których nie wybieliły próżniactwo i zbytki. Przypomniał sobie, że to nawet, co w sobie nosił i nad własne życie cenił, jemu był winien.

– Ojcze mój! Do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięczny ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mnie nie chował. Gdyby nie ty, od kolebki pewno owinięto by mnie w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo jak Różyc, kartką welinu98 w roztworze morfiny umoczoną!

Benedykt, ręką jeszcze oczy zasłaniając, z poczynającym się na ustach uśmiechem pod wąsami mruczał:

– No, tak, tak, chłopcze! Nie zgłupiałem przecież do tego stopnia, aby myśleć, że syn mój z innej gliny niż inni ludzie ulepiony, i nie spodlałem tak, aby poddać się woli bab, które by z mego dziecka zrobiły ładnie ufarbowany gałganek!

Z wahającymi się jeszcze uśmiechami na siebie patrzali. Więcej niż kiedy czuli, jak niezmiernie kochali się wzajem, zrozumieli też, jak bardzo byli do siebie podobni. Chwili jednej wielkiego uniesienia i piorunującego wspomnienia trzeba było na to, aby z jednego z nich spłynęła ta rdza, która mu przez długie lata osiadała duszę, i aby to podobieństwo wystąpiło jawnie i jasno. Nagłym ruchem głowę w tył odrzucając i palcami ocierając wilgotne jeszcze oczy, Benedykt zawołał:

– Jakby ciężar stupudowy spadł ze mnie, kiedy wszystko przed tobą wygadałem. Nie wiesz i bodajbyś nie dowiedział się nigdy, co to jest długie lata cierpieć z zaciśniętymi zębami i nie mieć na świecie jednej żywej duszy, przed którą człowiek mógłby śmiało, ufnie, wszystko, co ma w sobie, pokazać, pociechy, rady, a czasem prawie i ratunku wezwać. Może i to przyczyniło się wiele do mego ściemnienia i zdziczenia, żem takiej duszy przy sobie nie miał. Marzyłem nieraz, że ty mi tym wszystkim będziesz, a kiedy tego lata zdawało mi się, że i te marzenia, jak wszystkie inne, diabli wezmą, nachodziła mnie taka rozpacz, żem nie tylko już Andrzejowi, ale wszystkim pomarłym grobów ich zazdrościł…

– Ale teraz wiesz już, ojcze, co nas dzieliło! – zawołał Witold. – I w przywiązanie moje dla ciebie wierzyć musisz…

Zawahał się nagle, zmieszał się, posmutniał znowu.

– Jednak, mój ojcze – zaczął – jednak powiedz mi, co myślisz… zamierzasz… z tymi ludźmi…

Więcej niż cokolwiek innego zapytanie to przekonywać mogło, że istotnie w tym młodzieńcu pewne uczucia i myśli jak krew krążyły, jak puls tętnił, część a może i samą podstawę życia jego stanowiąc. W najuroczystszej nawet chwili, w najgłębszym dla innego przedmiotu rozrzewnieniu ich zapomnieć i pozbyć się nie mógł. Benedykt długo na niego popatrzył. Uśmiech zadowolenia pod długim wąsem mu błądził.

– Uparty jesteś – zaczął – widzę dobrze, że śmiejąc się i płacząc, śpiąc i jedząc, zawsze o swoim myśleć i przy swoim stać będziesz! Moja natura! I mnie to stanie przy swoim kością w gardle nieraz zasiadało, a jednak i niebieskie rozkosze wzruszyć by mnie zeń nie zdołały! Nasza, Korczyńskich natura!

Zamyślił się, w przeszłość patrzał.

– Niegdyś postanowiliśmy byli wszyscy karczmy nasze pozamykać, aby chłopów do pijaństwa nie kusić. Wielu to uczyniło. Darzecki nie chciał. Andrzej różnił się z nim o to długo, ale potem przestał i myśleliśmy, że za wygraną dał, zapomniał. Jednak raz po długim milczeniu znowu zawziętą sprzeczkę o niezamknięte karczmy i rozpijających się w nich chłopów ze szwagrem rozpoczął, i tu, ot, w tej samej sali jadalnej, przy wieczerzy, w uniesieniu tej sprzeczki na Darzeckiego nożem cisnął… Szczęściem nóż mimo głowy szwagra przeleciał. Taki uparty był. Nie mówi już czasem o czymkolwiek, nie wspomina rok i dwa… zdaje się, że dał spokój… aż tu nagle znowu zaczyna swoje… I ty taki…

Po chwilowym milczeniu zaczął znowu:

– Korczyńskich krew! Dziad nasz, legionista, sześćdziesiąt lat z górą mając, jeszcze na wojnę chodził… A! Przypominam sobie teraz! Towarzyszył mu jakiś Jakub Bohatyrowicz, którego starcem już przed dwudziestu kilku laty widywałem. Trochę obłąkany był, Pacenki jakiegoś, który mu żonę uwiódł, szukał… różne stare podania i zdarzenia opowiadał! Ja i Andrzej lubiliśmy go bardzo. Dominika tylko nudziła trochę jego gadanina. On był z nas na te rzeczy zawsze najobojętniejszy… Za wiele i za wesoło bawił się w wielkiej stolicy… Czy żyje jeszcze stary Jakub?

Jeszcze raz w sali jadalnej ścienny zegar wybił nocną godzinę, a Witold odpowiadając na coraz liczniejsze zapytania ojca mówił, opowiadał. Benedykt zapytywał krótko, paroma słowami, potem słuchał syna, z czołem na dłoni, ze wzrokiem wpatrzonym w przeszłość, która z serca, z mózgu, ze słów jego syna wypływając ogarniała go, podnosiła, prawie upajała. Kiedy na koniec wstał z fotela i przy dogasającej na biurku lampie przed oknem stanął, błękitny świt ukazał go tak wyprostowanym, rześkim, pogodnym, jakim może od skończenia się złotej godziny jego życia ani razu nie był.

– No, no! – rzekł. – Prawdziwe dziwy! Jakby mnie fala jakaś z dna wód gorzkich i zimnych na ciepłą murawę wyrzuciła!… Ale teraz, chłopcze, spać idźmy… na parę godzin tylko… na parę godzin… byle trochę przespać się i odpocząć. Potem pójdziesz tam do nich i powiesz im, że tej kary sądowej nie żądam już… nie żądam… Istotnie, za wielka jest, a w tym, że ich oszuści wyzyskują i do złego prowadzą – moja wina! O miedzę z nimi żyję i palcem, aby temu zapobiec, nie poruszyłem…

Uśmiechnął się smutnie.

– Andrzej by na mnie za to nożem cisnął. Ale nie siedź tam długo – mówił dalej – bo przecież wspólnie ułożyć musimy różne projekty i plany na dalszą przyszłość… a potem, pod wieczór, może razem popłyniemy na… to… tamto…

Zająknął się.

– Na Mogiłę! – dokończył.

Niewysoko jeszcze słońce podniosło się na niebie, gdy Witold wbiegł do świetlicy99 Fabiana, w której dokoła śniadania zgromadziła się spora gromadka weselników, którzy jeszcze do domów swoich nie odjechali. Cienka i długa Giecołdowa z zapalonym papierosem w wąskich ustach oraz żwawa Starzyńska we fruwającym wstążkami czepcu dokoła stołów chodząc zapraszały na jadło, które według zwyczaju ich kosztem i staraniem zastawione było. Fabian, pozbywszy się na tę chwilę obowiązków gospodarza, ze spuszczonym na kwintę nosem wśród starszych sąsiadów siedział. Na widok wchodzącego Witolda porwał się i z niepokojem nadaremnie przez okazywane uradowanie pokrywanym ku niemu podbiegł. Zaledwie jednak przybyły kilkanaście słów półgłosem przemówił, na twarz mu wybuchnęła radość szczera i prawie gwałtowna.

– Wiwat! – z całej siły krzyknął i ku sąsiadom zwracając się, obu rękami jak młyńskimi skrzydłami zamachał. – Psom dajcie, co na duszy macie! – wołał dalej. – Już nam godzina nieprzyrodzonej śmierci nie wybije! Zmiękło serce Dawida, gdy o Jonatanie w żałość przyobleczonym usłyszał. Anioł niebieski z grobu naszego kamień odwalił! Alleluja!

O aniele mówiąc, na Witolda ukazywał, do którego też przystępować zaczęli inni.

Z godzinę trwał tam gwar wielki, z zapytań, odpowiedzi, śmiechów, okrzyków złożony.

– Wiwat pan Korczyński! Wiwat pośrednik nasz i orędownik! – co moment wykrzykiwał Fabian.

– Chwała Panu na wysokościach, na ziemi pokój ludziom dobrej woli! – modlił się Apostoł.

– A ja tak mówię: że z tego zasiewku, da Pan Bóg, pięknego plonu doczekamy… – przebijał się powolny, poważny głos Strzałkowskiego.

Może tam Witolda ściskano, całowano, może mu różne na przyszłość projekty i rady dawano, może nawet na rękach podnoszono, bo zdyszany ze zmęczenia i ogniście zarumieniony z chaty Fabiana wybiegł, młodzież po zielonej uliczce i dokoła gumna100 przechadzającą się ukłonami lub ściśnieniami rąk powitał, najkrótszymi ścieżkami śpiesznie ku dworowi poszedł i więcej już dnia tego w okolicy się nie ukazywał. Z dala go tylko potem widziano po drogach pole przerzynających z ojcem chodzącego. Przez dzień cały syn i ojciec ani na godzinę nie rozstawali się z sobą. Długo w gabinecie Benedykta nad rozłożonym na biurku planem Korczyna obaj siedzieli, z cicha pomiędzy sobą naradzając się, linie jakieś i cyfry na papierze kreśląc: a przed zachodem słońca kilku weselników u samej krawędzi zielonej góry stojących ujrzało na Niemnie łódkę wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił.

Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.

Przed zachodem słońca gody weselne Elżusi miały się ku końcowi. Więcej niż o połowę zmniejszona kompania przechadzała się po zagrodzie i drodze; w gumnie, tak jak wczoraj na oścież otwartym, Zaniewscy jeszcze od czasu do czasu na skrzypcach rzępolili i basetlą101 pohukiwali, a przy tej niedbałej i przerywanej muzyce dwie lub trzy pary od niechcenia czasem pokręciły się na toku. U ścian obrosłych chwastami, u płotków, w śliwowym gaju, na wąskim ganku świrna102 rozmowy toczyły się ożywione, we włosach dziewcząt iskrzyły się kwiaty, ale kawalerowie nie mieli już na rękach białych rękawiczek ani tej rześkości i zamaszystości w postawach i ruchach, które początek zabawy obudzał. Zbliżając się do końca swego wesele cichło, leniwiało, z wielkiego hałasu roztapiało się w szmer wesołymi nutami jeszcze przetykany, lecz który – czuć to było – zaraz, zaraz utonąć miał w szarym, jednostajnym jeziorze codziennej troski i pracy.

 

Na podwórku ożywienie było największe. Zaprzęgano tam do bryczek i wózków konie, a czynność tę spełniali sami ich właściciele z wyjątkiem tylko dzierżawcy Giecołda i ekonoma103 Jaśmonta, którzy jednak hałasowali najwięcej, parobkom za furmanów im służącym głośne rozkazy wydając. Pierwszy drużbant komenderował należytym uszeregowaniem orszaku mającego państwu młodym do domu ich, więc do jaśmontowskiej o trzy mile104 odległej okolicy, towarzyszyć. Naprzód tedy na drogę dotykającą pola wyprawił wóz muzykantów wieźć mający. Za nim ustawił parokonną bryczkę państwa młodych; potem te, którymi według zwyczaju jechać mieli rodzice pana młodego, dwie swanie i dwaj swatowie. Teraz następowała kolej na pierwszego drużbanta. Więc Kazimierz Jaśmont sam za uzdę poprowadził swego pięknego, czarnego konika, ładną uprzężą połączonego z bryczką na majowozielony kolor pomalowaną, po czym już ustawianiem ordynku105 zajmować się przestał, bo co do dalszego jego ciągu, żadne przepisy nie istniały. Kto łaskaw czy też zaproszony, pojedzie sobie, jak zechce, na czele czy z tyłu, osobno czy hurtem – wszystko jedno. Kto niełaskaw albo niezaproszony, pozostanie lub uda się w inną stronę, a grzeczności i obyczajowi nie ubliży. Tylko jeszcze u końca orszaku jechać koniecznie powinien brat panny młodej z kuframi i skrzyniami, wyprawę jej zawierającymi. To już niezbędne. Jeżeli brata nie ma, najbliższy krewny spełnić tę czynność musi. Ale Elżusia miała kilku braci, z których najstarszego obowiązkiem było wieźć za orszakiem weselnym wyprawę siostry. Już też na drabiniastym wozie106, w zielonej uliczce stojącym, Julek umieścił dwa kufry z bombiastymi107 wierzchami na zielono pomalowane i gapiowatym głosem upominał się o trzeci, którego przecież długo mu nie dawano. Panna młoda z pomocą matki i swań kończyła napełniać go skarbami, które z sobą uwieźć miała: kraciastymi i pasiastymi spódnicami, fartuchami, kilimkami108 własnej roboty, motkami109 uprzędzionych przez siebie nici lnianych i wełnianych, ścianami utkanych też w domu grubszych i cieńszych płócien. Kazimierz Jaśmont od bryczek wracając tu i ówdzie po zagrodzie się okręcił, aż u zamkniętych drzwi domu stając, z całej siły zawołał:

– A teraz, panny drużki i panowie drużbantowie, pożegnanie panny młodej zaśpiewajmy!

W mgnieniu oka po obu stronach drzwi utworzyły się dwie gromadki, jedna z młodych mężczyzn, druga z dziewcząt złożone. Nie byli to koniecznie sami drużbowie i drużki, ale wszyscy, którzy pożegnanie panny młodej na pamięć umieli i śpiewać chcieli. Chór męski, w którym wyraźnie wyróżniały się: cienki dyszkant110 pierwszego drużbanta, piękny głos Jana i tak basowe, że prawie grobowe buczenie Domuntów, na nutę butną111, urywaną, prawie rozkazującą rozpoczął:

 
Siadaj, siadaj, moje kochanie,
Nic nie pomoże twoje płakanie,
Nic płakanie nie pomoże:
Stoją konie, stoją wrone,
Już założone!
 

Jak uciął, umilkli. Po kilku zaś sekundach chór dziewcząt, nad którym rej prowadził donośny i jak srebro dźwięczny głos pięknej Osipowiczówny, a który przerzynały słabe, cieniutkie, lecz czyste głosiki małych Siemaszczanek, wzbił się smętną, przewlekłą nutą:

 
Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem ojcu swemu nie dziękowała.
Dziękuję ci, miły ojcze,
Żem u ciebie chodziła w złocie,
Teraz nie będę!
 

Mężczyźni huknęli znowu tą samą co pierwej rozkazującą strofą. Dziewczęta zaś odpowiedziały:

 
Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem swej matce nie dziękowała.
Dziękuję ci, moja matko,
Żem żyła przy tobie gładko,
Teraz nie będę!
 

Po trzecim rozkazie siadania odpowiedź brzmiała:

 
Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem swemu bratu nie dziękowała.
Dziękuję ci, drogi bracie,
Że mieszkałam w jednej chacie,
Teraz nie będę!
 

Tu rozwarły się ze stukiem drzwi od sieni i panna młoda, wysoki próg przeskakując, spod czarnej wełnianej sukni białą pończoszką błysnęła. Zapłakana, zakłopotana, wśród śpiewających, na nikogo nie spojrzawszy, przebiegła, między śliwowe drzewa wpadła i płótno kużelne112, wąskimi pasami u brzegu gaju rozesłane, z trawy ściągać zaczęła. Ściągała, zwijała, śpiesząc się bardzo, aż na koniec z jednym zwojem niedobielonego płótna pod ramieniem a dwoma w ramionach z powrotem ku domowi biec zaczęła. Wszyscy z niejakim zdziwieniem na nią patrzali. Kazimierz Jaśmont palcami pstryknął.

– Szyk gospodynia! I na weselnych godach o kużelu nie zapomniała!

Stojący za nim Michał Bohatyrowicz, wąsa w górę podkręcając, zaśmiał się:

– A jakże! Gdyby ją aniołowie do nieba zabierali, to ona by patrzała, czy nie ma jeszcze czego z ziemi uchwycić.

– To nie tak jak panna Cecylia, która wczoraj taką śliczną stążkę z szyi sobie zdjęła i przyjaciółce nijakiego przystrojenia nie mającej podarowała! – zawołał kruczowłosy Ładyś Osipowicz na błękitnooką Cecylkę Staniewską rozkochanym wzrokiem spoglądając.

Po czym nagle huknęli znowu:

 
Siadaj, siadaj, moje kochanie,
Nic nie pomoże twoje płakanie.
Nic płakanie nie pomoże:
Stoją konie, stoją wrone,
Już założone!
 

A dziewczęta odpowiedziały:

 
Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem stołom, ławom nie dziękowała.
Dziękuję wam, stoły, ławy,
Żeście były zawsze białe,
Teraz nie będziecie!
 
 
Dziękuję wam, rodzone progi,
Że chodziły po was moje nogi,
Teraz nie będą!
 

Julek trzecią skrzynię w wielkie kwiaty pomalowaną wspólnie z braćmi z domu wynosił i na wóz windował113.

Na drodze u wyciągniętych szeregiem bryczek i wozów podniosła się wrzawa pożegnań, pocałunków, zaprosin, przywoływań, nawet sprzeczek. Nie tak to łatwo było wszystkich w porę i w należytym porządku usadowić. Muzykanci kłopotu nie sprawiali, pierwsi umieścili się na przodującym wozie i smyczki wysoko wznieśli, aby je w czas, a ostro, na struny móc spuścić. Ale pan młody gdzieś się w ostatniej chwili zawieruszył, więc siedząca już na bryczce Elżusia wniebogłosy wołała: „Franuś! Franuś”, a gdy nadbiegł, mocno strofować go zaczęła. Potem Giecołdowa, kwaśna i zmarszczona, bo papierosów jej zabrakło, nie chciała siadać na bryczkę Starzyńskiej, z którą jechać była powinna, i upierając się przy jechaniu swymi końmi i ze swoim mężem, głośno i szydersko dowodziła, że wszystkie te porządki i ordynki są przesądami nigdzie już z wyjątkiem prostych i ciemnych ludzi nie zachowywanymi. A gdy na koniec pierwszy drużbant mocą ukłonów i otworzeniem na oścież zasobnej papierośnicy dumną swanię ułagodził i do zajęcia przypadającego jej miejsca nakłonić zdołał, nowe przeciwności zaszły w gronie odprowadzających państwa młodych drużek i drużbantów. Ta z tym, a ten z tą jechać żądał; tu było za ciasno, tam niewygodnie… Kazimierz Jaśmont na chwilę cierpliwość stracił, ręką machnął, zrozpaczonym wzrokiem po szlaku drogi powiódł i nagle nieopisana błogość na twarz mu spadła. Z głębi okolicy ścieżkami wśród płotków wijącymi się szła, na drogę weszła i ku gromadzie dokoła bryczek stojącej skierowała się – Domuntówna. Nikt jej nie spostrzegł oprócz Jaśmonta, który też asystę, ordynek i wszystko, co żyło, opuszczając, na jej spotkanie pośpieszył. Ona szła prędko, więc spotkali się w tym miejscu, gdzie stała jego majowa bryczka, z czarnym, pięknym, zgrabną nóżką o ziemię bijącym konikiem. W bogatej aktorce114 nowa zmiana zaszła. Miała na sobie czarną suknię, bardzo prostą, której gładka spódnica i obcisły stanik115 szczuplejszą nieco czyniły jej zbyt silną i rozrosłą kibić116. Na ogorzałej szyi – zapewne w znak zasmucenia – wiła się i na pierś opadała żałobna wstążeczka. Gładko spleciona kosa117 niby wiankiem brunatnej pszenicy wznosiła się nad twarzą mniej rumianą jak zwykle, a szafirowe oczy spod sobolowych118 brwi i zarumienionych trochę powiek rozglądały się dokoła, strapione i roztargnione. Tak stanęła przed Jaśmontem, który granatową czapeczkę z kędzierzawej czupryny zerwawszy, niskim ukłonem i czułym wejrzeniem ją witał.

– Czy mnie próżna nadzieja zwodzi – zaczął – czy też pani w jedną drogę z nami puścić się zamyśla?

Czerwone ręce na czarną suknię opuszczając, grzecznie dygnęła.

– Za zaprosiny dziękuję – odrzekła – ale mnie teraz na zabawy nie w czas. Żyto na nasienie jeszcze nie wymłócone i dziadunia pilnować muszę, bo niedomaga.

I znowu roztargnionym wzrokiem pomiędzy ludźmi wodziła, kogoś upatrując. Była dziwnie grzeczna, łagodna, cicha, nawet mówiła półgłosem. Jaśmont na bryczkę swoją ukazywał:

– Gdyby pani mojej kałamaszce119 ten honor zrobiła i wspólnie ze mną nią pojechała, może by spacer na zdrowie posłużył. Dobrze niesie… jak na sprężynach!…

– Dziękuję. Dziadunia pilnować muszę…

Widocznie zmartwiony, pomyślał chwilę.

– A jeżeli ja odważę się kiedy tam przyjechać, gdzie od tego czasu wszystkie myśli moje mieszkać będą, czy mogę spodziewać się, że niezbyt niemile ujrzanym zostanę?

Dygnęła znowu.

– Owszem. Dziadunio bardzo lubi, kiedy do niego goście przyjeżdżają…

– Ale pani czy przez to ambarasu120 nie uczynię?

– O ambaras bynajmniej! Owszem. Ja zarówno w grzecznej kompanii121 gustuję.

Już rozpływać się miał w podziękowaniach za to pozwolenie bywania u niej, gdy w orszaku wzniosło się mnóstwo wzywających go głosów. Wszyscy na koniec na bryczkach i wozach siedzieli, bez pierwszego drużbanta przecież odjeżdżać nie mogli. Tyle więc tylko miał czasu, aby Jadwigi rękę ucałować, a do jej braci, obok których przebiegał, szepnąć:

– Szyk panna! Dalibóg, takiej wspaniałej talii i takich oczu cudnych, jak żyję, nie widziałem!

Na majową bryczkę swoją wskakując wołał:

– Ot tak! Nikt ze mną jechać nie chciał, sierotą opuszczonym zostałem! Dobrze! Sam sobie ze mnie pan i hetman!

Siadł prosto, z fantazją czapkę na głowie poprawił, bicz wcale niepotrzebny przy koziołku umocował, rzemienne lejce silnie ujął i na cały głos zakomenderował:

– Muzykanci! Rznijcie! Jazda, panowie!

Na przodzie orszaku smyczki, dotąd w powietrzu sterczące, na struny opadły; z dźwiękami skrzypiec i basetli wygrywających marsza zmieszał się turkot kół i tętent koni. Bryczki jedna za drugą skręcały na drogę przerzynającą pole, a od każdej, niby rozwiewne skrzydło, leciał na jedną stronę złotawy tuman kurzu; dwu czy trzech jeźdźców konno brzegami ściernisk122 cwałowało; ostatni jechał wóz wyładowany pękatymi kuframi, na których, jak na wieży, w wiecznym uśmiechu białymi zębami śród rudej gęstwiny zarostu błyskając siedział Julek, a obok wozu galopował, co moment ku panu głowę podnosząc i radośnie poszczekując, czarny, kudłaty Sargas. Zachodzące słońce bladym blaskiem spłowiały kobierzec ziemi ozłociło i wyrastającym zeń drzewom wróciło chwilową świeżość; niebo roiło się na tle błękitnym mnóstwem białych smug i różnobarwnych obłoków.

96zaprzaństwo (daw.) – dopuszczenie się zdrady, zaparcie się prawdy, ideałów itp. [przypis edytorski]
97war (daw.) – wrzący płyn, tu: wrażenie gorąca odczuwane z powodu silnych emocji. [przypis edytorski]
98welin – luksusowy, cienki, gładki papier. [przypis edytorski]
99świetlica (daw.) – pomieszczenie w chatach służące do zebrań, życia towarzyskiego; jasno oświetlone, stąd nazwa. [przypis edytorski]
100gumno – budynek, w którym składano zboże przed wymłóceniem. [przypis edytorski]
101basetla – ludowy instrument strunowy. [przypis edytorski]
102świrno (z lit.) – spichlerz. [przypis edytorski]
103ekonom – nadzorca prac rolnych w dawnych majątkach ziemskich. [przypis edytorski]
104mila – jednostka dł. równa 1609 m. [przypis edytorski]
105ordynek (daw.) – ustalony porządek. [przypis edytorski]
106wóz drabiniasty – wóz o bokach przypominających drabiny. [przypis edytorski]
107bombiasty – kształtem podobny do kuli. [przypis edytorski]
108kilimek – mały kilim: dwustronny dywan do dekoracji ścian i podłóg. [przypis edytorski]
109motek – nici, przędza zwinięte luźno w podłużny pęczek lub nawinięte na szpulkę. [przypis edytorski]
110dyszkant – głos chłopięcy odpowiadający skalą sopranowi. [przypis edytorski]
111butny – pewny siebie. [przypis edytorski]
112płótno kużelne – proste płótno domowej roboty. [przypis edytorski]
113windować (pot.) – wnosić na górę, podnosić coś ciężkiego. [przypis edytorski]
114aktorka – sukcesorka; jedyna dziedziczka majątku. [przypis edytorski]
115stanik (daw.) – górna część sukni od ramion do pasa (bez rękawów). [przypis edytorski]
116kibić (przestarz.) – talia. [przypis edytorski]
117kosa (poet.) – warkocz. [przypis edytorski]
118sobolowy – brązowy. [przypis edytorski]
119kałamyszka – mały, jednokonny wóz; zdrobnienie od kolimaga: pakowny wóz z budą. [przypis edytorski]
120ambaras (przestarz.) – kłopot sprawiany przez jakąś osobę albo trudna, przykra sytuacja. [przypis edytorski]
121kompania (daw.) – towarzystwo. [przypis edytorski]
122ściernisko – pole, na którym pozostały po żniwach kłujące łodygi zbóż. [przypis edytorski]