Za darmo

Nad Niemnem, tom drugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Umilkł i zamyślił się najmłodszy z trzech niegdyś braci Korczyńskich, tak zamyślił się, że przypuścić było można, iż na chwilę o szwagrze i ciężkim kłopocie swym całkiem zapomniał. Po chwili twarz swą do samej prawie twarzy Darzeckiego przysuwając, jak tylko mógł najciszej, szepnął:

– Szwagier może pamięta, że tam jest… to… tamto… mogiła…

– Jaka mogiła? – zadziwił się Darzecki.

– Andrzeja… i to… tamto… tego… tych, którzy z nim razem…

Po chwili dokończył.

– Wszystko to przeszło i wiadoma rzecz, że nawet wspominać o tym nie trzeba. Ale wie szwagier, czasem, kiedy na to… tamto… spojrzę i przypomnę sobie, zdaje mi się, że to kościół…

Teraz Darzecki milczał chwilę, przypomniał sobie także, i oczy, których blade źrenice zmąciły się trochę i zamigotały, wzniósł ku sufitowi. Potem z westchnieniem zaczął:

– Sentymentalność… tak, jest to, kochany szwagrze, sentymen-tal-ność, której, na nieszczęście, każdy z nas mniej albo więcej ulega, a która już nam tyle złego narobiła…

– Pewno, pewno! Tyle złego! – głośno przerwał Benedykt i z przekonaniem, prawie z zapałem dokończył: – Szwagier ma pod tym względem rację, najzupełniejszą rację!

Umilkli, salon napełniały już tylko cienkie i mieszające się z sobą głosy panienek, które na trzech krzesłach w rząd ustawionych siedząc, z ptaszęcymi ruchami ładnych główek po ptaszęcemu świegotały:

– Najmodniejsze teraz pantofelki z szarego płótna ze skórzanymi deseniami…

– Nie cierpię płóciennych… dla mnie najpiękniejsze z wyzłacanej skórki… tylko trzeba koniecznie, aby miały wąskie nosy…

– Ach, wąskie nosy… koniecznie! Koniecznie! U moich są za szerokie, prawda?

I podnosząc nieco małą nóżkę Leonia ze smutkiem na twarzy, ze zmarszczonym trochę czołem ukazywała kuzynkom pantofelek swój na ażurową pończoszkę włożony.

Darzecki powstał i odmawiając śniadania, na które zapraszał go Benedykt, wymawiając się tym, że dziś jeszcze córki swoje zawieźć musi do jednej ze swych ciotek o trzy mile stąd mieszkającej, brata żony żegnał i bratowej najgłębsze swe ubolewanie nad jej chorobą oświadczyć polecał. W przedpokoju mówić zaczął o Zygmuncie i nowym zajęciu, które ten młody człowiek dla siebie znalazł, a które raz jeszcze świadczyło o jego wyższych, niepospolitych zdolnościach. Zabrał się on mianowicie do rozkopywania tak zwanych okopów szwedzkich znajdujących się w bliskości osowieckiego dworu i niezmiernie się do tej roboty zapalił. Znalazł już nawet jakiś od rdzy podziurawiony pałasz i kilka monetek ze szwedzkimi napisami.

– Zadziwiająco zdolny… wielostronnie utalentowany młody człowiek… genialny, tak, powiedzieć można… ge-nial-ny!

Te pochwały synowcowi jego oddawane nie zdawały się bardzo Benedykta uszczęśliwiać. Słuchał ich z trochę posępnym, a trochę żartobliwym wyrazem twarzy.

– Szkoda tylko – zauważył – że do gospodarstwa to już, jak się zdaje, najmniejszego talentu nie posiada.

– Cóż szwagier chce? – z niezwykłym ożywieniem ukochanego siostrzeńca żony bronił Darzecki. – Cywilizacja ma swoje prawa. Jest to chłopak ucywilizowany, tak, wysoko nawet ucy-wi-li-zo-wa-ny. Przy tym artysta! Czy podobna wymagać, aby go te rzeczy… te małe i niziutkie rzeczy interesowały?…

– Kiedyż bo – zarzucił znowu Benedykt – on podobno i nic nie maluje teraz…

– A nie, a nie! Szkoda, tak, nieodżałowana szko-da! Ale inaczej być nie może… Artyście trzeba wrażeń, swobody, ciągłych widoków piękna… Gdzież on to wszystko tu znaleźć może? Przy tym pomiędzy tymi oborami, stajniami, parobkami etc, etc. czuje się on przygnębiony, obniżony, unieszczęśliwiony…

Rozmowa ta o synowcu, zamiast łagodzić, wzmagała jeszcze wzburzenie i rozdrażnienie Benedykta.

– A, na miłosierdzie boskie! – zawołał. – Czy to ziemia jest rajem, żeby od niej wszystkiego dobrego razem wymagać było można! Czegóż ten gagatek więcej od losu swego żąda? Ma majątek, talent, matkę, która za nim świata nie widzi, młodą i śliczną żonę, tak w nim rozkochaną, że aż czasem ludzi śmieszy…

Na ganku już stojąc, w płaszczu jakiegoś przedziwnego i zapewne bardzo wytwornego kroju, z lekka na ramiona zarzuconym, Darzecki pochylił się ku uchu szwagra tak, jakby to czynił posąg, i szepnął:

– Nie mów tylko nic o jego żonie! Ładna i dobra kobiecina… koligatka76 przy tym i niebiedna… ale zdaje się… że Zygmusia już znudziła… Cóż szwagier chce? Natura artystyczna! Nudzi go to, co posiada, pragnie tego, czego nie ma…

Z tymi słowami i przy odgłosach pożegnalnych całusów panienek do powozu wsiadał.

Korczyński zawołał z ganku na stajennego chłopca, aby mu konia siodłano, i szerokimi krokami, wąs na palec matając, do salonu wrócił. Musiał jeszcze przed wyjechaniem w pole z synem się rozmówić. Innym razem może by tę rozmowę na później odłożył, polu i odbywającym się śród niego robotom pierwszeństwo dając. Ale teraz świeżo nań spadłą troską rozjątrzony musiał wypowiedzieć synowi uczute względem niego niezadowolenie.

– Witold! – od drzwi salonu zawołał. – Czemuś to nie był łaskaw porozmawiać trochę z wujem i na ganek go przeprowadzić?

Młody człowiek, który plecami do salonu zwrócony stał przed jednym z okien, powoli zwrócił się ku ojcu, ale przez chwilę nie odpowiadał nic. W delikatnych i ruchliwych rysach jego malował się niepokój.

– Dlaczego obchodzisz się z wujem tak, jak gdyby to był twój koleżka, z którym wolno ci rozmawiać lub nie rozmawiać, grzecznym być albo niegrzecznym? Dziesięciu słów do niego nie przemówiłeś, gdy odjeżdżał, ukłoniłeś mu się z daleka i nie wyszedłeś nawet do przedpokoju, aby mu pomóc do włożenia płaszcza? Czy dlatego tak postępujesz, że jest to człowiek, którego ja łaski potrzebuję? Który mnie jednym swoim słowem może teraz z największego kłopotu wybawić? Czemuż nie odpowiadasz?

Jeszcze nie odpowiadał, ale nie przez nieśmiałość; owszem, mnóstwo wyrazów cisnęło mu się na usta, które kilka razy zadrżały, otworzyły się i zamknęły znowu. Głębsze jakieś uczucie nad nieśmiałość wstrzymywało go od mówienia. Powieki miał spuszczone, ale gdy raz na ojca wzrok podniósł, był on pełen żalu i dręczącego wahania.

– Czemuż nie odpowiadasz? Czy oniemiałeś? – krzyknął już Benedykt.

– Nie chciałbym, ojcze, rozgniewać cię i zmartwić.

Benedykt z irytacją wybuchnął:

– Facecja77! Już to zrobiłeś! Rozgniewałeś mnie i zmartwiłeś, a teraz przynajmniej powiedz: dlaczego tak postępujesz z wujem?

Smutne dotąd oczy Witolda błysnęły; zwyczajnym sobie ruchem ręce w tył założył i podnosząc czoło prędko i dość głośno wymówił:

– Dlatego, mój ojcze, że dla pana Darzeckiego nie mam szacunku, a nigdy nie zniżę się do nadskakiwania człowiekowi, którego nie szanuję.

Zdumienie Benedykta granic nie miało; wpatrzył się w syna osłupiałymi oczami i po chwili dopiero zdolnym był wymówić:

– A toż co? Skąd? Dlaczego?

Ale ani wiedział, ani pomyślał o tym, że natarczywymi pytaniami swymi otwierał ujście potokowi wartkiemu i naciskał grunt przepojony ogniem.

– Dlatego – z kolei wybuchnął Witold – że jest to pyszałek, sybaryta78, egoista, nie dbający o nic oprócz własnej pychy i wygody, nie widzący dalej niż do końca swego nosa, który zadziera pod obłoki dlatego, że ma większy od innych majątek, ciotkę hrabinę i stryjecznego brata wzbogaconego nie wiedzieć w jaki sposób, zapewne potem i krzywdą swych bliźnich. Nie tylko ludziom tego rodzaju sam nadskakiwać nie myślę, ale bolało mnie, o! jak mnie bolało, że ty, mój ojcze, nadskakiwałeś jemu i robiłeś się przed nim taki mały, pokorny…

Boleć go to musiało istotnie, bo i teraz ręką powiódł po czole, a wzrokiem już znowu nie rozgniewanym, lecz rozżalonym, twarz ojca mijając, kędyś daleko patrzał. Ale u Benedykta zdziwienie przytłumiło wszystkie uczucia inne, nawet gniew.

– Patrzcie, jaki mi sędzia! – z ironią wymówił. – Jeszcze ci nie pora…

– Pora, ojcze – popędliwie przerwał młody chłopak.– Zawsze jest pora i widzieć, i mówić prawdę. Młody jestem, ale właśnie dlatego czuję się w prawie sądzić tych, których sposób myślenia, życie, wszystko znajduje się w przeciwieństwie absolutnym ze wszystkimi ideałami młodego, lepszego, mojego świata!

O rzeczach takich, jak ideały, lepsze światy itp., Benedykt od tak już dawna nie myślał, nie mówił i nie słyszał, że i teraz ominęły one organy jego słuchu, żadnego na nich nie czyniąc wrażenia. Głęboko w zamian dziwiło go i oburzało to, co syn jego powiedział o Darzeckim i o nim samym. Szwagra przywykł lubić i szanować nie pytając wcale, za co lubi go i szanuje; był wdzięczny mu istotnie za wieloletnie nieupominanie się o wypłacenie długu; na koniec, obejście się Darzeckiego, jego wykwintność, koligacje, sam nawet sposób mówienia imponowały mu nieco bez własnej o tym jego wiedzy. Wszystko to było przyczyną, dla której wobec słów syna czuł przede wszystkim zdziwienie. Był przecież i rozgniewany.

 

– Raczysz więc mieć mi za złe – zaczął – że byłem uprzejmy dla człowieka, który uszczęśliwia moją siostrę i mnie wyświadczał dotąd ważną przysługę?

– Nie uprzejmy, ojcze – z cicha poprawił Witold – ale nadskakujący, pokorny!

– Głupiś – rzucił Benedykt, którego jednak posępne źrenice zmąciły się przy słowach syna i na chwilę utkwiły w ziemi – alboż ty znasz życie i jego konieczności? Zapewne, może z Darzeckim obchodzę się trochę… trochę inaczej niż z innymi, ależ on prawie los nas wszystkich w rękach swoich trzyma… Zresztą szanuję go istotnie…

– Za co? – bystro w same oczy ojca patrząc zapytał Witold.

Było to pytanie, którego Benedykt sam sobie nie zadał był nigdy i które dlatego właśnie sprawiło mu wielką przykrość.

– Jak to za co? Co za co? Jakie za co? Choćby za to, że jest dobrym mężem i ojcem i interesy swoje dobrze prowadzi!

– Czy jesteś pewny, ojcze, że choć to jedno dobrze czyni? A też oranżerie, wojaże, paryskie fortepiany, stosunki z tym kapitalistą i za-chwia-nie rów-no-wa-gi…

Ostatnie wyrazy młody chłopak wymówił z tak wybornym naśladowaniem układu ust i akcentu mowy Darzeckiego, że Benedykt odwrócił się na chwilę, by ukryć uśmiech mimo woli wybiegający mu na usta. Bardzo jednak poważnie i z powracającym gniewem odrzucił:

– Głupiś? Co ty tam znasz się na tym! Dlaczegóż przynajmniej kuzynek swoich bawić się nie starałeś? One chyba żadnych jeszcze ciężkich grzechów nie popełniły, za które czułbyś się w prawie wysyłać je do piekła?

– One same, mój ojcze, są całe jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi kobiet popełnionym… – z wybuchającym na nowo zapałem zaczął Witold. – To są, mój ojcze, konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacji nie wyprodukują. Co ten stary kołek w płocie prawił o cywilizacji, fałszem jest i potwarzą na cywilizację rzucaną. Córki jego nie są ucywilizowane kobiety, ale światowe sroki, które w swoich ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią…

– Witold! – zawołał Benedykt. – Nie pluć mi tak na krewnych!

Ale chłopak tego wykrzyku ojca może nawet nie słyszał. Po czole przepływały mu rumieńce i zwilgotniały oczy.

– Siostra moja na tej samej znajduje się drodze – coraz prędzej i zapalczywiej mówił. – Dawno już, mój ojcze, mówić z tobą chciałem o niej, ale wahałem się… nie śmiałem… Teraz powiem. To mój obowiązek i moje prawo. Jestem jej bratem i kochaliśmy się od dzieciństwa. Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę…

– Witold!

– Tak, mój ojcze, na lalkę i światową srokę, która jeszcze od ziemi zaledwie odrosła, a już jej w głowie pantofle i posągi! Pantofle i posągi! Oto uczucia i myśli, na których gruncie wzrasta przyszła kobieta i obywatelka…

– Witold!

– Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę i to mnie boli, bo nie jest ona ani zła, ani głupia, ale takie niestosowne do ducha czasu wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli nie zupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą…

– Witold! Milcz!

Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młody człowiek umilkł.

– Milcz! Milcz! Milcz, błaźnie! – coraz namiętniej powtarzał Korczyński i z oczu ciskał błyskawice. Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż na koniec zdławionym głosem rzucił:

– Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha. Nikogo nie kochasz i wszystkich krytykujesz, krewnych, siostry, nawet ojca… ojca, który jednak ciebie… w tobie… no! Cóż robić?… Niech jeszcze i to…

I prędko odwróciwszy się, szerokim krokiem wyszedł z salonu. Witold pozostał jakby do miejsca przykuty, bardzo blady, z zagryzioną wargą i gorejącym wzrokiem. Dwa wybuchliwe temperamenty, dwie rozdrażnione dusze: ojca i syna, starły się z sobą i scenę tę wykrzesały. Byli bardzo do siebie podobni, a podobieństwo to stało się jedną z przyczyn gwałtowności starcia, przygotowującego się zresztą od kilku tygodni. Od kilku tygodni, od pierwszego prawie dnia przyjazdu Witolda do domu po dwuletniej w nim niebytności, syn spostrzegał w ojcu i w ojcowskim domu mnóstwo rzeczy, które dawniej wcale go nie raziły, a teraz kłuły w oczy, w serce i w mózg; ojciec zaś uczuwał ze strony syna przymus, przemilczenia, chłód… Teraz gorzka uraza, którą w dumnego chłopca uderzyły krzyki i obelżywe słowa ojcowskie, mieniła się na pobladłej jego twarzy z wyrazem gryzącego żalu. Widział dobrze, że w oczach odwracającego się od niego ojca zamigotały łzy. Uraza jednak przemogła.

– Milczeć! – przez zaciśnięte zęby zawołał. – Dobrze! O, pewno, że będę milczał i na takie ubliżenia nie narażę się już nigdy.

Ale w tej samej chwili, innym znowu uczuciem zdjęty, rzucił się ku drzwiom i bez tchu prawie na ganek wypadł. Zobaczył ojca na konia wsiadającego i zbiegłszy ze wschodów ganku, tuż prawie przy koniu stanął:

– Mój ojcze! Może weźmiesz zamiast czapki swój kapelusz z szerokimi brzegami, bo słońce dziś bardzo dopieka…

Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna nie patrząc, Benedykt krótko ofuknął:

– Idź precz!

I w tejże chwili ku bramie dziedzińca pocwałował. Wybornym był jeźdźcem; wysoki, silny, z grzbietem końskim jakby zrośnięty, pomimo ciężkości swej pięknie na koniu wyglądał. Niegdyś, w dziecinnych i pacholęcych swych latach Witold zachwycał się widokiem pędzącego na koniu ojca. Uwielbiał go on wtedy więcej jeszcze niż zwykle i pragnął stać się do niego podobny. Ale dziś daleki był bardzo od poetyzowania tej postaci, która na domowym, lecz zgrabnym wierzchowcu z siłą i mimowiedną fantazją osadzona, miała w sobie istotnie jakąś szlachetną, dzielną, z błękitnych mgieł przeszłości wyłaniającą się rycerskość. Ofuknięty znowu, zbladł jeszcze więcej niż wprzódy, cofnął się i do krwi prawie przygryzając wargę, wzrok utkwił w ziemię.Z gorzkiego i gniewnego zamyślenia obudził go głos tajemniczo i jakby trwożnie wołający:

– Witold! Witold!

Podniósł wzrok i zobaczył wyglądającą zza węgła domu głowę, na pierwsze wejrzenie dość szczególny pozór mającą. Była to głowa mężczyzny dwadzieścia dwa lub trzy lata mieć mogącego, wielka, obrosła niezmierną gęstwiną rudawych i mocno rozczochranych włosów, z twarzą wielką, o rysach kształtnych, ale grubych, okrytych cerą tak ogorzałą, że prawie jak krew czerwoną, i u dołu policzków obrosłych również rudawą i rozczochraną gęstwiną włosów. Pośród tej grubej, czerwonej, obrosłej twarzy jaśniał szereg zębów białych jak śnieg a ukazujących się w uśmiechu trochę gapiowatym, a trochę jak u małego dziecka niewinnym i wesołym, i niewinnie, wesoło, przyjaźnie, błękitem i srebrem świeciła para wielkich, podłużnych oczu. Te to właśnie połączenie dziecięcej prawie niewinności i wesołości z grubością rysów, czerwonością cery i obfitością jaskrawych włosów nadawało charakter szczególny i zaciekawiający tej głowie należącej do potężnie wzdłuż i wszerz rozrosłego, ciężkiego, muskularnego, w krótką, szarą siermięgę79 i wysokie, zrudziałe buty ubranego ciała. Z szerokich pleców tego wielkiego, niewinnie i gapiowato zębami i oczami śmiejącego się chłopca sterczały dwie wysokie i suche linie w grube sznury zaopatrzonych wędzideł80.

– Julek! A co? – zawołał Witold, którego chmurna twarz rozpogodziła się w mgnieniu oka.

Ale wielki chłopiec nie odpowiadał nic, tylko tajemniczymi gestami ręki i głowy przyzywał go ku sobie. Witold paru skokami znalazł się przy nim, a wtedy i on grubym szeptem mówić zaczął:

– Jeżeli Witold chce dziś na kiełby81 jechać, to proszę teraz, bo pod wieczór może deszcz spadnie…

– Dobrze! Dobrze! Ale czegóż ty, Julek, tak szepczesz i chowasz się za ścianę?…

Rudy chłopiec wielką swą głowę wtulił w ramiona i z gapiowatym śmiechem zaszeptał znowu:

– A jakże! Czy ja wiem? Tak jak prawie sześć lat we dworze nie byłem… może tu kto na mnie gniewać się będzie…

– A dlaczegóż czapki na głowie nie masz?

Z tą samą mimiką chłopiec odpowiedział:

– Czy ja wiem? We dworze? Może kto będzie gniewał się na mnie?

– Włóż zaraz czapkę i mów głośno – zadyrygował Witold i widać było, że go znowu coś w serce ukłuło. Ale spojrzał na wędy i zwracając się ku dziedzińcowi zawołał:

– Mars! Mars!

Wielki, czarny ponter wyskoczył z kuchni, w pobliżu której stali dwaj młodzi ludzie.

– Chodźmy! – zawołał Witold.

– Chodźmy! – głośno już i raźnym gestem starą czapkę na ogromną czuprynę swą wkładając, powtórzył chłopiec w siermiędze.

Przez furtkę do ogrodu wbiegłszy od starych klonów, długą ścianą stojących nad samym brzegiem wysokiej góry, szybko z niej zstępować zaczęli ku Niemnowi. Mars cwałował przed nimi.

– A gdzież Sargas? – zapytał Witold.

– He, he, he! Łódki pilnuje! – zaśmiał się jego towarzysz.

– W domu u was wszyscy zdrowi?

– A zdrowi, chwała Bogu!

– Już z pięć dni w okolicy waszej nie byłem..:

– A jakże! Już my mówili, że Witold może przestanie do nas chodzić, bo może Witoldu ociec zabronił…

– Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym – oburzył się Witold, ale tym razem wszelkie przykre uczucie krótko w nim trwać mogło. Dzień był taki pogodny, upalny, Niemen u stóp wysokiej góry toczył się taki błękitny i złoty, a u brzegu stała łódka mała, w której wnet z towarzyszem swoim usiądzie, aby na środek rzeki wypłynąć i koniec wędy w błękitach utopiwszy patrzeć mniej może na pływające po ich powierzchni i obecność małej rybki drżeniem swym zdradzające piórko, jak na ten mały, piękny, nad wszystko milszy mu kawałek świata. Oddychać będzie pełną piersią świeżością powietrza i wody i gwarzyć całym sercem z tym towarzyszem swym, z którym ileż razy w dziecinnych swych i nieco nawet późniejszych latach zbiegał razem z tej góry i tak jak teraz siadał razem do łódki, przy której w tej chwili na kształt posążka z czarnego marmuru siedział na straży wyprostowany i nieruchomy, czarny, kudłaty, sporej wielkości Sargas. Niezmącona, dziecinna wesołość okrywała delikatne, inteligentne, trochę już zmęczone rysy Witolda Korczyńskiego i grubą, czerwoną, rudawymi włosami obrosłą twarz Julka Bohatyrowicza. Gdy wiosłami zgodnie uderzyli oni o wodę, łódka zakołysała się na błękitnej i złotej toni, a dwa czarne psy, wyżeł i kundel, każdy naprzeciw swego pana siedząc, wesołymi także oczami ścigały niskie loty nadwodnych muszek, strzelistych babek82 i złotym miodem obarczonych pszczół…

Salon korczyńskiego domu rozbrzmiewał teraz muzyką skrzypiec i fortepianu. Pani Emilia po całogodzinnym przebywaniu wyobraźnią w Egipcie i zjedzeniu paru łyżek rosołu uczuła się znowu tak cierpiąca i smutna, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej podniety. Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego. Uszczęśliwiony wezwaniem przez Teresę przyniesionym mu, stary z pomocą córki ubrał się co najprędzej i wraz z nią na dół zszedłszy, z rozkoszą wygrywał teraz jedną po drugiej długie i zawiłe kompozycje. Justyna akompaniowała mu wprawnie, dokładnie i jak od dawna już bywało, obojętnie, prawie machinalnie. Trwało to dobrą godzinę. Orzelski, niezmordowany, zachwycony, rozmarzone oczy topił w rozciągniętej za oknami gęstej zieleni ogrodu, wysubtelniał się, piękniał, unosił się czasem na palcach nóg, jakby miał wnet oderwać się od ziemi. Justyna stawała się przeciwnie coraz bledsza, rysy jej sztywniały, oczy gasły, kilka razy ziewnęła głośno, czego jednak Orzelski, ekstazą porywany, nie spostrzegł. Niezmiernie trudnymi i mistrzowsko wykonanymi pasażami zakończył czwartą czy piątą z rzędu odegraną kompozycję i koniec smyczka do błogo uśmiechniętych ust przykładając, z rozkosznym cmoknięciem wymówił:

 

– Caca nokturnek83! Prawda, Justysiu? Cukierek! A teraz te… może sobie rapsodie zagramy… dobrze?

I już skrzypce pod pulchną brodę podłożywszy, okrągłym ruchem ramienia smyczkiem w powietrzu powiódł i na struny spuścić go miał, a Justyna, cierpliwa, bierna, ze spuszczonymi powiekami, palce swe ku właściwemu miejscu klawiatury kierowała, kiedy w progu przedpokoju zjawiła się Marta. Nie zważając wcale, że czyni przerwę w domowym koncercie, oznajmiła ona, że z podaniem obiadu na powrót Benedykta oczekiwać będzie, a tymczasem dla tych, którzy się czują głodni, śniadanie podać kazała.

Usłyszawszy wyraz śniadanie Orzelski jakby się ze snu obudził i chwilę tylko jeszcze ze smyczkiem na struny opuszczonym osowiałymi oczami za odchodzącą Martą popatrzał. Potem ostrożnie, z pieczołowitością troskliwej piastunki, skrzypce swe w podłużnym pudle składając, z innym nieco jak wprzódy, lecz również błogim uśmiechem zamruczał:

– Śniadanie! O! Dobra rzecz śniadanie! Z rana, przy kawie, tylko troszkę sucharków zjadłem! Żeby to panna Marta tego syrka dała z kminkiem i szyneczki… bo bifsztyk u nas robią nie te…

Z tymi słowami, wyprostowany, i okrągły żołądek naprzód podając, uśmiechnięty, szczęśliwy, do sali jadalnej wszedł, a po chwili przy stole już siedział z serwetą na piersi rozpostartą i nad talerzem szynki, którą z taką samą starannością i uwagą, z jaką na skrzypcach wygrywał pasaże i trele, oblewał i zaprawiał oliwą i musztardą.

Justyna przy fortepianie pozostała. Rzecz szczególna! Trudny i zawiły akompaniament do wielkich muzycznych sztuk wygrywając, czyniła to widocznie z musu tylko i konieczności, a myślami gdzie indziej przebywała. Teraz zaś nie tylko fortepianu nie opuściła, ale ze schyloną nieco nad klawiaturą twarzą, z zajęciem, szukać na niej zaczęła akordów, którymi widocznie zawtórzyć chciała nucie jakiejś, we wnętrzu jej zapewne śpiewającej. Zamyślona była, oczy jej w klawiaturę utkwione miały wyraz pytania, które może powtarzało się w jej myśli tak uparcie, jak uparcie wiła się po niej owa daleka nuta, do której szukała wtóru. Znalazła go wkrótce; spod palców jej wyszło kilka przyciszonych akordów, przy których z cicha też zanuciła:

 
Lecą liście z drzew, co wyrosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne…
 

Rumieńce powoli opływały znowu śniadawe jej policzki, oczy błysnęły.

Nagle z krzesła zerwać się chciała, ale wnet znowu usiadła. Zamyślenie jej, marzenie, tę nutę dalekiej pieśni, którą dziś wraz ze snopem dzikich roślin z pola przyniosła, przerwał jej turkot kół na dziedzińcu. Po chwili usłyszała w przedpokoju głos Kirły, który, rzecz dziwna! nie zażartował wcale z siedzącego naprzeciw otwartych drzwi Orzelskiego, ale owszem, przesłał mu z dala bardzo uprzejme powitanie. Do salonu wszedł z kapeluszem w ręku, ze sztywnym jak puklerz i śnieżnie białym przodem koszuli, szeroko wyłaniającym się spośród cienkiego i starannie sporządzonego ubrania. Na widok Justyny nie posunął się ku niej, jak to bywało najczęściej, z żartobliwą galanterią, nie spojrzał jej w oczy z drwiącą admiracją, ale przeciwnie, zbliżył się z zupełną powagą w postawie i na twarzy i rękę swą kościstą, lecz białą i wypielęgnowaną, ruchem serdecznym po jej rękę wyciągnął. Podała mu ją bardzo chłodno, ale on z głębokim prawie ukłonem złożył na niej pełen uszanowania pocałunek. Przy tym bez cienia uśmiechu przemówił:

– Winszuję, z całego serca winszuję i proszę, abyś pani była pewna, że nikt nade mnie goręcej szczęścia życzyć pani i szczerszym jej przyjacielem być nie może…

Mówił to ze wzruszeniem, które małe, świecące jego oczka wilgotnymi uczyniły. Justyna lekceważąco ramionami wzruszyła. Powagę, uszanowanie, powinszowania i oświadczenia brała ona za nową formę drwin wesołego sąsiada.

– Zapewne mam wujence oznajmić przyjazd pana? – obojętnie zapytała.

– Jeżeli łaska, jeżeli łaska! – prawie pokornie poprosił Kirło.

Pani Emilia słuchała była muzyki Orzelskiego nieruchomo na pościeli wyciągnięta, z zamkniętymi powiekami, spod których czasem na blade jej policzki spływała łza. Teresa, bezsennością i krzątaniem się około chorej znużona, siedząc na krześle, co chwilę usypiała i z gwałtownymi ruchami głowy budziła się w trwodze, czy nie drzemała za długo; Leonia zaś w kątku pokoju, przy szczupłym świetle dochodzącym tu zza spuszczonej sztory, zawzięcie wyszywała na kanwie pantofle dla Marty. Od czasu do czasu szeroko poziewała albo z wyrazem znudzenia i niezadowolenia wydymała bledziutkie wargi. Oznajmienie o przybyciu Kirły wywołało w tym dusznym i przyciemnionym pokoju ruch niespodziewany. Pani Emilia dość raźnie i z uśmiechem, który od razu zmęczoną twarz jej odświeżył, usiadła na łóżku i oświadczyła, że czuje się znacznie lepiej, ubierze się i do buduaru swego wyjdzie. Teresa z radości nad polepszeniem się jej zdrowia w ręce ją całowała, chichotała, od łóżka do toalety i na powrót biegała, przynosząc mnóstwo przedmiotów do ubierania się potrzebnych. Przy tym i sama rzucała w lustro spojrzenia to przelotne, to dłuższe.

Kirło samotnie w salonie przesiedział prawie godzinę, którą pani Emilia w asystencji Teresy i panny służącej spędziła przed zwierciadłem swej toalety, otwierając i zamykając pudełka i flakony; a w pracy tej czasem tylko i dla odpoczynku czyniąc krótkie pauzy. Kiedy na koniec wstała od toalety i na spotkanie wchodzącego do buduaru sąsiada postąpiła, chód jej powolny był i trochę jeszcze osłabiony, ale z ubrania i twarzy prawie niepodobna byłoby odgadnąć świeżo przebytych cierpień. Jednak nie udawała nic: ani choroby, ani polepszenia zdrowia. Zmiany te zachodziły w niej pomimo jej woli i wiedzy, mocą wpływów i wrażeń działających na jej nerwy. Z Kirłą łączył ją stosunek bardzo osobliwy. Był to jej przyjaciel, wielbiciel, powiernik. Myślała zawsze o nim jako o jedynym człowieku, który ją rozumiał i czynił wszystko, co od niego zależało, aby dopomóc jej w dźwiganiu smutnego życia. W głębokich tajnikach swej myśli była też przekonana, że kochał się on w niej od dawna, stale, wiernie… Nie dziw więc, że teraz przybycie jego obudziło w niej tę samą siłę, jaką przed kilku tygodniami znalazła była w sobie, aby przez cały dzień i część nocy przyjmować licznych gości i lekko zbiegać ze wschodów, z których zazwyczaj ją znoszono. Miała mu zawsze mnóstwo rzeczy do powiedzenia o sobie, wiedziała, że zawsze zabawi ją, rozerwie, coś miłego jej szepnie, jakimś wzruszeniem rozgrzeje.

Istotnie też, na samym już wstępie przyjemnie ją rozczulił długim i pełnym współczucia ubolewaniem nad stanem jej zdrowia, a potem rozśmieszył ścigając przez dwa pokoje Teresę, którą dziś koniecznie chciał pocałować. Następnie, gdy wygodnie i miękko ułożyła się już na swym pąsowym szezlongu, z udaną powagą oznajmił, że przywiózł ciekawą, dla panny Teresy szczególniej niezmiernie ciekawą nowinę. Obie kobiety z upragnieniem wpatrzyły się w niego; on zaś z odpowiednią okoliczności mimiką opowiedział, że przybywa z Wołowszczyzny, której dziedzic, Teofil Różyc, zakochany jest po uszy w pannie Teresie, że wychwalał dziś jej figurkę, oczy, skromność, dobroć, że słowem, kto wie, czy pomimo wszystkich różnic majątkowych i innych na serio o niej nie pomyśli. Dziś właśnie ma do Korczyna przyjechać i Kirło pośpieszył z oznajmieniem paniom tej wizyty. Usta pani Emilii drżały powstrzymywanym uśmiechem, ale Teresa rumieniła się, to bladła na przemian; wszystkie nerwy jej twarzy drżeć zaczęły i oczy napełniły się łzami. Ze śmiechem i razem z płaczem rzuciła się ku pani Emilii, przysiadłszy na ziemi kolana jej ucałowała i z pokoju drobniejszym jeszcze kroczkiem niż zwykle wybiegła. Kiedy salon i przedpokój przebiegała, można by ją było wziąć za istotę nieprzytomną; jednak spotkanego lokajczyka zdyszanym głosem o Martę zapytała, a dowiedziawszy się, że znajduje się ona w swoim pokoju, jak wicher wschody przebyła i do tego pokoju wpadła.

– Moja pani, moja złota, moja najdroższa, proszę mi na dziś swoich liliowych kokard pożyczyć! – obejmując Martę wyjęczała.

– Pfuj! Zgiń, maro, przepadnij! Toś mnie dopiero przestraszyła! Któż to widział z takim impetem wpadać! – ofuknęła stara panna. – Na co ci te kokardy? Owszem, pożyczę, ale na co ci dziś kokardy?

– Trzeba, trzeba. Podobno mi w nich do twarzy… Pan Orzelski i pan Kirło mówili, że mnie w nich było do twarzy…

– Cóż to? Czy konkurent jaki przyjeżdża? – dostając z szuflady żądany przedmiot zapytała Marta.

– Może i przyjeżdża! – z figlarnym mruganiem i kręceniem głową odpowiedziała Teresa.

A gdy dwa jedwabne łachmanki znajdowały się już w jej ręku, stanęła przed małym, na ścianie wiszącym lusterkiem i poczęła nimi sobie włosy i stanik przyozdabiać. Oprócz tego układała na głowie zrudziały warkocz i brzeg stanika odchylała w ten sposób, aby zza niego ukazywała się jak najwięcej szyja, w samej rzeczy niepospolicie ładna. Ta głowa w brzydkim, zrudziałym warkoczu i twarz, która kształtem i barwą przypominała uwiędłą różę, osadzona na tej młodej, białej, delikatnej szyi, sprawiała wrażenie prawie bolesne. Marta, znająca dobrze usposobienie swej towarzyszki, a przy tym pogrążona w liczeniu sztuk stołowej bielizny, którą dziś do prania oddać jej było trzeba, najmniejszej uwagi nie zwracała na przystrajającą się i mizdrzącą przed lustrem kobietę. Ale i ona sama przystrajać się i mizdrzyć przestając, splecione swe ręce, małe i chude, na stolik opuściła i zamyśliła się. Wyraz nieskończonej, lecz cichej radości i wdzięczności twarz jej oblał i przyozdobił. Wyglądała teraz na słodką, dobrą, Bogu i ludziom wdzięczną istotę. Można by mniemać, że odmawiała w myśli gorącą, dziękczynną modlitwę. I jakże mogło być inaczej? Wczoraj jeszcze marzyła o oliwkowym fellachu, a dziś oznajmiono jej, że kocha ją lub bardzo, bardzo bliskim ukochania jest Europejczyk, młody, wykwintny, interesujący. O tym, że był także bogaty, nie myślała wcale. Nie za bogactwem tęskniła, lecz za miłością. Miłości jej było trzeba, miłości! Miłości! Rzuciła się ku siedzącej na ziemi Marcie i przysiadłszy przy niej ręce jej, z których brudne serwety wypadły, całować zaczęła.

76koligatka – osoba spokrewniona z zamożnymi i wpływowymi rodzinami szlacheckimi. [przypis redakcyjny]
77facecja – żart. [przypis edytorski]
78sybaryta – osoba lubiąca rozrywki, zbytki. [przypis edytorski]
79siermięga – odzież wierzchnia, noszona przez chłopów w dawnej Polsce. [przypis edytorski]
80wędzidła – tu w znaczeniu: kije od wędek. [przypis redakcyjny]
81kiełb – rodzaj słodkowodnej ryby. [przypis edytorski]
82babka – ważka. [przypis redakcyjny]
83nokturn – rodzaj utworu muzycznego. [przypis edytorski]