Za darmo

Nad Niemnem

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Kirło samotnie w salonie przesiedział prawie godzinę, którą pani Emilia w asystencji Teresy i panny służącej spędziła przed zwierciadłem swej toalety, otwierając i zamykając pudełka i flakony; a w pracy tej czasem tylko i dla odpoczynku czyniąc krótkie pauzy. Kiedy na koniec wstała od toalety i na spotkanie wchodzącego do buduaru sąsiada postąpiła, chód jej powolny był i trochę jeszcze osłabiony, ale z ubrania i twarzy prawie niepodobna byłoby odgadnąć świeżo przebytych cierpień. Jednak nie udawała nic: ani choroby, ani polepszenia zdrowia. Zmiany te zachodziły w niej pomimo jej woli i wiedzy, mocą wpływów i wrażeń działających na jej nerwy. Z Kirłą łączył ją stosunek bardzo osobliwy. Był to jej przyjaciel, wielbiciel, powiernik. Myślała zawsze o nim jako o jedynym człowieku, który ją rozumiał i czynił wszystko, co od niego zależało, aby dopomóc jej w dźwiganiu smutnego życia. W głębokich tajnikach swej myśli była też przekonana, że kochał się on w niej od dawna, stale, wiernie… Nie dziw więc, że teraz przybycie jego obudziło w niej tę samą siłę, jaką przed kilku tygodniami znalazła była w sobie, aby przez cały dzień i część nocy przyjmować licznych gości i lekko zbiegać ze wschodów, z których zazwyczaj ją znoszono. Miała mu zawsze mnóstwo rzeczy do powiedzenia o sobie, wiedziała, że zawsze zabawi ją, rozerwie, coś miłego jej szepnie, jakimś wzruszeniem rozgrzeje.

Istotnie też, na samym już wstępie przyjemnie ją rozczulił długim i pełnym współczucia ubolewaniem nad stanem jej zdrowia, a potem rozśmieszył ścigając przez dwa pokoje Teresę, którą dziś koniecznie chciał pocałować. Następnie, gdy wygodnie i miękko ułożyła się już na swym pąsowym szezlongu, z udaną powagą oznajmił, że przywiózł ciekawą, dla panny Teresy szczególniej niezmiernie ciekawą nowinę. Obie kobiety z upragnieniem wpatrzyły się w niego; on zaś z odpowiednią okoliczności mimiką opowiedział, że przybywa z Wołowszczyzny, której dziedzic, Teofil Różyc, zakochany jest po uszy w pannie Teresie, że wychwalał dziś jej figurkę, oczy, skromność, dobroć, że słowem, kto wie, czy pomimo wszystkich różnic majątkowych i innych na serio o niej nie pomyśli. Dziś właśnie ma do Korczyna przyjechać i Kirło pośpieszył z oznajmieniem paniom tej wizyty. Usta pani Emilii drżały powstrzymywanym uśmiechem, ale Teresa rumieniła się, to bladła na przemian; wszystkie nerwy jej twarzy drżeć zaczęły i oczy napełniły się łzami. Ze śmiechem i razem z płaczem rzuciła się ku pani Emilii, przysiadłszy na ziemi kolana jej ucałowała i z pokoju drobniejszym jeszcze kroczkiem niż zwykle wybiegła. Kiedy salon i przedpokój przebiegała, można by ją było wziąć za istotę nieprzytomną; jednak spotkanego lokajczyka zdyszanym głosem o Martę zapytała, a dowiedziawszy się, że znajduje się ona w swoim pokoju, jak wicher wschody przebyła i do tego pokoju wpadła.

– Moja pani, moja złota, moja najdroższa, proszę mi na dziś swoich liliowych kokard pożyczyć! – obejmując Martę wyjęczała.

– Pfuj! Zgiń, maro, przepadnij! Toś mnie dopiero przestraszyła! Któż to widział z takim impetem wpadać! – ofuknęła stara panna. – Na co ci te kokardy? Owszem, pożyczę, ale na co ci dziś kokardy?

– Trzeba, trzeba. Podobno mi w nich do twarzy… Pan Orzelski i pan Kirło mówili, że mnie w nich było do twarzy…

– Cóż to? Czy konkurent jaki przyjeżdża? – dostając z szuflady żądany przedmiot zapytała Marta.

– Może i przyjeżdża! – z figlarnym mruganiem i kręceniem głową odpowiedziała Teresa.

A gdy dwa jedwabne łachmanki znajdowały się już w jej ręku, stanęła przed małym, na ścianie wiszącym lusterkiem i poczęła nimi sobie włosy i stanik przyozdabiać. Oprócz tego układała na głowie zrudziały warkocz i brzeg stanika odchylała w ten sposób, aby zza niego ukazywała się jak najwięcej szyja, w samej rzeczy niepospolicie ładna. Ta głowa w brzydkim, zrudziałym warkoczu i twarz, która kształtem i barwą przypominała uwiędłą różę, osadzona na tej młodej, białej, delikatnej szyi, sprawiała wrażenie prawie bolesne. Marta, znająca dobrze usposobienie swej towarzyszki, a przy tym pogrążona w liczeniu sztuk stołowej bielizny, którą dziś do prania oddać jej było trzeba, najmniejszej uwagi nie zwracała na przystrajającą się i mizdrzącą przed lustrem kobietę. Ale i ona sama przystrajać się i mizdrzyć przestając, splecione swe ręce, małe i chude, na stolik opuściła i zamyśliła się. Wyraz nieskończonej, lecz cichej radości i wdzięczności twarz jej oblał i przyozdobił. Wyglądała teraz na słodką, dobrą, Bogu i ludziom wdzięczną istotę. Można by mniemać, że odmawiała w myśli gorącą, dziękczynną modlitwę. I jakże mogło być inaczej? Wczoraj jeszcze marzyła o oliwkowym fellachu, a dziś oznajmiono jej, że kocha ją lub bardzo, bardzo bliskim ukochania jest Europejczyk, młody, wykwintny, interesujący. O tym, że był także bogaty, nie myślała wcale. Nie za bogactwem tęskniła, lecz za miłością. Miłości jej było trzeba, miłości! Miłości! Rzuciła się ku siedzącej na ziemi Marcie i przysiadłszy przy niej ręce jej, z których brudne serwety wypadły, całować zaczęła.

– Moja droga, moja najmilsza! – szeptała – jeżeli Bóg w dobroci swojej to sprawi, że ja kiedy szczęśliwą będę, nigdy, nigdy o was i o domu waszym nie zapomnę, nigdy wam wdzięczna być nie przestanę za to, że przytuliliście mnie sierotę i ze słabym zdrowiem.

– Czy ty, Tereniu, blekotu dziś najadłaś się, czy co? – burknęła Marta, ale wielką swą rękę pieszczotliwie przesunęła po tulącej się do jej piersi, rozpalonej, wyrazem szczęścia oblanej, a jednak tak biednie, biednie wyglądającej twarzy.

– No, no! Dość już tego! – łagodnie dokończyła. – Wiadomo, że jesteś dobrą dziewczyną, a tylko masz bzika…

Trzydziestokilkoletnia dziewczyna porwała się z ziemi i chichocąc, skocznego walczyka nucąc, figlarnie głową kręcąc, najdrobniejszym swym kroczkiem z pokoju wyfrunęła.

W buduarze pani Emilii wnet po wyjściu stamtąd Teresy dwoje ludzi rozśmiało się głośno i wesoło.

– Uwierzyła! – wśród śmiechu zawołał Kirło.

– Uwierzyła! – ze śmiechem także powtórzyła pani Emilia.

Bawiła ją łatwowierność i naiwność towarzyszki, jednak zaczęła Kirle wyrzucać, że z niej żartował.

– Ona jest dla mnie bardzo dobra… tak czule pielęgnowała mnie dziś, gdy cierpiałam… Jedyna to istota, przez którą kochana jestem…

– Jedyna! – z wyrzutem zaszeptał Kirło i rączka użalającej się kobiety znalazła się w jego ręku. Delikatne jej policzki opłynął blady rumieniec, powieki spuściła i cicho wymówiła słów kilka o swoim biednym sercu i smutnym, smutnym życiu. Zwierzanie się z jednej strony, a wyrażanie najgorętszego współczucia i uwielbienia z drugiej trwało kilka minut, po czym Kirło budząc się jakby z upojenia, w które go zbliżenie się do sąsiadki wprawiało, z westchnieniem i omglonymi jeszcze oczami wypowiedział, że jednak ma istotnie do oznajmienia jej ciekawą i ważną nowinę. Dla niej nowina wszelka była prawdziwym dobrodziejstwem, więc niecierpliwie dowiadywać się o nią zaczęła. Widać było także, iż wieść, którą oznajmić miał, całkiem odbierała Kirle usposobienie tak do żartów, jak do zalotów. Zupełnie poważnie opowiedział, że wszystko, co Teresie mówił o Różycu, stosuje się w rzeczywistości do Justyny; że ten dziedzic starego nazwiska i wcale pięknego jeszcze majątku bardzo żywo zajęty jest panną Orzelską; że z nasuniętej myśli ożenienia się z nią śmiał się zrazu i żartował, ale teraz zaczyna się nad nią zastanawiać i kto wie? czy nie wyniknie z tego naprawdę ta dziwna niespodzianka, że prędzej lub później oświadczy się o jej rękę.

– W głębi duszy – mówił Kirło – jest to desperat lamentujący nad ruinami swego zdrowia, majątku i życia. Może być więc, że jak deski ratunku schwyci się ożenienia z osobą, która mu się bardzo podoba. Sam przez się nie uczyniłby tego zapewne nigdy, ale żona moja, której jest wielkim admiratorem, nad skłonieniem go ku krokowi temu pracuje, a wiadoma to już rzecz, że ske la fam we[197]

– Ce que la femme veut… – dopomogła pani Emilia.

– Otóż to! A jeszcze taka fam jak moja Marynia; bo pani i wyobrazić sobie nie możesz, jaka to energiczna baba! Zawczoraj była w Wołowszczyźnie, długo z nim rozmawiała i przyjechała do domu tak uszczęśliwiona, jakby skarb na drodze znalazła… Dowiedziałem się też od niej, że swoje swatostwo na dobrą już drogę wprowadziła.

Z postawy i sposobu wysłowiania się Kirły widać było, że rzecz tę uważał za bardzo ważną dla Korczyńskich, dla siebie, a przede wszystkim dla Justyny, której imię wymawiał teraz z uszanowaniem, może mimowolnym, ale takim, że głowę przy nim nieco pochylał. Pani Emilii taki mezalians zrazu w głowie pomieścić się nie mógł, a potem samo jego przypuszczenie zachwyciło ją i rozrzewniło do stopnia najwyższego. Dla Justyny byłoby to szczęściem wielkim, niespodziewanym, o którym nawet marzyć ona nie mogła, ale ta strona nowiny niewiele ją zajmowała. Główny interes jej zawierał się w wielkości, wzniosłości i gorącości uczucia, które Różyca do tak nadzwyczajnego kroku skłaniać mogło.

– O, Boże! Cóż to za szczęście musi być dla kobiety obudzić taką miłość, miłość, która wszystkie przeszkody łamie i depcze, której się nic oprzeć nie może, która… dla której… przez którą… Dlaczego każdej nie danym jest spotkać na drodze swego życia takiego serca, takiej namiętności, takiego poświęcenia…

Długo na temat ten fantazjując nie zauważyła niedorosłej, lekkiej jak motyl panienki, która wszystkiego przez otwarte drzwi sypialni wysłuchawszy kanwę z wyszytą różą na ziemię rzuciła i na paluszkach do dalszych pokojów wybiegła. Po chwili cienki głosik Leoni rozlegał się na wschodach, na których spotkała schodzącą na dół Teresę, i w pokoju panny Marty i Justyny, gdzie usłyszaną nowinę z niezmiernie żywymi gestami i błyszczącymi oczami opowiadała.

 

W kilka minut potem w tym samym pokoju Teresa leżała na jednym ze znajdujących się tam łóżek, z wykrzywioną na głowie kokardą, spłakana i tak do poduszek przytulona, jak chore dziecko tuli się do piersi matki lub piastunki. Skoczne walczyki i dziękczynne modlitwy dalekimi już od niej były. Od czasu do czasu cicho i jękliwie wymawiała:

– Co ja złego jej zrobiłam, że pozwala ona tak żartować ze mnie!

A potem z żałosnym westchnieniem:

– Ja ją tak kocham, a ona dla mnie nie ma żadnej sympatii!…

Zaczęła znowu płakać i śród łkań mówiła jeszcze:

– I jakiż to zresztą sens tak żartować ze mnie? Gdybym już była taka stara i straszna… Dwadzieścia dziewięć lat mam, dlaczegóż bym więc uwierzyć nie mogła, że się komuś podobałam!

Po chwilowym uspokojeniu się jęknęła znowu:

– Ja ją tak kocham, tak kocham, a ona żartuje ze mnie! O Boże, jak mnie głowa boli!

Wtem zerwała się i na łóżku usiadła.

– O mój Boże! – krzyknęła – wszakże to ja jej lekarstwa nie dałam! Która godzina, Justynko? Pewno już pora minęła, a ona zagawędziła się i nie wzięła. Ten pan Kirło taki przyjemny… jak zagawędzi się z nim, pewno o lekarstwie zapomni… Która godzina, Justynko? Trzeba biedaczce dać tej mikstury, bo jeszcze znowu duszenie schwyci… A ja i zapomniałam, o Boże!

Drżącymi rękami, żółtsza niż kiedy i od płaczu zaczerwieniona, warkocz i kokardę na głowie poprawiała i machinalnie już osuwała brzeg stanika, aby białą i kształtną szyję lepiej odsłonić. Potem za bolącą głowę chwytając się, na zapomnienie się swoje wyrzekając, nad chorą, o której zapomniała, użalając się, z pokoju wybiegła. Marta podniosła się wtedy znad stosu bielizny, którą już przeliczyła, i na siedzącą u okna Justynę popatrzała.

– Cóż? – ozwała się. – Winszuję! Może cię świetny los spotka. Ten Różyc, słowo honoru, musi być uczciwym człowiekiem, kiedy naprawdę żenić się myśli z biedną dziewczyną. Cieszę się, życzę, winszuję…

Z rozjaśnionego jej czoła i mniej niż zwykle ostrego spojrzenia widać było, że cieszyła się naprawdę. Jednak ku drzwiom idąc, znowu oburkliwie i z ironią rzuciła:

– Nie melancholizuj tylko i nie kapryś, ale Panu Bogu dziękuj, bo jeżeli cię ten Różyc weźmie, nie będziesz miała nigdy szczęścia zrobić się cholerą albo synogarlicą. Cholera, uważasz, to ja, a synogarlica to Teresa…

Z tymi słowami z pokoju wyszła. Justyna u otwartego okna siedząc naprawiała swoją znoszoną suknię. Od dawna robiła to zawsze sama, starając się jak najmniej usługi potrzebować i kogokolwiek sobą zajmować. Ale teraz igła wypadła jej z palców. Lepiej od wszystkich wiedziała ona, że w wieści przez Kirłę przywiezionej wiele było prawdy. W czasie ostatnich odwiedzin Różyca zajmowanie się nią młodego pana zaprawione było tym uszanowaniem i tą badawczością, z jakimi mężczyzna zbliża się do kobiety, względem której tworzy poważne zamiary. Może więc być, że lada dzień złoty owoc z czarodziejskiej jabłoni szczęścia spłynie jej do rąk. Myśląc o tym nie wyglądała jednak na szczęśliwą. Z pobladłą cerą, zmarszczonym czołem i zesztywniałymi rysami wydawała się znowu daleko starsza, niż była. We wzroku jej tkwiło uparte, naprężone, bolesne pytanie. Zadawałaż je sercu swemu, przeszłości swej czy przyszłości? Chwilami widać było, że przez własne myśli czuła się upokorzona: rumieńce po czole jej przepływały i opuszczały się w dół powieki. Może wstydziła się własnych wahań i namysłów. Wypadkiem oczy jej spotkały się z leżącą na stole niewielką książką, której kosztowna okładka połyskiwała dwoma wyzłoconymi literami: Z. K. Wczoraj książkę tę wraz z małym, pachnącym listem przywiózł dla niej posłaniec z Osowiec. Przysunęła ją ku sobie, wyjęła z niej pachnącą, cieniutką kartkę i chmurny wzrok powoli przesuwała po okrywającym ją piśmie:

Przestałaś lubić muzykę, Justyno, ale może jeszcze kochasz poezję. Czy jeszcze cokolwiek lub kogokolwiek kochasz? Cóż stało się z tą, którą niegdyś nazywałem moją iskrą i moim światłem księżyca? Jakie ty piękne, Justyno, miałaś niegdyś zapały i marzenia! Teraz spotykam istotę zimną i trzeźwą, z pospolitością życia pogodzoną, z prawami świata liczącą się i zapytuję: co stało się z tamtą? Próbuję wskrzesić cię, dawna Justyno moja! Weź do ręki tę książkę, idź do grabowej altany, czytaj i wspominaj! Może we wspomnieniach choć na chwilę dla ciebie z martwych powstanę, może cię one skłonią do przebaczenia, może zapragniesz, aby znowu, jak dawniej, oczy nasze razem na tych kartach spoczywały… Czy pamiętasz, Justyno, czy pamiętasz? Pozwól mi kiedy długo sam na sam z tobą porozmawiać. Wytłumaczę ci zagadkę mego złamanego życia, a wtedy zrozumiesz, że duszom naszym wolno zawsze do siebie należeć. O, nie lękaj się! Ja duszy tylko twojej pragnę, ale o nią, jak o swą dawną własność, nigdy upominać się nie przestanę. Gdybyś wiedziała, jak głęboko i bez ratunku jestem nieszczęśliwy!

Zygmunt

Czy pamiętała? Mocna, prawie trująca woń wspomnień biła jej do głowy z tej małej książki, którą dawniej tyle razy trzymali oboje, jakby jej ciężar wspólnych ich sił wymagał, z głowami ku sobie pochylonymi, z oczami utkwionymi w te francuskie wiersze, tam, u końca ogrodu, w grabowej altanie. Czy pamiętała? Każdy wiersz, każdy niemal wyraz tej książki był dla niej niby zmartwychwstającym słowikiem. Oczy jej zachodziły łzami i pierś podnosiła się wysoko, gdy zobaczyła dwa wiersze, silnie niebieskim ołówkiem podkreślone:

Je viens de m’incliner, madame, devant vous,  

Mon orgueil tout entier est encore a genoux[198]  

Dwie jej łzy upadły na dwa te wiersze. Wyobraźnia ujrzała go klęczącego przed nią i z dumą u jej stóp złożoną pokornie jej tłumaczącego zagadkę swego życia i ich rozłączenia. Przerzuciła kilka kartek i czytała znowu:

Aimer c’est douter d’un autre et de soi-même, C’est se voir tour á tour dédaigné et trahi[199]

Tym razem wiersze te uderzyły w nią czymś innym niż wspomnienie. Oczy jej oschły, podniosła głowę, myślała. Nie, nie! Kochać nie jest to wątpić o sobie i o drugich ani czuć się gardzoną, zdradzaną… Nie jest to przede wszystkim plamić się i krzywdzić! Kochać to ufać i w dwa serca na raz spoglądać jak w czyste zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca móc dwa swe imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia…

– Jan i Cecylia!

Dwa te imiona Justyna prawie głośno wymówiła, książkę Musseta[200] porywczym prawie ruchem zamknęła i powstała. Wszystko na świecie mówić umie. Wymowę swą posiadają także zapachy. Wielka więź polnych roślin, która w prostym naczyniu z polewanej gliny stała na stole, zapachem swym napełniała pokój. Justyna rozgarniać zaczęła splątane ze sobą łodygi i kwiaty. Z rana Benedykt Korczyński, chorobą żony przelękniony i stroskany, wysłał ją w pole z zapytaniem do rządcy o ilość zebranych na dzisiaj żeńców. Wrócić mogła w kwadrans, wróciła po paru godzinach. Spędziła je na zielonych miedzach rośliny te zrywając. Zawsze je lubiła, ale nie znała nazw ich ani dziejów. Teraz każdą z nich nazwać mogła po imieniu, powiedzieć, kiedy rozkwita i w jakich dniach późnego lata lub jesieni znika z ziemi, którą stroiła. Czy podobna, aby ten słuszny, zgrabny chłopak z błękitnymi jak turkusy oczami, który, gdy nadchodziła, wiązał w snopy zżęte zboże, mógł czegokolwiek ją nauczyć? Jednak nauczył. Długo razem chodząc po miedzach i układając ten bukiet, bardzo do różnobarwnej miotły podobny, nieustannie ze sobą rozmawiali, nie o sobie jednak, tylko o tej naturze, której wtedy wydawali się wolnymi i szczęśliwymi dziećmi. Teraz Justyna pamięta całą tę lekcję wziętą z tak rumianych, a tak przecież niekiedy wzruszonych ust Jana Bohatyrowicza. Ta delikatna łodyżka z mnóstwem trójkątnych i w przedziwne fugi[201] wyrzniętych wisiadełek u szczytu to drżączka, która ręką ludzką poruszona wydaje się żywą, trwożliwą istotą. A to lenek kukawki, szorstki i twardy, z szafirowym kwiatkiem służącym do uściełania gniazda miłemu ptakowi wiosny. To szelestuszka o liściach prawie złotych i przy każdym dotknięciu zdających się coś tajemniczo szeptać, a to w bujny, śnieżny kwiat ustrojona trująca gałąź psianki. Ten liść szkarłatny jest więdniejącą lebiodą, która na trawy zielone rzuca krwiste plamy, a ta wijąca się gałązka drobnym, różowym kwiatem osypana to szczęście. Nazywa się ona szczęściem dlatego, że wróży dziewczętom. We włosy wpleciona, jeżeli rozkwitnie, ukochany kocha wzajemnie. A wzajemność w kochaniu czyż nie jest szczęściem?

Z zamyślonym na ustach uśmiechem Justyna wyjęła z wielkiego bukietu gałązkę szczęścia i wplotła ją w czarny swój warkocz. Potem stanęła przed otwartym oknem z cieniutką i uperfumowaną kartką papieru, którą ze stołu wzięła. Przez chwilę szemrała ona w jej ręku, jakby była złotawą gałązką szelestuszki, aż powoli, z namysłem – któż odgadnie? może z walką – Justyna rozdarła ją na kilkanaście drobniutkich płatków, które rozsypały się za oknem i w morzu słonecznego światła zniknęły. Jak giętka roślina polna w jej warkoczu, tak na jej ustach wiła się cicha nuta:

Lecą liście z drzew, co wyrosły wolne,  

Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne…  

III

W porze żniw na tej rozległej równinie ziemia wydawała się złotym fundamentem dźwigającym błękitną kopułę i okrytym ruchliwym mrowiem drobnych istot. Właściwa barwa ziemi ukazywała się tylko tu i ówdzie na drogach porosłych rzadką trawą i na wcześnie zaoranych małych szmatach pola. Zresztą, wszędzie, od wzgórz obrosłych drzewami do wysokiej ściany nadniemeńskiej, dojrzałe zboża płynęły gorącą żółtą lawą, która miejscami wyginała się w zagłębienia, okryte również gorąco żółtym ścierniskiem[202]. W tych to zagłębieniach, rozszerzając je coraz i okrywając wypukłościami zżętych snopów, mrowiły się drobne, ku ziemi schylone istoty. Na linii poziomej spostrzegane, wydawały się one drobnymi, bo rozsypane śród wielkiej przestrzeni pełzały przy samej ziemi. Ale widziane z góry, spod obłoków, wydawać by się musiały niezawodnie tłumem rzeźbiarzy urabiającym w przeróżne wzory złoty fundament świata. One też to były, które go uczyniły złotym; ich to ręce w mgliste dnie jesieni i wiosny miesiły ten wosk cudowny, aż przy letnich skwarach spotniał on tą złotą lawą, która sokiem życia przeleje się w żyły ludzkości. Ulewą żaru błękitna kopuła oblewała ich zgięte plecy, a gorący ten oddech nieba, skraplając się na ich twarzach, spadał na ziemię deszczem potu. Z poziomu spostrzegane, były to malutkie, przyziemne robaki. Z góry widziane – jubilerowie obracający w swym ręku najdroższy metal ludzkości, artyści urabiający postać świata, pośrednicy otwierający łono ziemi dla zapładniających uścisków słońca.

Na rozległej przestrzeni pola, którą wąska droga z bohatyrowicką okolicą rozdziela, żniwiarze wydawali się rojem istot nie tylko ruchliwych, ale i różnobarwnych. Wyglądało to tak, jakby malarz jakiś gorąco żółte tło bez ładu i symetrii osypał kroplami różnych farb. Biała i różowa przemagały wszystkie inne. Były to koszule mężczyzn i kaftany kobiet. Białość pierwszych była śnieżna, różowość drugich – gorąca. Przez parę tygodni poprzedzających porę żniw w Bohatyrowiczach panował wielki ruch prania i szycia. Do kilkunastu najmozolniejszych dni w roku przygotowywano się tam jak do wielkiego święta. Cała ludność okolicy jednocześnie wylec miała w pole, dla każdego więc było to wystąpienie publiczne, o którego przystojność, a nawet i niejaką wykwintność niezmiernie dbano. Kobiety dłużej niż zwykle przesiadywały nad brzegiem rzeki, stukami pralników napełniając powietrze, a pranie to jeszcze poprawiały w domu dopóty, dopóki koszulom mężów i braci nie nadały prawie olśniewającej białości. Otwierały one skrzynie i wydobywały z nich najnowsze i z najlepszym smakiem, na domowych krosnach z lnu i wełny wytkane spódnice. Szyły też nowe kaftany i bardzo biedna była już ta, która, jak żona Ładysia z chatki pod dębem stojącej, nie miała wtedy na palcu mosiężnego naparstka, a w ręku kilku łokci liliowego, błękitnego lub różowego perkalu. Bardzo też biedny był ten, który, jak ów Ładyś z chłopska mówiący a bujną, złocistą czuprynę w górę zaczesujący nad szerokim czołem, nie mógł na tę porę przywdziać nowego obuwia, cholewami kolan sięgającego, i czarnych spodni, których szelki ciemnymi liniami przerzynały na krzyż olśniewającą białość koszuli. Ale młody Michał, pierwszy elegant okolicy, który nosił spiczasto przystrzyżoną brodę i w górę zakręcone wąsy, od stóp do głowy ubrał się w dymkę koloru kanarkowego i w zgrabnej czapce, w nowych butach, z fantazją stał na pustym wozie, galopem prawie przez parę koni ciągniętym od jednego z domostw ku polu. Zwolnił nieco bieg koni krzyżując się z innym wozem spiętrzonym górą snopów, na szczycie której siedział Jan Bohatyrowicz, w podobnież nowej czapce, z szelkami skrzyżowanymi na śnieżnej koszuli, z lejcami w rękach.

 

– Matka pomagać przyszła? – gromko zapytał kanarkowy lew okolicy.

– A jakże! – odkrzyknął wiozący snopy.

– Szczęśliwemu i aniołowie ku pomocy stają! Do mnie nikt nie przyszedł! Niechby choć panna Antonina troszkę pomogła?

– A to dla jakiej przyczyny? – z trochą obrazy w głosie wykrzyknął Jan.

– Psie kawalerskie życie! Jak kobiet w domu nie ma, człowiek bez rąk prawie! Ale ja sobie trzy najemnice wziął; żną, aż szumi, i basta!

– Hej! Z drogi – za wozem Jana rozległ się głos basowy i trochę gniewny. – Stanęli na drodze i językami mielą! Z drogi, hrabiowie!

Był to nadjeżdżający syn Fabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle chmurny Adam. Za nim nadjeżdżało jeszcze kilka wozów, z których, przy jednym, ciągniętym przez mizernego konika, ciężkim krokiem szedł bosy i cały w płótno ubrany Ładyś; na drugim, pustym, z grubą kasztanowatą kosą na plecach, w różowym kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna wysoka, prosta, silna.

– Dzień dobry pannie Domuntównie! – z galanterią czapki uchylając zawołał rozmijający się z nią Michał.

W odpowiedź dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem wybuchnęła:

– O Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!

I ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby jej pozazdrościć, parą tęgich koni kierując, starała się przegonić wóz Jana, który przecież raźnym kłusem w bramę zagrody Anzelma wjechał i środkiem ogrodu, drogą białą od dzięcieliny, ku domowi pod sapieżanką[203] stojącemu dążył.

Kiedy na drodze rozlegał się turkot kół, gwar urywanych i głośnych rozmów, a czasem nawet zapanowywał ścisk wymijających się albo usiłujących wzajem przegonić się wozów, nad polem mrowiącym się gromadkami żniwiarzy, wraz z upałem i blaskiem słońca, stała wielka cisza. Gromadki żniwiarzy, nieprawidłowo śród szerokiej przestrzeni rozrzucone, nierównej wielkości, z wolna, lecz nieustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach. Jedne z nich postępowały od okolicy ku wzgórzom, inne – od wzgórz ku korczyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw piaszczystej rozpadliny stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana i Cecylii. Czasem tylko wzbijał się nad nimi krótki wybuch śmiechu lub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię, stado wróbli podjęło się z krzykiem, tu, tam, ówdzie szybko mignęły stalowe błyskawice sierpów. Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zbaczając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ściernisku, stawały w zagłębieniach otoczonych dokoła złotym lasem nietkniętego jeszcze zboża; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożnie zaświegotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasłyszeć, płynął po polu suchy, nieprzerwany szelest przecinanych i na ziemię kładnących się kłosów.

Paru godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz dziś może dziesiąty, wóz swój na ściernisko zawrócił i wjechał w szerokie i długie zagłębienie, w którym pracowała jedna z najliczniejszych gromad mężczyzn i kobiet. Była ona tak liczna, bo składało ją rodzin kilka. Chuda i chorowito[204] wyglądająca żona Fabiana, w sztywnej chustce osłaniającej głowę i część mizernej jej twarzy, prędko jednak i wprawnie żęła obok swej córki, pulchnej i przysadzistej Elżusi, z dala świecącej jaskrawą różowością swego kaftana i mnóstwem polnych maków sterczących nad jej czołem, tak prawie jak one pąsowym. Za nimi dwaj niedorośli chłopcy żęli także, a jeden wielki, pleczysty, rudy chłopak, z czerwoną twarzą i rzędem białych zębów w wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązał snopy, układał je w dziesiątki i pomagał do naładowywania nimi wozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu[205] i silnemu bratu. Wszystko to czynił powoli, z leniwymi ruchami, jakby sennie. Za nim, jak nierozłączny cień jego, siedział lub chodził czarny, kudłaty kundel. Pan i pies jednostajnie często garbili się, wyciągali, poziewali. Czasem pies podnosił głowę i wtedy patrzali sobie w oczy. Pan śmiał się do psa wszystkie zęby ukazując.

– A co, Sargas? Na Niemen może pójdziem? Na Niemen lepiej, he, he, he!

Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.

– Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Niemen, he, he, he!

– Julek! – zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama – zasnął stojąc czy co? Snopy dawaj! Hrabia!

– Julek! – po kilku minutach donośnie wołała Elżusia – położyłeś się już czy co? Bardzo słusznie! Leż sobie, a żyto niech gnije na ziemi!

Wielki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był na ścierni[206] i leniwą rękę zatopił w kudłach Sargasa, wstał, wyciągnął się i począł znowu snopy wiązać.

Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały kaftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na głowach kwieciste chustki, czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zboża widać było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i ją samą, to żnącą, to góry snopków uwożącą ku domowi, a na przeciwnym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, z dala od wszystkich, wlokła się smutnie uboga, samotna para ludzi. Mężczyzna był tam bosy i cały odziany w grube, szarawe płótno; kobieta w ciemnej, starej odzieży starą chustkę miała na głowie. Na ich zagonie stał wóz zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachty leżało kilkomiesięczne dziecko. Nikt im nie pomagał, nikt nawet z tych, którym obok nich z sierpem lub snopem przechodzić wypadło, z nimi nie rozmawiał. Był to najuboższy z Bohatyrowiczów, mieszkaniec chatki bez komina i ogrodu, stojącej pod dębem, i jego żona-chłopka.

Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blisko siebie nie dlatego, aby zagony, na których pracowali, były jedyną ich własnością, ale dlatego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej równinie w chaos samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiego obcego oka i pojmowania do rozwikłania niepodobny. Żaden z nich gruntu swego nie posiadał w jednej ściśle odgraniczonej całości ani w bezpośrednim z domem swym sąsiedztwie. Rzekłbyś, paciorki do mnóstwa osób należące i na traf w najróżniejsze kierunki rozsypane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite i rozpierzchnięte. Każdy z nich wiedział, gdzie szukać swoich ułamków, i od jednego do drugiego przechodził z pługiem, siejbą, kosą i sierpem. W tym miejscu ułamek Jana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowała rodzina Fabiana. Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: młodziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej twarzy nawet ciężki, całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł, okrywając ją tylko słabym rumieńcem i lśniącą wilgocią potu, i tęga, muskularna, prosta jak świeca kobieta na pięćdziesiąt lat wyglądająca. O lat pięćdziesiąt można ją było posądzić tylko z powodu zmarszczek, gęsto jej czoło okrywających i ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy okrywała. Ale z ruchów sprężystych i trochę nawet nerwowych, z blasku małych, ciemnych oczu, z białości zębów, co chwilę ukazujących się zza przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młoda. Żęła prędko, z zapałem, wybornie, zabierając na raz wielkie garście żyta i tnąc je równo, nisko przy ziemi. Jednak ile razy prostowała się i nieco w tył odgięta ściętą garść do innych, już na ziemi leżących przyłączała, tyle razy do kogoś zagadywała, z żartem zawsze, ze śmiechem, z filuternymi spojrzeniami i zamaszystymi ruchami ramion, od których sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe i częste. W białej koszuli, osłoniętej nieco skrzyżowaną na piersi chustką, w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepku z białego perkalu na siwiejących włosach, wydawała się najweselszą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich żniwiarek, choć była pomiędzy nimi najstarsza. Kobiety i dziewczęta odcinały się jej, czasem z chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żnie powoli, i na wyścigi z sobą wyzywała; drugiej kawalerem jakimś, który ożenił się już, w oczy kłuła; trzeciej o weselu zaraz po żniwach nastąpić mającym przypominała. Chłopcy śmieli się z niej, o zdrowie trzeciego jej męża i o to, wiele jeszcze razy za mąż wyjść myśli, zapytywali. Teraz przed kilku minutami przerwała znowu pracę swoją i stojąc przed kimś na snopach siedzącym głośno prawiła:

197ske la fam we – to, czego chce kobieta; tu w pisowni naśladującej niepoprawną wymowę.
198Je viens de m’incliner (…) (fr.) – kłaniam się kornie, pani, przed tobą, cała moja duma jest jeszcze na kolanach.
199Aimer c’est douter(…) (fr.) – kochać to wątpić o kimś drugim i o sobie samym, widzieć się kolejno wzgardzonym i zdradzonym.
200Musset Alfred (1810–1857) – fr. poeta i dramaturg z epoki romantyzmu. Jego liryki miłosne i poematy cechuje pesymizm, niewiara w człowieka i gorzka ironia. Pełne realistycznych obserwacji utwory sceniczne Musseta (wykpiwające wady i śmieszności burżuazji francuskiej) cieszą się do dziś niesłabnącym powodzeniem.
201fuga (starop.) – szpara, szczelina, wcięcie.
202ściernisko – pole, na którym po żniwach pozostały łodygi zbóż.
203sapieżanka – rodzaj gruszy.
204chorowito – dziś: chorowicie.
205pleczysty – mający silne plecy; dobrze zbudowany.
206ścierń – pozostałe po żęciu łodygi zbóż.

Inne książki tego autora