Za darmo

Nad Niemnem

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ciotkę miał za to – sprzeciwiła się pierwsza – tę Darzecką, co to wypadkiem za bogatego człowieka wyszedłszy, sama nie wie, jak dąć się i stroić… Ona także synowczykowi poduszeczki pod boki podkładała i geniusz wmawiała…

– Przez pamięć dla brata może – broniła druga – przez pamięć dla brata… i jakiegoż brata i człowieka!… Sierotę po nim pieściła i jak najwyżej wyniesionym widzieć pragnęła.

Kawa czarna i towarzyszące jej napoje już przez lokajów rozniesione zostały, ale tacę z likierami Kirło pochwycił z rąk służącego i na bocznym stole w salonie ją postawił. Kościste policzki jego rumieniły się trochę, oczy błyszczały, najjowialniejszy w świecie uśmiech otwierał wąskie usta. Był w tej chwili upostaciowaniem doskonałego zadowolenia ze zjedzonego obiadu, wypitego wina i najbardziej może z panującego dokoła towarzyskiego gwaru. W dwóch palcach jednej ręki trzymając zgaszone przez wzgląd na panie cygaro, drugą trzymał flakony napełnione płynami różnych barw i wabił nimi ku sobie wszystkich, którzy się znajdowali w pobliżu. W pobliżu tacy z likierem znalazł się naprzód ów otyły i na wesołego gastronoma wyglądający obywatel; podążyło ku niej potem z ganku paru innych sąsiadów, stanął też przy niej z opróżnionym kieliszkiem w ręku stary Orzelski.

– A co pan piłeś? maraskino? różany? kawowy? – zagadał Kirło. – Może innego teraz? którego? służę!

– Kawowego kropeleczkę, jeżeli łaska!

– Dobrze, a który to?

– Drugi! – z dobrodusznym uśmiechem i rozkosznie ustami cmokając odparł ojciec Justyny.

– Bóg trójcę lubi! – zawołał częstujący i przed starym, którego okrągła twarz rumieniła się coraz bardziej, postawił jeszcze jeden napełniony kieliszek.

Wszyscy blisko stojący zaśmieli się wiedząc, że żartowniś zmierza do zupełnego upojenia starego, ale on wymawiał się i jeden kieliszek do ust niosąc, drugi na środek stołu odsuwał.

– Nie… nie… nie… – tłumaczył się – gdybym jeszcze ten wypił, to nie mógłbym te…

– Czego byś nie mógł? – spytało na raz ze śmiechem kilka głosów.

– Grać – odpowiedział.

– Racja! – odrzekł Kirło. – No, to kiedy pić pan nie chcesz, idź przynajmniej do panienek. Widzisz pan, jaką smutną minę ma panna Teresa… ot, tam, z gardłem obwiązanym siedzi i marzy… pewno o panu… Bo panowie może nie wiecie, jaki to z naszego muzyka bałamut i amator płci pięknej… ho, ho! Kiedyś był sławny z tego… a i teraz jeszcze… panna Teresa wie o tym najlepiej…

Ktoś mu przerwał zapytaniem jakimś, więc zaczął o czym innym mówić i żartować z kogo innego. Orzelski zaś w dwóch palcach trzymając kieliszek, do połowy jeszcze zielonym trunkiem napełniony, drobnym krokiem, z dobrodusznym wyrazem oczu i uśmiechu, wyprostowując się i wyginając naprzód okrągły żołądek, zmierzał istotnie ku gronu panien, które wielkim półkolem obsiadły stół, piętrzący się albumami i ilustracjami w zniszczonych oprawach.

W gronie tym złożonym ze starszych Darzeckich i kilku innych panien, mniej lub więcej wykwintnie ubranych i wesoło rozmawiających, znajdowała się i Justyna. Ciemny i niekosztowny jej ubiór uderzająco wyróżniał się pośród różnobarwnych i jasnych strojów, a głowa, tylko czarnym warkoczem i parą świeżych kwiatów ozdobiona, prawie surowego charakteru nabierała od wszystkich tych strojnych, ruchliwych i wesołych główek. Ona wesoła nie była. Już Darzeckie, bliskie jej krewne, uczyniły jej uwagę, że jak zazwyczaj ubrała się niewłaściwie i w ubraniu tym, a także ze swym milczącym usposobieniem, wygląda jak desperatka.

Uczucia desperacji może nie doświadczała, ale w toczących się rozmowach o zagranicy i wyprawie młodej narzeczonej, o różnych towarzystwach, zabawach, nowych książkach i słynnych w tej chwili kompozycjach muzycznych prawie żadnego nie przyjmowała udziału. Chwilami, gdy zamyślała się i nieruchomym wzrokiem patrzała w przestrzeń, można było zgadnąć, że czuła się zupełnie na zewnątrz tego wszystkiego, co dokoła niej zajmowało i rozweselało innych. Ciężka nuda spłynęła jej na oczy i usta, czyniąc w tej chwili twarz jej daleko starszą, niż była istotnie. Znużenie i zesztywnięcie rysów nie pierzchło wtedy nawet, gdy zobaczyła swego ojca około tacy z likierami i usłyszała głośne żarty Kirły wraz ze wtórzącymi im śmiechami sąsiadów. Nie uczyniła tym razem nic, aby przeszkodzić tej zresztą dość pospolitej igraszce, i w poczuciu bezsilności własnej nieruchoma pozostała. Tylko brwi jej ściągnęły się nad oczami, które znudzone, znużone, napełniały się wyrazem niepocieszalnego smutku. Ale jakichkolwiek w tej chwili doświadczała uczuć, nikt ich nie spostrzegał i nie odgadywał. Widoczne było, że obojętna dla wszystkiego, co ją otaczało, nawzajem żadnej takiej nie przedstawiała cyfry, z którą by ktokolwiek dla jakichkolwiek przyczyn liczyć się tu chciał czy musiał. Towarzyszki i kuzynki dla milczącego jej humoru i może skromnego stroju trochę się od niej odwracały, hrabia tuż obok niej prowadzący ze swą narzeczoną dowcipną szermierkę ignorował ją zupełnie; dwaj ludzie, którzy w czasie obiadu szturmowali ją przelotnymi, ale znaczącymi spojrzeniami, przed chwilą salon opuścili. Różyc, którego stopniowo, ale bardzo widocznie opanowywało dziwne dla wszystkiego zobojętnienie, ze ściemniałą nagle cerą i zgasłymi oczami nieznacznie wysunął się w kierunku sali jadalnej. Zygmunt Korczyński, po cichej, ale dość żywej rozmowie z żoną, którą na koniec obok matki swej umieścił, wyszedł na ganek.

Na ganku rozstawiono już stoły kartowe, ale grono poważnych panów jeszcze do gry nie zasiadało. Kończyli picie likierów, palili cygara i gwarnie rozmawiali. Wprzódy nieco do salonu dolatywały z rozmowy ich niektóre słowa, rzec by można techniczne czy profesjonalne, jako to: tyle i tyle kopiejek za pud[70] takiego i takiego zboża; tyle i tyle za wiadro wódki; taki i taki umłót; taka i taka orka, siejba, kośba itd. Teraz jednak mówili już o polityce. Przedmiotu tego dotknął pierwszy Darzecki, który pod grubą kolumną zieleni sztywnie stojąc i kręte nitki cygarowego dymu z cienkich warg wypuszczając, płynnie i kwieciście mówił o różnych w gazetach wyczytanych przewidywaniach i kombinacjach. Niektórzy z sąsiadów żywszymi albo i rubasznymi uwagami i wykrzykami mowę tę przerywali. Najbardziej nawet ogorzali i zgrubiali, najmniej z pozoru do czynienia mieć mogący z jakimkolwiek drukiem, przy tej okoliczności mówili o krajach dalekich i ludziach potężnych, zapalając się przy tym, rozprawiając i zawzięte zawodząc sprzeczki. Gospodarz domu w rozmowie tej najmniejszy przyjmował udział. Prawie pośrodku ganku siedział on na żelaznym krzesełku w takiej pozie, że od ogarniającej go płachty światła postać jego odcinała się w pełni swych silnych i ciężkich zarysów i że można mu było prawie policzyć wszystkie zmarszczki na czole i policzkach i wszystkie białe nitki w gęstych i ciemnych włosach. Z ramieniem położonym na stojącym przed nim stoliku, machinalnie bawiąc się kieliszkiem, w którym łamał się promień słońca, odzywał się rzadko, a pochyloną nieco głowę wstrząsał czasem i uśmiechał się to filuternie i niedowierzająco, to smutnie. Raz jednak, wśród najbardziej ożywionej rozmowy, jakby sobie coś nagle przypomniał, głowę podniósł, uśmiechnął się, kieliszkiem o stół uderzył i zawołał:

– Te gazety, moi panowie, to czyste zawracanie głowy i nic więcej! Jak się ich człowiek na noc naczyta, to potem śnią mu się takie rzeczy, że wolałby wcale nie spać.

Spod zielonej kolumny trochę ironiczny głos Darzeckiego zapytał:

– Cóż takiego? Czy miałeś, panie Benedykcie, z powodu gazet straszny sen jaki?

– Naturalnie – odparł Korczyński – i jak jeszcze straszny!

Uśmiechnął się żartobliwie, ale zarazem długiego wąsa mocno w dół pociągnął.

– Nie jestem przecież babą, abym snami miał się przerażać – zaczął – ale miałem jeden taki, że każdemu by od niego włosy dębem na głowie stanęły. Ot, jak było. Przed dwoma jakoś miesiącami naczytałem się był wieczorem o wojnach takich, co były, są, będą i licho już zresztą wie jakich. Zaraz potem położyłem się, usnąłem i śni się mnie… uważacie, panowie, że do Korczyna naszło mnóstwo wojska bismarkowskiego… słowem, pruskiego wojska… Dziedziniec i ogród pełen żołnierzy, dom pełen oficerów… Ja w strachu! Zniszczą Korczyn, myślę sobie, do góry nogami przewrócą, spalą, stratują, rozerwą, jeżeli nie przyjmę ich tak, jak tego żądają… Co robić? Wola, niewola, przyjmuję… Tak, zdaje się, zwijam się, tak częstuję, karmię, poję, zapraszam, w oczy patrzę, czy kontenci… A oni piją, jedzą, hałasują, hulają… Chwała Bogu, kontenci, myślę sobie, i sam kontent jestem… Ot, myślę, zaraz pójdą sobie z Panem Bogiem, objadłszy mnie, co prawda, dziedziniec i ogród zdeptawszy, ale resztę w całości zostawiając… Już zdaje się i odjeżdżać sobie mają… żołnierze na konie siadają, oficerowie szable przypasują… już zaraz i cicho u mnie będzie… Wychodzę, zdaje się, na ganek, z wielkim ukontentowaniem, aż tu, panie, patrzę, z tych pagórków, co to wiecie, tam het, za równiną… drugie wojska…

Tu zaciął się.

– To… tamto…

Promień słońca filuternym błyskiem przebiegł mu w piwnych źrenicach.

– Cóż? Strach mnie do szpiku kości przejął… lecą! to… tamto… panie, pędzą… także do Korczyna… wprost do Korczyna… a tamci jeszcze nie wyjechali… Masz! myślę sobie… Przyjmowałem jednych, aby mi dworu z dymem nie puścili… a teraz to… tamto… i będzie mnie tu ostatni amen! Jak chcesz, człowiecze, kręć się i wierć się, nie wykręcisz się i nie wywiercisz. Z tej strony ci w skórę i z tamtej… także w skórę! O Jezus, Maria! Obudziłem się cały w potach i nazajutrz chodziłem jak struty.

– Sen mara! – tonem pocieszenia odezwał się ktoś z obecnych.

 

– Prawdziwie typowy sen! – zawołał Darzecki z tak głośnym śmiechem, jakby w tej chwili zwykła dystynkcja zupełnie wyszła mu z głowy; ale zarazem szyję, zazwyczaj sztywnie wyprostowaną, zgarbił nieco, przez co kółka cygarowego dymu, dotąd triumfująco sobie w górę ulatujące, ciężko jakoś wionęły ku ziemi.

– Co tam! – zaczął w kącie ganku jakiś widocznie zgryźliwy i mocno przez życie gryziony sąsiad – co tam te Prusaki! Bez Prusaków najbliżsi sąsiedzi ogryzą nas jak psy kości… Jeszczem jednego procesu z chłopami o pastwisko nie ukończył, a już mi drugi o grunt pod leśnictwem wytoczyli!…

– Oj, te procesy! – stęknął pan Benedykt.

– Napłodziło się ich u nas jak robactwa w mokre lato! – zauważył ktoś inny.

– A propos! – zaczął Darzecki – jakże tam jest z tym twoim procesem, panie Benedykcie, który ci ta szlachta… jakże się nazywa?… wytoczyła?

– Bohatyrowicze! – podjął Korczyński – a cóż? złupić chcą ze mnie pięćdziesiąt dziesięcin wygonu… ktoś w nich wmówił, że one do nich należeć powinny… Wnieśli do sądu… i w pierwszej instancji przegrali… Zanoszą teraz apelację… trwa to już dwa lata i co mnie ta historia pieniędzy i zgryzoty kosztuje!…

– Czy nie mają żadnej racji? – przerwało parę głosów.

– Taką chyba, że paszy mają mało, więc chcą moją własnością paść swoje inwentarze – bronił się pan Benedykt. – Planami i wszystkimi dokumentami dowieść mogę…

Zapalać się zaczął i byłby pewno długo rozwiódł się nad procesem, o którym mowa sprowadziła mu na czoło zdwojoną ilość zmarszczek, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salonu wchodzących i pośpiesznie zerwał się z krzesła. W tej samej chwili jedna z pań na kanapie siedzących i wszystkim, co je otaczało, bardzo zajętych rękę do czoła podniosła.

– W imię Ojca… – cicho do sąsiadki szepnęła. – Toż to Kirłowa zjawia się tutaj! A skądże jej się to wzięło! Już chyba lat z dziesięć nigdzie w sąsiedztwie nie bywa! Ależ zmieniła się, zmieniła, o, moja pani!

W progu salonu pan Benedykt z widocznym i szczególnym uszanowaniem podawał ramię kobiecie, za którą postępowała młodziutka, niespełna może szesnastoletnia dziewczyna i dwóch młodszych od niej chłopców w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion, żona Kirły wyglądała z daleka na kobietę bardzo młodą, a złudzeniu temu dopomagały włosy niezmiernie jasnej barwy, z tyłu głowy w prześliczny, ogromny warkocz upięte. Z bliska dopiero uderzał i prawie zadziwiał kontrast, który z młodością kibici jej i warkoczy tworzyła twarz tak ogorzała, że od włosów ciemniejsza, z czołem przerżniętym kilku poprzecznymi zmarszczkami, ze zwiędłymi, choć bardzo kształtnymi ustami. Była to po prostu zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swej starej i niemodnej sukni, szła przez salon na ramieniu gospodarza domu wsparta, nieśmiała jakaś, prawie zlękniona, z niepokojem oglądająca się na postępujące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia, powstawszy z kanapy i szeleszcząc suknią okrytą bogatym i błyszczącym haftem, wprowadziła ją do grona najpoważniejszych kobiet, ze zmieszanego jej spojrzenia, roztargnionego uśmiechu i wahających się, lękliwych ruchów poznać można było, że od wszelkich towarzyskich zebrań bardzo odwykła, a z odległych wspomnień wiedząc dobrze, jak wśród nich znajdować się należy, trwożyła się ciągle, aby czegoś niewłaściwego i nieprzyzwoitego nie popełnić. Drżała trochę i spiesznie oddychała siadając obok wytwornej i wyniosłej pani Andrzejowej, która jednak dość przyjaźnie, choć zawsze trochę z wysoka, oświadczała jej swoje przyjemne zdziwienie nad tym, że na koniec spotkać ją mogła, ją, która od tak dawna nie ukazuje się nigdzie. Ośmielona trochę, jednak przyciszonym jeszcze głosem odpowiedziała:

– Pan Benedykt był tak łaskaw, że zapraszał mnie razy kilka i sam, i przez Justynkę, którą do mnie przysyłał. A jakżebym ja takiemu dobrodziejowi odmówić mogła?

– Szwagier mój ma więc przyjemność widywać panią czasem?

Kirłowa splotła ręce, okryte zbyt wielkimi i niezupełnie świeżymi rękawiczkami.

– O, mój Boże! – zawołała – a jakżebym ja sobie z gospodarstwem i interesami rady dać mogła bez pomocy zacnego sąsiada? Teraz to już nic: nauczyłam się i przywykłam. Ale z początku byłabym przepadła razem z dziećmi, gdyby pan Benedykt nie pomagał mi radami, a czasem i osobistym dojrzeniem tego i owego…

Teraz, gdy w zapale mówić zaczęła głośno, w głosie jej parę razy zabrzmiały nuty grube, z delikatnością kibici jej i ruchów dziwnie sprzeczne; użyła też paru wyrażeń wcale niewykwintnych.

– Jak Boga kocham – dokończyła – takiego dobrego człowieka jak on chyba na tym podłym świecie nie ma…

Toteż na twarz pani Andrzejowej wybiło się trochę niesmaku, a u boku świekry swej siedząca śliczniutka Klotylda szeroko oczy otworzyła i z trudnością powściągnęła latające po jej pąsowych ustach uśmieszki. Gospodyni domu pośpieszyła wyrazić ubolewanie, że tak bliska sąsiadka przybyła dziś do jej domu tak późno. Kirłowa zmieszała się znowu, zgrabną swą kibić pochyliła w trochę niezgrabnym ukłonie i widocznie zdobywając się na śmiałość, zbyt głośno odpowiedziała:

– A jakże ja, moja pani, mogę tak w każdej chwili zostawiać w domu dzieci? Troje starszych odważyłam się wziąć z sobą, bo myślałam, że mi państwo tego za złe nie weźmiecie; ale dwoje młodszych nie mogłam przecież na rękach sług zostawić i musiałam czekać przyjścia Maksymowej, która je wyniańczyła i taką jest poczciwą babą, że byle tylko posłać po nią, zaraz przychodzi… Z małymi dziećmi to jak ze szkłem, ostrożności trzeba… ale moja babula Maksymowa dobrze ich tam dopilnuje…

Za plecami świekry swej Klotylda wpychała koronki chusteczki w parskające śmiechem usta; pani Andrzejowa jak grób umilkła; pani Emilia podniosła rękę do czoła i gardła, jakby w tej chwili dostawać zaczynała migreny i globusu. Jedna z tych pań, które ciągle ciche uwagi nad wszystkim czyniły, szepnęła do drugiej:

– Jak ta Kirłowa zgrubiała i sprościała, o moja pani! A jaka z niej przed zamążpójściem śliczna panienka była!… Różycówna z domu przecież!

Kirło biegł z ganku na powitanie żony. Po prostu biegł. Przybiegłszy pochwycił obie jej ręce i okrył je najczulszymi pocałunkami. Twarz jego, silnie zarumieniona od trunków, takie wyrażała zadowolenie, że aż mu oczy zwilgotniały.

– Jak to dobrze, jak to dobrze, że choć raz w świat się wybrałaś! – wołał, a potem zwrócił się do otaczających: – Moja Marynia to taka domatorka, że ją od gospodarstwa i dzieci ani wyciągnąć…

Ona, z podniesionym ku niemu wzrokiem, serdecznie też ręce mu uścisnęła.

– A dawno państwo nie widzieliście się z sobą? – żartobliwie ktoś ze strony zagadnął.

– A z tydzień już będzie, jak w domu nie byłem! – z zupełną swobodą odparł Kirło.

– Mąż mój ma już taki charakter, że potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu; ja go więc we wszystkim z największą ochotą wyręczam – pośpiesznie dodała Kirłowa.

Kirło szedł witać dzieci. Dwaj chłopcy, w gimnazjalnych bluzach i przeraźliwie stukającym obuwiu, z wiszącymi u boków czerwonymi rękami, przyparli się do fortepianu i wytrzeszczonym wzrokiem na wszystkich i wszystko patrzali. Dziewczynkę Justyna przywiodła do grona panien i obok kilku podlotków umieściła. Niezupełnie jeszcze długa suknia z białego muślinu, różową wstążką przepasana, śliczna musiała wydawać się w domu i matce, i córce; tu jednak obok bombiastych i z mnóstwa fatałaszek złożonych strojów młodszych panien Darzeckich i żółtawej, na bladaczkę widocznie chorej córki Korczyńskich wyglądała bardzo skromnie i ubogo. Spod tej sukni ukazujące się małe stopy w skórzanych, grubych bucikach dziwnie odbijały przy szeregu wykwintnych stopek, okrytych ażurowymi pończoszkami i pantofelkami takimi, że każdy z nich ozdabiać mógł jako cacko ładną etażerkę. Właścicielka tego biednego stroju nie przedstawiałaby także nic osobliwego, gdyby nie posiadała przedziwnej świeżości twarzy i nieporównanej dziewiczości spojrzenia i ruchów, które ją czyniły zupełnie podobną do świeżo rozkwitłej i zza zielonych liści ciekawie wyglądającej róży polnej. Ciekawie spośród różowej twarzy patrzały oczy jej, błękitne jak niezabudki; gruby i tak jasny jak u matki warkocz wił się po spływających w dół jej ramionach; ręce zbyt ciasnymi rękawiczkami jak pączki zaokrąglone na kolanach splotła i – milczała. Panienki, obok których usiadła i którym Francuzka nauczycielka pomagała w rozpatrywaniu ilustracji, rzuciły na nią parę ukośnych spojrzeń i zajęcia swojego wcale dla niej nie przerwały; ale w zamian z przeciwległego końca salonu biegł ku niej młody i zgrabny chłopak, z dziecinną prawie radością w ładnych, lecz już trochę zmęczonych rysach. Pochwycił obie jej ręce, po koleżeńsku mocno nimi zatrząsł i szybkim ruchem obok niej usiadł.

– Jak dawno ja panią… pannę Marię… czy można jak dawniej mówić: Maryniu?

– Można – odszepnęła rumieniąc się po brzegi jasnych włosów i ukazując w śmiechu rząd śnieżnych zębów.

– A pani… Maryniu, będzie mi mówić po imieniu?

– Czemuż by nie? – ze zdziwieniem odpowiedziała.

– Dawno cię już nie widziałem, moja droga, kochana Maryniu! Dwa lata nie byłem w domu… Jak ty od tego czasu urosłaś…

– I ty, Widziu, zmieniłeś się trochę… zmizerniałeś…

– Pracuję… uczę się… myślę… A ty co porabiasz?

– To co i dawniej: mamie w gospodarstwie pomagam, młodszą siostrę uczę… ogród warzywny i nabiał zupełnie już do mnie należą…

Ostatnie słowa z dumą wyrzekła.

– A stara Maksymowa czy żyje? – zapytał Witold.

– Żyje, zdrowiuteńka!

– To dobrze! A też dzieciaki, nad którymi dwa lata temu tak ślęczałaś?

– Już czytać umieją…

– Moja ty droga, dobra!… jak ja się cieszę, że zobaczyłem ciebie! Ile ja tobie do powiedzenia mieć będę.

– Przyjedziesz do Olszynki?

– A jakże! Przyjadę, przyjadę! Nie raz, sto razy!

Z dziecinnym uszczęśliwieniem, od którego oboje drżeli prawie, Witold Korczyński i Marynia Kirlanka patrzyli sobie w oczy. Wtem, jakby wtór do ich radości, rozległy się w salonie naprzód fortepianowe akordy, a potem przeciągłe tony skrzypiec. Przed chwilą pani Emilia uczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi stawało się dla niej coraz trudniejsze; sztuczne podniecenie, które z rana uczyniło ją żywą i mówną, ustępowało przed znużeniem i osłabieniem; szczupła jej kibić garbiła się i opadała na poręcz kanapy, po prostu siły ją opuszczały. Gasnącymi oczami porozumiała się z Justyną, która wstała i zbliżyła się do fortepianu. Orzelski, który po wysączeniu z kieliszka ostatniej kropli likieru i kilku krygach wykonanych przed rumieniącą się Teresą Plińską, drobnymi swymi kroczkami kręcił się dokoła swych leżących na fortepianie skrzypiec, ujął je teraz powoli, z lubością, jak najmilsze dziecię, i z oczami rozkosznie przymrużonymi, smyczkiem po strunie powiódł.

Dźwięki muzyki napełniły salon. Ojciec i córka grali jakąś piękną, długą i trudną kompozycję, przy której stopniowo, ale zadziwiająco Orzelski zmieniał się i przetwarzał. W miarę rozwijania się i potężnienia tonów, spod smyczka jego wychodzących, stary muzyk także wyrastał, usubtelniał się, szlachetniał. Niewielka i pękata postać jego nabierała linii prostych, niskie i białe czoło, z którego w tej chwili zniknęły wszystkie zmarszczki, wysoko podnosił, wzrok promienny, natchniony daleko kędyś posyłał. Lotne marzenia i skrzące zapały, morza rozkoszy i smutku, ze strun skrzypiec lejąc się w jego piersi, co chwilę zmieniały grę jego rysów, ścierając z nich wszelki ślad pospolitości i głupoty. W tym natchnionym artyście ani by poznać było podobna tego smakosza i zmysłowca, który przed chwilą nie mógł rozstać się z talerzem i słodkie oczy robił do starej panny z obwiązanym gardłem; ani tego dobrodusznego, głupowatego starca, który bez cienia urazy poddawał się drwinom znajomych. Było to prawie czarodziejstwem, a tą czarodziejką, która go różdżką swoją dotknęła, była wielka, całe długie już życie tego człowieka przenikająca namiętność.

Justyna swój trudny i zawikłany wtór wykonywała z precyzją i czystością, świadczącą o znacznej muzycznej wprawie, ale nie widać było po niej najlżejszego miłego albo przykrego wrażenia. Zupełnie obojętna, trochę nawet sztywna, z twarzą, w której żaden rys ani razu nie drgnął, widocznie spełniała obowiązek swój starannie, umiejętnie, ale zimno. Grała na pamięć; powieki miała spuszczone, a kiedy je podnosiła, wzrok jej był tak samo jak przedtem znużony i przygasły. Raz jednak odbiło się w nim wrażenie przykre. Naprzeciw siebie ujrzała stojącego we drzwiach salonu Różyca. Przez ostatni upłyniony kwadrans zaszła w nim dziwna zmiana. Opuścił był salon osłabionym krokiem, pożółkły i cierpiący; wrócił odmłodzony, świeży, promieniejący, z błyszczącymi oczami i lekkim nawet zarumienieniem na welinowych policzkach. Stanął w drzwiach, pociągnął w dół binokle i na grającą patrzał z takim wyrazem, że prędko spuściła ona oczy i ani razu już ich nie podniosła. Był to wzrok taki, jakim śmiały i pewny siebie zdobywca niewiast ogarnia, rozbiera i niejako w posiadanie swe obejmuje kobietę, której zażądał.

 

Muzyka trwała długo; niektórzy słuchali jej z uwagą i przyjemnością, a niektórzy z pootwieranymi od zdziwienia albo skrycie poziewającymi ustami. Na ganku nawet gwarne przedtem rozmowy przycichły. Gospodyni domu, nie potrzebując mówić, odpoczywała. W chwili, kiedy skrzypce i fortepian grzmiały świetnym i wybornie wykonywanym brio[71], Różyc nieznacznie i na palcach przesunął się przez salon i na niezajętym krześle obok Kirłowej usiadł. Ona przyjaźnie i poufale uśmiechając się podała mu rękę. Wszyscy wiedzieli, że ten trzydziestoletni pan, który już stracił pół miliona, i ta spracowana kobieta w starej sukni byli z sobą dość blisko spokrewnieni. Z właściwą sobie gracją ruchów nachylił się on do samego prawie ucha sąsiadki.

– Kuzynko – szepnął – czy znasz dobrze pannę Orzelską?

Twierdząco skinęła głową.

– Bywa ona u ciebie?

Znów głową kiwnęła i z ciekawością na niego spojrzała.

– Chcę cię prosić… abyś nas kiedy razem do siebie zaprosiła… żebyśmy tak wypadkiem… spotkali się kiedy u ciebie… Tu nie wypada mi bywać tak często… jak bym tego potrzebował…

Oczy szeroko otworzyła i naprzód wpatrzyła się w niego z nieopisanym zdziwieniem, a potem tak głośno, że aż kilka osób na nią się obejrzało, wybuchnęła:

– A toż co?…

I dźwiękiem własnego głosu przelękniona cicho dokończyła:

– Czy nie myślisz czasem tej biednej dziewczyny bałamucić? No, to spotykaj się z nią w swoim Wiedniu, ale u mnie jej pewno nie spotkasz…

Różyc śmiał się cicho.

– Parafiaństwo, kuzynko – szepnął.

Wiedział zapewne, że wyraz ten ją ukole. Jakoż na mgnienie oka zmieszała się i zasmuciła. Ale potem energicznie odpowiedziała:

– Niech sobie będzie parafiaństwo! Lepiej byś i ty wyszedł na tym, kuzynku, gdybyś był sobie parafianinem.

Nagle zamyślając się odpowiedział:

– Może…

Ale w tej chwili nie mógł znać długo ani zamyślać się, ani smucić.

– Moja droga kuzynko – szepnął znowu – żebyś wiedziała, jak ona mi się podoba!… Ślicznie zbudowana kobieta i takiego coś ma w sobie… te szare oczy przy czarnych włosach…

Patrzała chwilę na nienaturalny blask jego oczu i zwiększające się rumieńce. Czuła się zwierzeniami, które jej czynił, obrażona, ale obrazę zwyciężała litość…

– Biedny ty jesteś, kuzynku… a dziś w dodatku i upiłeś się jeszcze czy co?

Znów z zamyśleniem odpowiedział.

– Może…

Muzyka umilkła, kilka osób otoczyło Orzelskiego, dziękując mu i chwaląc odegraną kompozycję. On prostował się, promieniał.

– Caca uwerturka! – mówił – caca!…

Justyna powstała z wolna i odejść od fortepianu zamierzała, kiedy Zygmunt Korczyński Orzelskiego opuszczając, drogę jej zastąpił. Pięknej istotnie muzyki słuchał on był stojąc w pozie jakby z przyzwyczajenia malowniczej. Smutny wydawał się i rozmarzony. Teraz z niepewnym i przymuszonym uśmiechem na bladej twarzy, półgłosem przemówił:

– Zdaje mi się kuzynko, że nie lubisz muzyki tak, jak lubiłaś ją dawniej…

Na ostatnim wyrazie położył znaczący nacisk. Ona stała przed nim ze spuszczonymi powiekami, nieruchoma, ale wzruszenia swego ukryć zupełnie nie mogła.

– Nie – odrzekła z cicha – nie, nie lubię już muzyki wcale…

Stał ciągle tak, aby odejść i rozpoczętej rozmowy przerwać nie mogła.

– O, gust kobiet zmienny jest! – zawołał. – Ale w tobie zaszłą zmianę przypisuję temu, że oprócz muzyki ojca swego, która zresztą jest wyborna, żadnej innej nigdy nie słyszysz… Gdybyś słyszała…

Tu ożywiając się coraz, mówić jej zaczął o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w wielkich europejskich miastach. Potem opowiadał o nowych słynnych operach. Sposób mówienia miał łatwy, obrazowy, okazujący niepospolite znawstwo muzyki i w ogóle sztuk pięknych. Ona słuchała go wciąż w nieruchomej postawie, kiedy niekiedy paru słowy odpowiadając, ale bledsza niż zwykle i z szybko podnoszącą się piersią. Widać było, że głos jego ją upajał i że zbliżenie z nim poruszało do głębi całą jej istotę. On w jej bladej i zamyślonej twarzy zatapiał oczy, tak jak u wszystkich Korczyńskich duże, w podłużnej oprawie i z piwną źrenicą. Zręcznym poruszeniem salonowego strategika dokonał takiego półobrotu, że ją sobą od kilku w pobliżu stojących osób odgrodził i malowniczo wspierając się o fortepian zapytał: dlaczego, gdy on do Korczyna przyjeżdża, ona bywa najczęściej niewidzialna lub ukazuje się tylko na krótko?

Odpowiedziała, że czasem wuja w gospodarstwie wyręcza, a czasem ojca pielęgnować musi.

Zaśmiał się.

– Po cóż mówisz nieprawdę? – szepnął. – Nie chcesz mnie widywać, wiem o tym! Masz do mnie urazę i pogardzasz mną! Słusznie, ja sam sobą pogardzać zaczynam!

W głosie jego było tyle goryczy i żalu, że prędko odpowiedziała:

– Nie, nie… nie to!

Chciała mówić dalej, ale urwała nagle, bo w drugim końcu salonu ujrzała parę oczu utkwionych w nią z nieopisanym wyrazem. Były to oczy Klotyldy, więcej jeszcze błyszczące i szafirowe jak zwykle, ale wcale inaczej niż zwykle patrzące. Obok młodziutkiej kobiety ze swym wiecznie jowialnym, a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy siedział Kirło. Przed chwilą ukazał jej rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zapytał:

– Czy pani nie zazdrosna?

– O kogo? O co? – zapytała, ale patrząc we wskazanym jej kierunku zarumieniła się jak wiśnia.

– Pani nie wie? – ciągnął żartowniś – toż to pierwsza miłość mężulka… Panna Justyna… pierwsza miłość… a pani zna przysłowie…

Tu przerażającą francuszczyzną zaczął:

– Onon rewientużur

– A ses premiers amours[72] – dokończyła żona Zygmunta i z niedbałym śmiechem dodała: – Wiem, wiem dobrze o tej pierwszej miłości… wszyscy mi tu o niej opowiadali… A pan może zna inne przysłowie polskie: Pierwsze kotki…

– Za płotki! – dokończył Kirło i zaśmiał się szczerze i z całego serca.

Ale na ustach Klotyldy prędko zamarł uśmiech i sama ona zmartwiała jakby, oczy swe wlepiając w tę wysoką i pysznie rozwiniętą kobietę, do której z ożywioną i wzruszoną twarzą mąż jej przemawiał tak długo… długo… drogę jej zastępując i od innych ludzi odgradzając ją sobą. Justyna spotkała się z tym wlepionym w nią spojrzeniem, które zdawało się ją osypywać żarem gniewu i nienawiści. Ale dziewiętnastoletnie serce, które spojrzenie to jej posyłało, zdjąć musiały zarazem trwoga i żałość, bo Justyna widziała, jak szafirowe, rozżarzone zrazu oczy Klotyldy zaczęły wilgotnieć i mglić się, aż stanęły w nich wielkie, szklanne, z całej znać siły wstrzymywane łzy. Zarazem, ładną tę i świeżą jak wiosna twarz okrył wyraz cierpienia, który uczynił ją podobną do twarzy bezbronnego, a dotkliwie udręczonego dziecka. W tej chwili Zygmunt Korczyński, ramieniem swym dotykając prawie rękawa sukni Justyny, z cicha zapytywał:

– Czy zupełnie, zupełnie już przeszłość naszą wyrzuciłaś ze swej pamięci? Czy nie przemówisz do mnie nigdy jak do przyjaciela swego, do brata?

Z trudnością odrywając oczy od zmienionej twarzy Klotyldy, podniosła głowę i zimno spojrzała na stojącego przed nią, a wzrokiem błagającego ją mężczyznę.

– Zupełnie i nigdy – odpowiedziała z taką pewnością głosu, że zraniony czy obrażony oddał jej lekki ukłon i usunął się na stronę.

W salonie zrobiło się trochę chaosu; ktoś zaproponował przechadzkę po ogrodzie, panie wstawały z kanap i fotelów, młodzież z pierwszego hasła korzystając zbiegała ze wschodów ganku, na którym poważni panowie już przy kartowych stołach do gry zasiadali. Pan Benedykt wraz z innymi gotował się do rozpoczęcia winta, ale widocznie bez zapału i tylko przez grzeczność. Kirło za to tak chciwie na zielone sukno i karty spoglądał, że na chwilę śmiać się i innych śmieszyć przestał. Znać było, że tę rozrywkę namiętniej jeszcze lubił niż inne.

Pani Emilia wraz z innymi paniami zbliżała się ku drzwiom na ganek prowadzącym. Przechadzka po ogrodzie, w którym i wiatr powiewał, i słońce jeszcze silnie dogrzewało, przejmowała ją obawą. Ruchem głowy przywołała Justynę i słabym swym głosem poprosiła o przyniesienie płaszcza, chustki na głowę, parasolika, rękawiczek… Justyna śpiesznie zwróciła się ku drzwiom przedpokoju, Różyc poskoczył za nią.

70pud – ros. jednostka wagi równa 40 funtom, czyli 16,38 kg.
71brio (skrót od: wł. con brio) – część utworu muzycznego grana z werwą (często: allegro con brio).
72on revient toujours a ses premiers amours (franc.) – zawsze się wraca do pierwszej miłości.

Inne książki tego autora