Za darmo

Nad Niemnem

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A toż co? – ze zdziwieniem zapytał Benedykt – co ci się stało?

Ale już Kirło z troskliwością i współczuciem przyskakiwał do pani domu ramię jej podając, a z drugiej podtrzymywała ją Teresa. Tak we troje przeszli całą długość jadalnej sali, Benedykt zaś jak wryty wzrokiem za nimi prowadził.

– W imię Ojca i Syna… a cóż ja jej złego zrobiłem? Znowu zachoruje czy co?

Ale w tej chwili giętkie dłonie obie ręce jego ujęły i przylgnęły do nich gorące usta.

– Mój ojcze – z cicha wymówił Witold – pocałuj mnie… proszę!…

Coś dziwnie pocieszonego i roztkliwionego mignęło w ponurych źrenicach pana Benedykta, jednak surowo brwi zmarszczył.

– Cóż? Może za to, żem w twoją dudkę zagrał o tym panku mówiąc, raczysz mi winy moje przebaczać?

Witold w dłoniach swoich ręce jego trzymając, powtórzył:

– Pocałuj mnie, mój ojcze…

Na bladawym, smutnie przed nim pochylonym czole syna złożył pocałunek szorstki, ale długi. Uśmiech niewesoły jednak gorzki raczej, pod długim wąsem mu przebiegł.

– Gorącą masz głowę – zauważył.

Ale tej krótkiej, dwuznacznej uwagi Witold może i nie dosłyszał. Ze słowami, które ojciec jego u końca wieczerzy wymówił i z pocałunkiem ojcowskim wróciła mu cała żywość i wesołość. Pochwycił wpół Martę, która do kredensowej szafy kompot i resztę wina chowała i kilka razy obrócił ją w kółko, potem przy wtórze śmiechu, łajania i kaszlania starej panny przyskoczył do stojącej u okna Justyny.

– Wiesz, Justynko – pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzając prędko i z błyskającymi oczami mówił – ten Kirło to pasożyt, pieczeniarz, błazen, czciciel złotego cielca, hipopotaurus, mastodont[326], przedpotopowe zwierzę! Gdybym mógł, to bym takich ludzi jedną ręką brał tak… za włosy, a drugą za gardło i – trrraf! Karki bym im skręcał!

Justyna parsknęła śmiechem.

– Zrób to naprzód z kurczęciem – zawołała – a wtedy uwierzę, że mógłbyś zrobić z Kirłą!

– Jak ojca kocham! – srożył się jeszcze student. – Bo to, widzisz, zakała świata! Gdyby nie tacy, jak on, świat by już był daleko… daleko… A nam o to przecież idzie… ty nie masz może pojęcia, jak nam o to idzie… o idee… o ludzką wolność, godność… W ogień bym za to wskoczył, rodzonego ojca mógłbym się wy…

Wstrzymał się, nie domówił, trochę ochłódł. Nagle w twarz kuzynki przenikliwie spojrzał.

– Czy ty, Justynko, za to dziurawe sito pójdziesz?

Zaśmiała się znowu.

– Masz taki sposób pytania, Widziu…

– Wiesz dobrze, o kim mówię… No, za tego welinowego człowieka, jeżeli oświadczy się o ciebie, pójdziesz?

Wzruszyła ramionami.

– Mój drogi – z wolna odpowiedziała – czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście… taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?

Zdawało mu się, że w jej głosie dosłyszał tłumiony śmiech, ale twarz miała poważną, surową i niezwyczajnie błyszczące oczy. Ręką rzucił.

– At – rzekł – niczego z kobietami pewnym być nie można! Zdaje się, że rozsądna, a może i pstro ma w głowie, czy ja wiem? Na Buszmanki[327] was wychowują, to i wszystko na świecie gotowe jesteście zrobić, byleby was ładnie ufarbowano. Ale tymczasem, nim wielką panią zostaniesz, na wesele Elżusi pójdziesz… wiesz? Marynia tam także będzie, już ja to u pani Kirłowej uproszę, byleby tylko pod opieką cioci Marty, którą także podejmuję się namówić…

W tej chwili drobne jakieś ręce ramię jego objęły i prawie dziecinny głos tuż przy nim zawołał:

– Widziu, i mnie weźcie na te wesele! Już mnie o nim Zofia tyle nagadała… ona krewna pana młodego i zaproszona… tańczyć będą… i ja chcę potańczyć!

– Z największą ochotą! – zawołał Witold. – Choć raz zobaczysz w Korczynie coś więcej nad dom i ogród!

– Nie żartuj, Widziu – krzywiąc ładne, blade usta skarżyła się dziewczynka – mnie tak nudno, nudno ciągle u mamy w pokoju siedzieć albo po tych alejach w ogrodzie chodzić…

– Patrzcie! – sarknął młody człowiek. – Od ziemi ledwie odrosła, a już nudzi się! Czy nie zaczynasz już i na nerwy chorować, moja ty… przyszła Buszmanko!…

Dziewczynka skarżyła się dalej:

– A pewno! Głowa mnie boli często! Wiesz, Widziu, wolę już być na pensji, bo tam choć rozmaitości więcej… Całe moje szczęście, że dla cioci Marty pantofle wyszyłam…

Tu niedokrwistość zdradzająca żółtawa jej twarzyczka rozjaśniła się uśmiechem prawdziwie dziecinnej radości.

– Śliczne pantofle! – zawołała. – Jutro je cioci oddam! To dopiero będzie rada! Rada!

Klasnęła w dłonie, podskoczyła, brata wpół objęła i znowu żałosnym głosem prosić zaczęła:

– Weź mnie, Widziu, na te wesele… potańczyć chce się… Zofia mówi, że tam wesoło będzie… taką ładną suknię już sobie przygotowuje!

Witold zamyślił się.

– Mamy o pozwolenie poprosić trzeba…

– Poproś… – błagał podlotek.

– Czemu sama nie chcesz?…

Dziewczynka ruchem przestrachu ręce splotła.

– Lękam się… nie mogę… jeszcze się zmartwi i zachoruje… Mama zawsze choruje, jak tylko co się jej nie podoba… Tobie łatwiej… ty rozumniejszy…

W godzinę potem Marta z trzaskiem otwierając drzwi do pokoju swego wpadła i zobaczywszy znajdującą się tam Justynę wołać zaczęła:

– Awantury! Słowo honoru, arabskie awantury! Na wesele iść z nimi! Przymila się, obejmuje, całuje, prosi… „Idź, ciotko, z nami do Bohatyrowiczów na wesele… idź, idź!” I śmiech, i złość! Co ten chłopiec wymyślił sobie? Stare kości po weselach ciągać! Wieczny śmiech! A co ja na tym weselu robić będę? Na co ja tam potrzebna! Pfuj, zgiń, maro, przepadnij! A to przyczepski z tego Widzia! Uf! Nie mogę!…

Jak huragan, od łóżka do szafy, to znów od szafy do łóżka biegała i trudno było zgadnąć, czy rozgniewana była lub rozśmieszona, bo śmiała się, łajała, rękami machała… Justyna przy świetle lampy u otwartego okna stojącej, szyciem zajęta, przyjazny wzrok na starszą towarzyszkę swoją podniosła.

– Bo też ciocia pójdzie z nami na to wesele – z filuterną przekorą rzekła.

– Wieczny śmiech! – krzyknęła stara panna. – Po co ja tam mam iść? Na co? Dlaczego?

– Naprzód dlatego, że ciocia Witoldowi niczego by odmówić nie potrafiła, a potem dlatego, że są to przecież dawni znajomi cioci…

Jak słup pośrodku pokoju stanęła, czarne jej oczy zapłonęły zrazu jak żużle, a potem zmąciły się wielkim zmieszaniem. Ciszej daleko niż wprzódy zamruczała:

– Dawni znajomi! To prawda… i dobrzy niegdyś znajomi! Ale kiedy to było! I… krótko to było! A teraz… po co? Czy po to, ażeby ludzi straszyć? Jak upiór z tamtego świata przed oczami ich stanąć! Dawni znajomi! Ale… czy poznaliby mnie teraz? Czy ja bym ich poznała? Wieczny smutek…

Nagle uciszona, przygarbiona trochę, naprzeciw Justyny po drugiej stronie stołu usiadła i w twarz towarzyszki wlepiając spojrzenie rozgorzałe i razem dziwnie jakby wstydliwe zagadnęła:

– Jakże to było? Skąd się to wzięło? Czego dziś córka Fabiana tu przylatywała i gdzie biegałyście razem, jak podsmalone? Czy i Witold tam był? Wieczne dziwy! Czy myślicie przerobić się na chłopów?

Było to tak. Dziś, dużo jeszcze przed zachodem słońca, gdy Justyna po parogodzinnym wtórowaniu na fortepianie ojcu do pokoju tego przyszła i w nadchodzący wieczór jak w pustą jamę patrzała, czym go zapełnić nie wiedząc, w otwierających się drzwiach, zasapana trochę od szybkiego biegu, w swojej odświętnej, bordowej sukni, stanęła Elżusia. Stanęła, krępą figurkę wyprostowała, zadarty nosek podniosła i zagadała:

– Czy tu przyjmują, czy nie przyjmują? Jeżeli przyjmują, to dobry wieczór, a jeżeli nie przyjmują, to bywajcie zdrowi! Bardzo słusznie! Przyszłam panienkę na świeży miód zaprosić…

Na krześle podanym jej przez Justynę siadając trzepała dalej:

– Ten gamuła Julek sprzeczał się ze mną, że nie będę miała śmiałości iść do dworu i z radą wystąpił, żebym koło oficyny szła i w kuchni spytała się, czy do panienki można… Ale ja nie taka! Czy ja pies, żeby koło kuchni chodzić? Bardzo słusznie. Poszłam sobie prostą drogą, przez ganek do sieni, aż tu nie wiem, gdzie iść… na prawo czy na lewo?

Na szczęście do sieni weszła panna Marta, taka sroga, ale ona nie zlękła się jej wcale, bo i czegóż lękać by się miała? Nie przyszła przecież kraść i nie jest psem, aby ją można było wypędzać! Bardzo słusznie. A gdyby i samego pana Korczyńskiego spotkała, nie zlękłaby się również, choć on jest arystokrat. Ale on sobie, a ona sobie. U ojca rodzonego mieszka, cudzego chleba nie je i nikt nad nią żadnego postrachu ani pośmiewiska wywierać nie ma prawa. Jednego tylko Boga lęka się, po Bogu ojca, a więcej to już chyba takiego człowieka na świecie nie ma, którego by ona lękać się mogła.

Ciekawie rozejrzała się po ścianach i sprzętach pokoju.

– Nic osobliwego – zauważyła – w naszej świetlicy może jeszcze i piękniej. Na dole, to prawda, że pokoje piękne, ale nie nadmiar, chyba, ot, że podłogi błyszczą jak szkło i to jest bardzo ładnie. Ale dziw wielki, że u króla żonka piękna! Bardzo słusznie!

Prawdę powiedziawszy i pod sekretem, ojciec kazał jej iść do dworu i spróbować, czy też panna Justyna do chaty ich przyjść zechce. „Idź i niby to na miód zaproś!” Bardzo słusznie. Kto wspólnie z nami pracował, niech z nami i zabawi się, kto naszej gorzkości spróbował, niech i słodkości pokosztuje. Ale ona wie bardzo dobrze, o co jej ojcu idzie. Zachichotała.

 

– Ojciec ambicjant taki, że już i przenieść nie może, aby w sąsiedztwie państwo bywali, a u niego nie. Powiedzieć, za nic tego przed nikim nie powie, ale już ja wiem, że jemu to smętliwie… A teraz i z tym procesem, co go z panem Korczyńskim zaprowadził, wielką alterację[328] ma. Słyszę, w miasteczku mu powiedzieli, że adwokat apelację, czy coś tam takiego, nie w czas podał i że wszystko przepadnie. Może ociec myśli, że przyjdzie z panem Korczyńskim pojednać się i orędowników u niego chce mieć. Bardzo słusznie.

Ale i na tym wszystkim nie koniec. Elżusia zachichotała znowu, zarumieniła się, oczy na chwilę spuściła i wnet potem śmiało wypowiedziała:

– Najwięcej, że ociec żąda oświadczyć, że wielkim dla nas wszystkich szczęściem to będzie, jeżeli panna Justyna i pan Witold na moim weselu będą.

Gdy już obie w drodze były, pomiędzy dworem i okolicą Justynie powiedziała, że narzeczony ze swatem dziś do nich przyjechali. Swatem jest pan Starzyński, Janka ojczym. Justyna tedy narzeczonego jej pozna.

– Młodzieńki i mileńki bardzo, a taki pokorny, że zdaje się jak baranek…

Sposób, w jaki to mówiła, zdradzał wyraźnie, że była narzeczonym zachwycona. Jednak i o praktycznej stronie małżeństwa nie zapomniała. Podobało się jej bardzo, że Franuś Jaśmont miał dobre konie, krów aż sześć i spory kawał łąki. Gdyby to jeszcze ojciec mógł jej gotówką cały posag wypłacić! Ale gdzie tam! Połowę tylko wypłaci, a na połowę weksele wyda. Na ten proces z panem Korczyńskim wielkie koszta położył i teraz dla rodzonego dziecka kurczyć się musi. Żeby te procesy licho wzięło!

Kiedy wchodziły do zagrody Fabiana, słońce rozścielało po jej trawach złoty kobierzec, a mnóstwem tajemniczych i ruchliwych świateł napełniało gaj śliwowy, w którym sterczało kilkanaście starych ulów, brzęczały pszczoły i na zabój śpiewały szczygły. Za śliwowym gajem, łankiem dojrzałego owsa i zagonami warzywa, u których kresu iskrzyły się krzaczyste floksy i czerwone georginie, dom ku ogrodowi bokiem, a ku małemu podwórku gankiem zwrócony stał pod srebrnymi topolami, które na jego strzechę i jedyny komin lać się zdawały nieustanny deszcz srebrnych kropel. Wszystko tu było tak prawie, jak u Anzelma i Jana, jednak daleko ciaśniej i biedniej. Ule były starej konstrukcji i nie pomalowane, stodoła mniejszą i lasem chwastów dokoła obrosłą, ściany domu od starości trochę wykrzywione, strzecha miejscami od porastającego ją mchu zielona, miejscami żółtą słomą połatana. Z drzew owocowych, oprócz śliwowego gaju, tu i ówdzie pośród zagrody stało tylko kilka prawie zdziczałych grusz i jabłoni.

Ale z ławy stojącej pod wykrzywionymi ścianami domu, spod dwu otwartych okien o małych i mętnych szybach, na widok wchodzącego do zagrody gościa bardzo poważnie podniosła się para ludzi i bardzo ceremonialnym krokiem naprzód dążyła. Mężczyzna, do rydza ze sterczącymi wąsami i błyszczącymi oczami podobny, jedną rękę opierał na kłębie, drugą, w której wytartą czapkę trzymał, spuszczał u boku. Kobieta, cienka, mizerna, w krótkiej spódnicy, przedwiecznej, rozwiewającej się mantyli i kornecie, czyli białym czepcu z obfitym i sztywnym wygarnirowaniem, szła cała w takich uśmiechach i krygach, jak gdyby zaraz do ceremonialnego i dygającego menueta[329] stanąć miała. Na ścieżce pomiędzy owsem i zagonami buraków wydeptanej Fabian głośny pocałunek złożył na ręce Justyny, a wnet potem obie już ręce na kłębach opierając zaczął:

– Bardzo jestem kontenty i najuniżeniej dziękuję, że otrzymać mogłem tę promocję, której tak często sąsiedzi moje doświadczają. Bo choć oni troszkę i bogatsi ode mnie, ale ja również sam sobie pan jestem i znacznym nie będąc mogę być zacnym. Proszę panią dobrodziejkę naprzód postąpić… z ukontentowaniem proszę!

Fabianowa zaś usta sznurując dygała i w wyciągającą się ku niej dłoń Justyny wsunęła rękę kościstą, do pomarańczowej prawie barwy ogorzałą, od spracowania twardą. Trochę była zakłopotana i bardzo zajęta tym, aby okazać się nie tylko przystojną, ale i dworną, nad to, co ją otaczało, nieco wyższą. Za mężem powtarzała:

– Proszę… z ukontentowaniem proszę!

I po zagonach buraków idąc stopą w gruby trzewik obutą, suche gałązki zrzucała ze ścieżki, którą szła Justyna.

– Śmiecie u nas – tłumaczyła się – zwyczajnie, jak na małym gospodarstwie… pani do tego nie przywykła i ja kiedyś insze życie i uzwyczajenia miałam. Giecołdówna z domu jestem, ociec mój na takiej zagrodzie nie siedział, ale po dzierżawach chodził… później już, kiedy Pan Bóg nie pobłogosławił, pożary i mory na bydło nawiedziły, na ekonomię zszedł…

Westchnęła i chudy policzek na dłoni oparła.

– Jeszcze i teraz rodzonego mego brata syn, Józef Giecołd, dzierżawę trzyma… może pani słyszała?… od Korczyna niedaleko… A drugi Giecołd w biurze…

Ale przerwał jej mąż:

– A u imości wiecznie tylko Giecołdy w pamięci zasadzone! Wczas już by było znacznemu gościowi zarekomendować przyszłego naszego zięcia. Franuś, panie Franciszku! Proszę tu do nas!

Pod ścianą domu z ławy powstali znowu dwaj ludzie, z których jeden co najmniej dziwnie wyglądał. Dość wysoki, od karku do stóp jednostajną grubość mający, w zielonym jak trawa surducie, a z czerwoną, dobroduszną, śmiejącą się twarzą podobnym był do równo okrzesanego krzaku z zasadzoną u wierzchu piwonią. Drugim był młodziutki, dwudziestoparoletni chłopak, niski, szczupły, w czarnym surducie, z twarzą nieładną, ogorzałą, trochę głupkowatą i bardzo łagodną.

– Pan Starzyński ze Starzyn, mąż dawniejszej pani Jerzowej. A to Alżusi kawaler, Franciszek Jaśmont… – zarekomendował Fabian.

Elżusia, która dotąd w cichości szła za towarzystwem, zza ojca wyskoczyła i zagadała:

– Jezu! A toż to pan Starzyński! Bardzo słusznie! A ja myślałam, że to taki wielki krzak piwonii pod naszymi oknami zakwitnął!

Starzyński po surducie swoim wzrokiem powiódł i zaśmiał się najgłębszym basem, a tak serdecznie, że aż mu tłuste policzki trzęsły się i łzy do małych oczu nabiegły.

– A to mnie tak moja imość wystrychnęła… – śmiać się nie przestając mówił – utkała sukno i kazała je na zielono pofarbować… Ja do niej: „Czy ty, babo, rozum na drodze straciła?” A ona: „Niech jegomość mnie podziękuje, bo zielony kolor najmilszy, nadzieję oznacza”. Co robić? kiedy choć stara, a romansowa! Wszystko równo! co człowiek wdzieje na siebie, to wdzieje… byle było co do gęby włożyć!

Elżusia do ucha Justynie szepnęła:

– Zdaje się, że dobry, a taki skąpiec, że niech Pan Bóg broni… od gęby sobie i dzieciom odejmuje, a pełną szufladę w komodzie ma asygnatek[330]

Jednak tusza i barwa twarzy Starzyńskiego nie zdawała się świadczyć, aby miał on sobie bardzo od gęby odejmować.

Przed ławą pod ścianą domu stojącą, na niedużym zydlu stała spora misa z pięknym, złotawym, tylko co z plastrów wyciekłym miodem, a przy niej leżał wielki bochen razowego chleba i szeroki nóż w kościanej oprawie.

Pierwszą po przyjściu do domu czynnością Elżusi było zdjąć trzewiki. Boso teraz po trawie biegała narzeczonemu rozkazy wydając.

– Panie Franciszku! Proszę przynieść krzesło dla panny Justyny!

Chłopak w mig ku chacie się rzucił. Fabian kroił chleb, którego spód, tak jak u Anzelma, okrywały wyraźne rysunki klonowych czy lipowych liści. Przez parę minut panowało trochę kłopotliwe milczenie, przerywane tylko wykrzyknikami Elżusi, która narzeczonego posyłała to po osobną miseczkę dla Justyny, to po łyżkę, to mu rozkazywała przepędzać psa na widok chleba zbliżającego się do zydla, musztrując go przy tym i niby wyśmiewając, to że powoli chodzi, to że niezgrabnie przyniesione przedmioty umieszcza, a wszystko to głośno, rezolutnie, białymi zębami w uśmiechach błyskając a imponująco zadarty nosek podnosząc. On zaś, milczący, pokorny, ze zmieszania niezgrabny, spełniał wszystkie jej rozkazy i komenderówki, a ilekroć na nią spojrzał, z podziwu czy zakochania usta otwierał i na podobieństwo słupa nieruchomiał. Miodu jeszcze ani skosztował, tak go Elżusia ustawicznie pędzała i musztrowała. Za to wszyscy inni, po kolei, nóż w kościanej oprawie brali, miód nim na chleb kładli i kęs jego odgryzłszy porcje na zydlu składali, powoli ze skrzyżowanymi na piersi lub opuszczonymi na kolana rękami przeżuwając. Fabianowa przewlekłym swym głosem opowiadała o pasiece, którą miał ojciec jej Giecołd, kiedy jeszcze po dzierżawach chodził.

– Dzień po nocy, a noc po dniu następuje… – śpiewała – tak i ja… z dostatków takich na te małe gospodarstwo przyszłam, jak robotna pszczoła całe życie przechorowałam, i ot… czego dobiłam się!…

– Mruczydło z imości – sierdzisto przerwał Fabian – ze wszelakiej rzeczy materię do lamentów wyprowadzisz. Wiadomo, im gorsze koła, tym więcej skrzypią!

Starzyński śmiał się znowu tak, aż mu łzy do oczu nabiegały. Fabian zaś nagle wzrok utkwił w ścieżce od bramy ogrodzenia przez ogród wiodącej, prostować się zaczął, z ławy wstał i rękę na kłębie oparł.

Od wielkiego zadowolenia, jakie uczuł, rumiane policzki mu zadrgały i poruszyła się kępka twardych wąsów.

– Wesoły nam dziś dzień nastał! – gromko zawołał. – Drugiego już znacznego gościa Bóg nam prowadzi!…

Drugim tym gościem był Witold, który od kilku już minut niespostrzeżony przez nikogo za niskim ogrodzeniem stał, gronu osób siedzących pod ścianą domu przypatrując się z daleka, aż nieprzezwyciężoną widocznie ochotą zdjęty, ku niemu dążyć zaczął. Czarny Mars biegł za nim. Rękę gospodarzowi zagrody podając młody Korczyński przepraszał, że psa za sobą wiedzie. Ale Fabian z uprzejmością niezmierną i z szerokimi zarówno jak niskimi ukłonami wykrzykiwał:

– Nic to! Nic to! Z ukontentowaniem witamy… z ukontentowaniem, spólnie z pieskiem, witamy. A co to szkodzi! Kto pana kocha i jego psa głaszcze. Pies dobry lepszy niżeli zły człowiek!

Łagodnego wyżła gładził istotnie, a Fabianowa z ławy powstawszy, w rozwiewającej się mantyli najpiękniejsze ze swych krygów przed nowym gościem wykonywała. Ale nic ją więcej uszczęśliwić nie mogło nad to, jak gdy Witold o zdrowie jej zapytał. Upatrywała w tym naprzód okazane jej uszanowanie, a potem była to na jej młyn wyborna woda. Uśmiechając się więc od radości, żałośliwym jednak tonem mówić zaczęła:

– Skrzypię… ciągle skrzypię, ale to nic skrzypiącego drzewa dłużej! My z panem dobrodziejem nie od dzisiaj znajomi… takim malutkim jeszcze przybiegał do nas, a i potem z klas do mamy i papy przyjeżdżając, czasem nawiedzał… Pan dobrodziej wie, od czego moje zdrowie na suche lasy poszło… Chorowałam, wodę na górę ciągałam… ta krwawa woda najwięcej mnie zgubiła… przy tym nie do tego urodziłam się… uzwyczajenia z początku nie miałam… bo pan dobrodziej przypomina pewno sobie, że Giecołdówna jestem, tego Giecołda, co po dzierżawach chodził… Brata mego syn jeszcze i teraz dzierżawę trzyma, a drugi w biurze…

– Taż baba, też koła! – mruknął Fabian i mowę żonie przebijając począł gościa o żniwa korczyńskie rozpytywać.

Starzyński, który także młodego Korczyńskiego znał od dzieciństwa, wmieszał się do rozmowy, o gospodarstwie, o urodzajach i różnych glebach tej okolicy prawiąc i często rozmowę basowym, dobrodusznym, nieskończonym, zda się, śmiechem przerywając.

Elżusia tymczasem, nieco z daleka, u węgła domu narzeczonemu do ust po odrobinie miodu łyżką wkładała, a on za każdym razem czerwoną jej rękę z głośnym cmokaniem ust całował.

– Niech pan Franciszek tego cmokania zaprzestanie, a po ludzku ze mną pogada – zakomenderowała.

Jak maszyna posłuszny, całowania zaprzestał, a w zamian szeptać ze sobą poczęli, a raczej ona szeptała, on zaś z pokornym wzrokiem wszystkiemu, co mówiła, głową potakiwał.

 

Wtem u ogrodzenia z desek, rozdzielającego zagrody Anzelma i Fabiana, coś zaszeleściło. Była to Antolka, która ze szczytu ogrodzenia zsunęła się na ziemię, wywdzięczając się tym sposobem sąsiadce, tą samą drogą nieraz do niej w odwiedziny przybywającej, tylko że gdy tamta spadała jak pulchna kluska, ta, wysmukła i lekka, zlatywała jak piórko. W codziennym stroju była, bo i dzień był powszedni, a tylko u Fabianostwa z powodu odwiedzin narzeczonego stał się świąteczny. Spostrzegłszy Justynę, do głowy obie ręce podniosła:

– Oj, Bożeż mój, Boże – zawołała – toż Jankowi zgryzota będzie, że dziś go w domu nie ma! Po siano na łąkę pojechał… aż o dwie mile!…

Naiwny ten wykrzyk dziewczęcia purpurą okrył twarz Justyny, której właśnie Fabianowa opowiadała o najlepszych sposobach moczenia i suszenia lnu i o lnie mówiąc zupełnie o Giecołdach zapomniała. Witold nachylił się do ucha kuzynki.

– Czegoś się tak zarumieniła? – z filuterną przekorą szepnął.

Antolka, widokiem wielu na raz osób onieśmielona, zbliżała się powoli. O, ta nie potrafiłaby pewno rozkazywać narzeczonemu i do musztry go układać! Lękliwa była, łagodna i dziwnie delikatna w kształtach i ruchach. Ale też i ten młody mężczyzna, którego dymkowy surdut najpiękniejszą kanarkową barwą w tej chwili błysnął w bramie zagrody, pewno nikomu nad sobą przewodzić by nie pozwolił. On także jeździł po siano na łąkę, którą o dwie mile stąd wspólnie z kilku sąsiadami dzierżawił, ale przed godziną już powróciwszy kanarkowy surdut przywdział i tam, gdzie go serce ciągnęło, pośpieszył. Może z drogi zobaczył ukochaną, przez płot do sąsiadów wskakującą. Z podniesionym do góry wąsem i spiczastą bródką, w wysokich butach i zgrabnej czapeczce, szedł śmiało i szerokimi krokami, a gdy już doszedł do śliwowego gaju, za drzewo się ukrył i po całej zagrodzie rozległ się głośny, do złudzenia wiernie z natury naśladowany śpiew słowika.

– Jezu! – krzyknęła Antolka.

Po raz to pierwszy pewno na świecie słowicze trele młodą dziewczynę tak przestraszyły. Nie spostrzegła nadchodzącego Michała i zlękła się teraz bardzo, bo wyglądało to tak, jakby zmówili się tu przyjść jednocześnie…

– Ciach, ciach, ciach… la… la… la… – w śliwowym gaju wyśpiewywał słowik, Starzyński brał się za boki od śmiechu, Fabianowa chichotała, Elżusia śmiała się na całe gardło, a narzeczony wiernie jej wtórował. Na koniec, elegant okolicy wynurzył się z gaju, a zmieszana Antolka, rezonem nadrabiając, zawołała:

– Pan Michał nie wiadomo co dokazuje, a lepiej powiedziałby, czy Janek prędko przyjedzie?

Odpowiedział, że Janek dziś na łące nocować będzie, bo wszystkiego siana jeszcze nie zebrał.

Witold znowu figlarnie na ucho kuzynce szepnął:

– Czegoś tak posmutniała, Justynko?

Wesoło przed chwilą rozmawiała z dziewczętami, ale odpowiedź Michała mowę jej przecięła. Spłonęła znowu i parę minut na sapieżankę, z drugiej strony ogrodzenia szeroko gałęzie rozkładającą, z zamyśleniem popatrzała. Fabian sąsiada o Adasia zapytywał, który także z odległej, wydzierżawionej łąki siano zbierał, a według wieści Michała, tak jak i Jan, wrócić miał ledwie nazajutrz. On, Michał, najprędzej swoje skosił. Zmachał się tak, że mu i teraz jeszcze krzyż trzeszczy. Ale cóż robić? Komu pilno, temu pilno! Przy ostatnich słowach na Antolkę z ukosa spojrzał i z fantazją poprawił u szyi błękitną chustkę, w którą pomimo trzeszczenia krzyża ustroić się nie zapomniał. Dokoła zydla z misą, która zamiast miodu napełniła się teraz muchami, siedzące i stojące osoby toczyły rozmowę gwarną, z której najgłośniej wybijały się narzekania na brak łąk i pastwisk. Mała to rzecz o dwie mile po siano i to, gdybyż na swoją, ale na wynajętą łąkę jeździć! Już i koniczynę sieją, i pola z zielsk wszelkich ogałacają, a zawsze srogi niedostatek cierpią. Zresztą, nie ta jedna bieda ich gniecie. Fabiana twarz zmarkotniała i okryła się mnóstwem zmarszczek. Powoli butę swoją tracił i ze zgryźliwością, markotnie wynurzać się zaczynał.

– Języka – mówił – w czarce nie moczyłem i much po drodze nie ścigałem, a co z tego! Tyle tylko, żem duszę w ciele utrzymać zdołał, a chaty nawet nowej za co zbudować nie mam.

Ręką ku zagrodzie Anzelma rzucił.

– Tym dobrze! Więcej niż dwadzieścia morgów gruntu mają i we troje żyją… a u mnie i dwunastu morgów może nie ma, a dzieci pięcioro. Co ja z synami zrobię, jak wszyscy wyrosną, a żenić się zechcą? Dawniej w obowiązki szli i podczas dorabiali się czego, teraz o to trudno. Dzierżawkę, żeby i miał który za co wziąć, także trudno, bo na wielkie nie wystarczy, a małych naokolutko tak jak prawie nie ma… Jednym słowem, ani tędy, ani siędy… ani ty człowiecze, na prawo nie pójdziesz, ani na lewo… nijakiej drogi i nijakiego przyrobku[331] nie ma. Choć zgiń, człowiecze, choć na śmierć zapracuj się, a poprawy losu swojego nie otrzymasz…

– I ziemi przykupić – odezwał się Starzyński – żeby kto nawet siły do kupy wziąwszy na pieniądze i wzmógł się, dla inszej przyczyny nie możno…

– A nie możno – przytwierdził Fabian – ni w czym rozszerzenia i ni w czym postępowania dla nas nie ma. Zewsząd otoczyła nas rola bogaczów, a my ledwie ścieżeczką wąską przecisnąć się możemy…

W elegijny[332] ton popadł i na wzór żony, która już od dawna z twarzą na rękę opuszczoną kołysała się to w tył, to naprzód, policzek na dłoń opuścił. Gorzki uśmiech przebiegł mu pod szorstkimi wąsami.

– O jednego syna to już i nie mam po co głowy suszyć… w sołdaty za trzy miesiące pójdzie, a choć za pięć lat i powróci, to ja tymczasem bez niego chyba potem do mogiły ścieknę. Najstarszy i pracowity, posłuszny, choć do mnie przyrodziwszy się, gniewliwy. Drugiego mnie Pan Bóg bałwana dał, co tylko po Niemnie orać i kosić umie, a tamte dwa to jeszcze niedostałe trawy… ledwie do pasienia koni lub bronowania zdatne…

Tak wyskarżywszy się uczuł wracającą mu dumę i zuchowatość. Głowę podniósł, chwilowego rozczulenia się zawstydził.

– At! – wykrzyknął – szczęśliwe powodzenie robi szkodliwe ubezpieczenie. Może Pan Bóg dlatego nas, grzesznych ludzi doświadcza i w gardło nieprzyjacielskie oddaje, abyśmy się na tym świecie nie fundowali[333], ale ojczyzny wiecznej szukali…

– Cierpliwość w niebo wwodzi – wtrącił Starzyński.

– Bóg mnie ubij na ciele i duszy, jeżeli nie to samo zawsze myślę! – wykrzyknął Fabian – tylko jak podczas nieścierpliwe już bóle zdejmą, to człowiekowi trzy po trzy naplecie się w gębie…

– Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył, i koniec, i kwita! – wąsa w górę podnosząc zakończył Michał, który bardzo poważny udział brał w rozmowie toczącej się dokoła zydla, a do Antolki wobec tylu osób nie zbliżył się ani razu, to zapewne na względzie mając, aby dziewczyna na ludzkie języki nie padła.

Starzyński z basowym śmiechem zauważył, że Fabian Panu Bogu za starszych synów dziękować powinien. Z młodszych to nie wiadomo jeszcze co będzie, ale starsi obydwaj poczciwi i dobrze prowadzący się kawalerowie. Choć on w tej okolicy nie mieszka, ale wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Widocznym było, że Fabian pochwałami synom jego oddawanymi czuł się uradowany i pochlebiony, ale obojętność i nawet niezadowolenie udawał. Głową lekceważąco trząsł, ręką machnął i niedbale rzucił:

– At! Osobliwa pociecha! Jeden kiep, drugi dureń, a obydwa błazny!

Wkrótce potem odchodzących gości z ukłonami i długimi przemówieniami na wesele córki zapraszał. Kiedy kłaniał się po wielekroć i nisko, a wnet potem prostował się i dłonie na kłębach opierał, mówił o swojej ubogiej chacie i wnet dodawał, że mu o jej ubóstwo bynajmniej! Bo sam sobie jest panem i znacznym nie będąc, może być zacnym kiedy z przymileniem i prawie uniżonością patrzył w twarz młodego Korczyńskiego, a przy wzmiance o procesie z jego ojcem, którą nieuważnie uczynił Michał, wąs najeżył i czoło groźnie zmarszczył, widać w nim było naturę pełną cech z sobą sprzecznych, którymi były: głębokie dla wyższego w świecie stanowiska poważanie i butna z własnej niezależności duma, popędliwa gniewliwość i przebiegła filuterność, skołatanie troskami i trudami ubogiego życia, a w facecjach, przysłowiach, przypowieściach wytryskająca jowialność.

– Łazarz mizerny – prawił – o bogaczowych pokojach wyśpiewywał: „Stołów, stołków obficie, i na ścianach obicie!” W mojej chacie takoż pięknych pokojów nie ma ani złotnych materii na ścianach, ale mnie o to bynajmniej! I przed takimi znacznymi gośćmi nie powstydzę się swego ubóstwa, jeżeli przyjdą dziewczynie mojej w dniu jej ślubu szczęścia życzyć, a za wielką promocję i osobliwą łaskę będę to sobie miał. Bo to każdy ptak podług swego nosa śpiewa, a w małym garnku barszcz tak samo w górę kipi jak i w wielkim…

Fabianowa zaś menueta tańczyła na trawach ogrodu, krygując się i dygając, przy czym o Giecołdach nie zapominała.

– Józika Giecołda żonka swachą[334] na Elżusinym weselu będzie, pan Starzyński swatem, a panna Justyna pierwszą drużką do pary z panem Kazimierzem Jaśmontem, którego Franuś na pierwszego drużbanta zaprosił…

W chude ręce klasnęła i z ukontentowania jakieś niby menuetowe entrechat[335] wykonała.

– Widać już Pan Bóg mojej Alżusi takie szczęście dał, że taką chwalebną asystę będzie miała!…

A Elżusia, floksy dla Justyny zrywając, narzeczonemu rozkazywała, aby najpiękniejszą georginię zerwał.

– Nie ta! – wołała. – Tamta, wielka taka, czerwona… czy pan Franciszek ślepy, kiedy nie widzi, na co ja palcem pokazuję? Ej! Pan Franciszek widać do zrywania kwiatów zdatny jak wół do karety!

– Ale może za to w kochaniu zgrabniejszym się okaże! – jak grzmot potoczył się śmiech Starzyńskiego.

Kiedy Justyna i Witold pod blednącym wieczornym niebem przy wielkim krzyku koników polnych, przerzynanym ostrymi głosami chruścieli i melodyjnym wołaniem przepiórek, do domu wracali, młodzieniec ze zwykłą sobie zapalnością zajęty losami, charakterami, obyczajami ludzi, których przed chwilą opuścił, po raz pierwszy mówił do młodej swojej krewnej o myślach i celach, którym własną przyszłość poświęcić przyrzekał.

326hipopotaurus, mastodont – nazwa dawno wymarłych zwierząt, tu przenośnie: człowiek niewspółczesny, zacofany.
327Buszmenki – kobiety jednego z koczowniczych plemion murzyńskich Afryki południowej. Orzeszkowa często używa tego określenia w stosunku do kobiet z arystokracji, pragnąc zaznaczyć, że powierzchowna kultura salonu bliższa jest stanowi „dzikości” niż prawdziwej cywilizacji.
328alteracja (przestarz.) – wzburzenie, niepokój.
329menuet – wytworny, dworski taniec francuski z XVII–XVIII w.
330asygnatka, właśc. asygnata – dokument w formie kwitu kasowego będący dowodem dokonanych wpłat lub wypłat.
331przyrobek – w gwarach istnieje słowo „przyrobiska” oznaczające grunta powstałe na karczowiskach; tu raczej w znaczeniu: powiększenie, to, co zostało przyrobione.
332elegijny – smętny, żałosny.
333fundować się —tu: umacniać się, utwierdzać.
334swacha – zasadniczo każda mężatka uczestnicząca w weselu; także kobieta wykonująca pewne funkcje obrzędowe na weselu.
335entrechat (fr.) – figura taneczna; skok ze skrzyżowaniem nóg.

Inne książki tego autora